czwartek, 10 września 2015

Habibi

is arabic, not kurdish, not turkish. Turkish is layli!
odpowiada Kurd na pytanie, czy śpiewana przez niego fraza oznacza to samo, co tureckie "habibi". 
Nie mówimy po turecku, jak nie musimy, jesteśmy przecież Kurdami! Po arabsku się modlimy, jeśli się modlimy.
Że mam do tego kraju sentyment, było wiadomo - belly dance w tańczonej przeze mnie wersji wszak jest tureckie. Ale że aż lajli, habibi, że zakocham się szaleńczo, wpadnę po uszy - tego nie przeczuwałam nawet wtedy, kiedy płaciłam jedną lirę za kubek soku wyciskanego z mandarynek na ulicy w Stambule. A bakcyl - może dżin? - wtedy właśnie musiał się zagnieździć. Moja i tak już ciążąca ku Azji dusza została przywiązana do Kurdystanu.
Śpiewamy albo o miłości, albo o wojnie - very good singer poproszony o wyjaśnienie, o czym śpiewa, jest lekko zdziwiony pytaniem. Albo o jednym i drugim jednocześnie. Inne tematy nie istnieją.
Przez wszystkie dni wyprawy zachodnią muzykę słyszałam raz – w dużym sklepie w dużym mieście, mister lover-lover.
W autobusach, busach, sklepikach – tureckie i kurdyjskie pieśni. Nie tylko z radia czy płyt. Oni śpiewają zawsze, wszędzie i znienacka. Sami do siebie. Improwizują dwie-trzy frazy, albo ciągną przez pięć minut. Powtarzają tureckie przeboje albo wyśpiewują w duecie tradycyjne, stare, przedpotopowe – to akurat określenie jest geograficznie adekwatne – kurdyjskie melodie. Poproszeni o koncert nie krygują się, tylko śpiewają. Zaczynają znanym tekstem, potem improwizują zależnie od słuchaczy i sytuacji. O Araracie, o Polsce, o pogodzie.
To miejsce (ok 2500 m n. p. m.)wskazują jako opisane w Rdz 8,4.Tu jeszcze kilka sezonów temu były prowadzone wykopaliska. rekonstrukcje dla turystów tworzone są w innym miejscu. Fotografowanie gór przestaje mieć sens. Ich piękno jest nieutrwalalne.
 
Kurdyjski jest prawie jak polski: nie ma i sześć mówi się zupełnie tak samo, ze śmiertelną powagą najmłodszy z naszych przewodników zaczyna nas uczyć. Do dziś zapamiętałam tylko spas – dziękuję. No i sar – wojna.
Pokażcie mi dwu Irlandczyków poniżej siedemdziesiątki rozmawiających na co dzień po gaelicku. Konia z rzędem za to nie będzie, bo konie pożyczyli partyzanci. Wszyscy jesteśmy partyzantami, albo im pomagamy. Niektórzy pomagają ze strachu. Albo konie uciekły do domu? A może są po drugiej stronie góry, i wrócą za rok? Big problem...zamyśla się nasz kucharz, autor najlepszej jajecznicy na świecie. A może konie się po prostu znajdą, jak krowa kuzyna? Ale taka krowa co nie daje mleka.
W podzięce partyzanci zostawili w obozie starannie wymalowany kamień, w barwach narodowych i z symbolem bojówek. Dzieło fotografuję następnego dnia, po aklimatyzacji. Na 3350 m n.p.m. podejście do kamienia 5 m nad obozem wywołuje masakryczną zadyszkę.
Dlatego siku schodzimy nieco w dół, do wyschniętego strumienia. Z pustym pęcherzem lżej podejść do namiotu jadalnego.
Park narodowy w wersji wschodniotureckiej: toilet is everywhere, instruuje nas przewodnik.
Śmietnik też, jak się okazuje - powiew Zachodu w postaci zużytych plastikowych i papierowych naczyń zostaje upchnięty w foliowe worki i ukryty za kamieniami. Następna grupa użyje tego na rozpałkę do ogniska, jak zacznie marznąć - tak jak my. I przy tym ogniu będą słuchać o wojnie albo o miłości dżanodżano, jakkolwiek to się pisze, lajlilajli i saraasaraa. Pokonuję własną technofobię i nagrywam audio na komórkę. Po powrocie pierwszą muzykę inną niż te nagrania odpalam dopiero 9 dnia. Uzależnienie.
*
- Nigdy nie chodziłem do szkoły - stwierdza poprawną polszczyzną, na którą właśnie przerzucił się z rosyjskiego (bo Natasza po angielsku rozumie co drugie słowo) nasz główny opiekun, przewodnik i wielki organizator. Mamy XXI wiek, facet lat 30, jest obrotny, poza sezonem można u niego zjeść prawdziwy kebab, współprowadzi firmę trekkingowią w UE, w prowincji Van ze współpracy z nim żyje jakieś 40-50 osób. Swobodnie porozumiewa się po angielsku, polsku, rosyjsku, turecku i – oczywiście - po kurdyjsku. Informację tę przyjmuję z przymrużeniem oka, koleś jest dla mnie mistrzem przedsiębiorczości, zaradności, przeliczania walut w pamięci i otwartości na innych, niezależnie od ich kultury, narodowości czy języka. Żonę ma Europejkę, protestantkę. Sam jest z tradycyjnej rodziny muzułmańskiej. Ale tacy z nich islamiści, jak z przeciętnych Polaków katolicy. Nie jedzą wieprzowiny, nawet żelatyny w cukierkach. Ramadan, zakaz alkoholu i modlitwę kilka razy dziennie traktują więcej niż elastycznie. Palą jak kotłownie, co niestety kończy się popalaniem przez Brownie, która (znowu) rzuciła. Fakt - ten ich tytoń śmierdzi jakby mniej.
- Kurdyjskiej szkoły nie było, do tureckiej miałem chodzić, ale partyzanci ją spalili. A jak rząd przysłał nowego nauczyciela, to już nie poszedłem. Bracia chodzili.
- To jak nauczyłeś się pisać i czytać?
- Od Boga.
- W szkole koranicznej?
- Nieee, Koranu też się nie uczyłem, ale czasami chodziłem, bo tata kazał. Mój tata jest bardzo poważny.
Poprzedni wieczór, poza słuchaniem śpiewów, spędziłam na dyskutowaniu z przewodnikami o polityce. Po angielsku, polsku i rosyjsku, a także rękami. Stąd informacja o braku formalnego wykształcenia u tak świadomego i – po prostu - mądrego człowieka - nieco mnie szokuje. (Po powrocie przeprowadzam dyskretną weryfikację. Prawda. Źródło potwierdzenia jest nieco skonfundowane, że brak świadectw, egzaminów i tytułów wyszedł na jaw). A ja, ze swoimi dyplomami w szufladzie i przewlekłym brakiem stałego zatrudnienia .....
 
Siadam na kamieniu i patrzę. Nie że na coś, patrzę po prostu.
Uczę się od nich.
 
 
 

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.