niedziela, 1 grudnia 2013

pięciolatka

Ten post będzie sie pewnie długo pisał, jednym palcem, i to raczej lewej ręki, bo Mały Człowiek woli mleko z prawej piersi.
To ma być post rocznicowy. I chcę, żeby sie opublikował bez antydatowania.
Tak, można przewrócić oczami i westchnąć. Ale zbieżność dat dziennych jest miła, proszę Pana
To ważna data. Z jednej strony data życiowej porażki, z drugiej - radości, ulgi i wolności. Data, która zamknęła rozdział kiepskiego opowiadania, żeby otworzyć całą, bogatą księgę z wartką akcją, choć nie zawsze od razu to da się wyczytać, bo bywają egzaltowane opisy i grafomańskie porównania, a niektóre ilustracje są kiczowate do bólu.
Bo 1 grudnia to data w rogu bardzo ważnej kartki. Karty w życiorysie.
Że sąd w imieniu Rzeczypospolitej orzeka, rozwiązuje i postanawia.
 
To było dobre, mądre, rozwijające pięć lat. Ciężkie, czasem bardzo biedne, materialnie i duchowo, niekiedy rozpaczliwie samotne. Czasem w matni, w labiryncie własnych emocji. Ale DOBRE. Spokojne. To lata wychowujące mnie do przekonania, niemal pewności, że w moim życiu gorsze już było. Do wiary, że nie jestem odpowiedzialna za całe zło i za wszystkie własne rany, zadrapania i krzywdy. Za cudze niedoskonałości i wady. Za nie-moje lenistwo i zaniedbania.
Nie uważasz, że to rodzaj pychy, brać na siebie odpowiedzialność za cały świat? Nawet za to, na co nie masz wpływu? zapytał kiedyś Pan Oficer. Coś sobie wyrzucałam, gryziona przez chore i nienasycone, wiecznie głodne poczucie winy, wyhodowane we mnie przed 1 grudnia. Hodowane skrupulatnie przez 13 lat przed, suto dokarmiane i nawożone.
To pytanie mnie otrzeźwiło, jak młotem w głowę.
*
Nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy zaczęłam się bać.
Ani kiedy przestałam.
Pamiętam jednak dobrze wstyd, upokorzenie i poczucie totalnej klęski, kiedy dwa tygodnie po ślubie – nieważnym z przyczyn leżących po stronie pozwanego, jak 15 lat potem zgodnie stwierdziły dwa dekrety Szacownej Instytucji – z podbitym okiem i opuchniętym nosem jechałam tramwajem i zobaczył mnie mój były chłopak  – czy raczej udawał, że nie. Doskonale rozumiem, że nie, jak miałby się zachować, skoro zasłaniałam się jak mogłam włosami i gapiłam w okno. Miałam wtedy jeszcze włosy, którymi można było się trochę zakryć. A użyteczne były w ogóle, bardzo. Np. do ciągnięcia za nie. Do zakrywania siniaków i guzów, w epoce, która nastąpiła po odkryciu, że można bić tak, że nie widać śladów. W głowę - tam, gdzie włosy najdłuższe i najgęstsze. Pod brodę – nikt nie gapi się wiecznie w sufit, nie zadziera głowy – siniaki niewidoczne, a boli tygodniami. Tak samo na, za przeproszeniem, pośladkach – im bliżej środka się kopie, tym boleśniej - nie tylko na fotelu. W WC też. Tygodniami. Przebitej błony bębenkowej też nie widać. Połamane palce już bardziej się rzucają w oczy, ale przecież jak ktoś uprawia sporty, to nic dziwnego.  
Pamiętam, że zaraz potem, jak porządna katolicka para udaliśmy się na rekolekcje. Miały nam ułatwić start. I było tak, jak przez wszystkie kolejne warsztaty, dialogi, spotkania… Ja miałam nadzieję, że tym razem coś pęknie, i dla odmiany nie moje kolejna kość. Ale żeby dwoje chciało na raz… Przed zmianą łatwo jest uciec: wystarczy zgłosić się na ochotnika do obsługi muzycznej z gitarą i stosem śpiewników, i wszystkie czas na pracę w parach spędzić na próbach. Jak babie zależy, niech sobie pracuje. Po powrocie natomiast z czystym sumieniem zapytać: i co? Nic się nie zmieniło? Bo ta metoda pracy w parach nie działa, i już.
W zmianę można wierzyć. Ale lepiej było wtedy uwierzyć tym, którzy patrząc z boku wiedzieli jedno: psychopata się nie zmieni. To jednak niezmienne: nadzieja na zmianę i głupia, naiwna wiara w to, że właśnie nam się uda. Że właśnie on jest tym wyjątkowym przypadkiem. Nadzieja, niestety, zdycha ostatnia. Jej agonia trwa latami...
 
Na tych pierwszych rekolekcjach był dominikanin, jeden z tych znanych. Zapytał mnie kiedyś w przelocie czego ty się boisz? Cały czas widać, że się boisz.
Niemal wyśmiałam pytanie.
Nie wiedziałam jeszcze, że to, co się ze mną dzieje, to strach.
Nie przypuszczałam nawet, że można się bać wszystkiego: zgrzytu klucza w zamku, a potem dźwięku hamującej windy i zgrzytu klucza – bo nigdy nie wiadomo, jaki humor, i co okaże się wyzwalaczem agresji. Nigdy nie śmieszyły mnie kawały o zbyt słonej zupie – pokłosie całkiem niezłej kampanii. Ani o gnijącej wątrobie. Zresztą, zupa mogła być jeszcze zawiniona.  Za zupę byłam odpowiedzialna. Ale ponoszenia odpowiedzialności za korki, scysje z szefem, awarię stuletniego malucha, cenę pieluch czy sera (mojego ulubionego, bo kurczak z rożna nigdy nie był zbyt drogi. Nie lubię kurczaka) nauczyłam się dopiero potem. Im bardziej bolało, tym uczyłam się szybciej.  
Nie pamiętam, kiedy przestałam się bać. Wiem tylko, że długo, długo po rozwodzie przyszedł jednak taki moment, w którym hamująca winda nie wiązała mi już supła za mostkiem.
A dziś?
Dziś jestem bardzo dzielna. Nie wybucham płaczem od razu, gdy ktoś podnosi przy mnie głos. Nie trzęsą mi się ręce przed przeczytaniem maila. O tak, byłam półtora roku temu baaardzo asertywna i oświadczyłam, że wszystko mailem – forma pisemna petryfikuje inwektywy i epitety. A w zasadzie je eliminuje, czego telefon nie potrafi.
Jestem jednak nadal niesentymentalna: nie lubię kwiatów, bo kojarzą mi się z przeprosinami po zdradach i po złamanej ręce. W czasach, kiedy w słowniku było jeszcze słowo „przepraszam”.
Nie smakuje mi udko z kurczaka, nie mogę tego przemóc.
Nie zapuszczam włosów, własnoręcznie ogolonych w 2004 w samoobronie.
Jestem głupia i trzymam się konwenansów, nie mogąc się wyzbyć wrażenia, że mówienie mi „dzień dobry” przez kogoś, dla kogo bezpowrotnie roztrwoniłam ponad trzynaście lat, miałoby dobry wpływ – jako przykład - na wychowanie dzieci. Ale pewnie się mylę, tak jak mylę się w rachunkach, z których wychodzi, że skoro jeden ojciec wyliczył, że utrzymanie dziecka kosztuje miesięcznie x (a dziecko owe było wówczas dopiero w brzuchu) i to x uiszcza, to utrzymanie trojga w  tym samym domu i w tych samych warunkach powinno kosztować 3x. To jednak tylko złudzenie, fanaberia. Utrzymanie trójki to także x. Bo przecież jestem pazerna. 
cdn

wtorek, 26 listopada 2013

ojczyznę kochać (...) i nie pluć na godło

Nie psuj tego, co obecne, pragnąc tego, czego nie ma - lecz uświadom sobie, że o to, co masz teraz, kiedys mogłeś się tylko modlić Epikur
Ojczyznę kocha się nie za to, że wielka, ale że własna Seneka

Junior od kilku wieczorów każdą modlitwę zaczyna od podziękowania za to, że żyjemy w wolnej Polsce i możemy mówić po polsku. Potem dopiero dziękuje za Małego Czlowieka (dzięki któremu nie jest już najmłodszy) i za wszystko inne.
Za pierwszym razem mnie zatkało.
Za drugim - odczułam lekką konsternację.
A potem - wstyd. Że ja narzekam. Na podatki, politykę, system, ZUS.
Siedmioletnie dziecko odczuwa wdzięczność, tak po prostu, bo tak - chociaż ani komunizmu, ani innych traum narodowych nie pomni.
Wstyd mi.
Coś z tym zrobię, jeszcze przed wyborami. Słowo. 


sobota, 23 listopada 2013

cichy kąt, ciepły piec

Staram się nie zamykać oczu, nie mrugać. Nie, nie dlatego, że living is easy with eyes closed. Boję się po prostu, że jak mrugnę, a potem podniosę powiekę, to Mały Człowiek będzie biegał z kartonowym mieczem czy z bronią laserową z patyka, tudziez tonem padawana walczącego na śmierć i życie w obronie własnego honoru zażąda: Nie całuj mnie pod szkołą, to obciach, maaamoooo.

Delektuję się każdą chwilą prostego, bezpiecznego rytmu: mleko - kupa - 2 godziny snu - kupa - D3 - mleko...

Taaak. Sypiam z młodszym facetem. Duuużo młodszym, i roszczącym sobie prawo niezbywalnego monopolu na korzystanie z mojego biustu. Nie ma jak u mamy... (jak śpiewał idol mojej Mamy).
 
*
O mało nie spadłam ze szpitalnego łóżka (dygresja: jak kto bywa w polskich szpitalach to wie że przy szerokości przeciętnego łózka to wcale nietrudne, i tu niespodzianka - bywa inaczej! Są czyste porodówki, kolorowe, bez flizelinowych kapci i fartuchów, bez wyznaczonych godzin odwiedzin, bez rytuny i z wielkim sacunkiem dla kobiety, dziecka i tatusia... są, naprawdę. I NFZ za to płaci... drobnym druczkiem: NFZ płaci, ale szpital jest prywatny, QED: prywatne wygrywa). Ad rem: dowiedziałam się, że to coś, co dostaje się w kartonowym pudełku z setką próbek produktów niezbędnych dziecku, matce i ojcu (sic! żel do golenia w paczce pt. Dzidziuś), to jest magazyn parentingowy. O tempora.
Ale, sobie myślę, zobaczę, jakie teraz tryndy w byciu rodzicem, w końcu czytanie poradników zarzuciłam świadomie i celowo, zatem mogę mieć przestarzałe dane...

Lektura dwu numerów wiodącego magazynu parentingowego, tfu, zajęła mi pół godziny. Karmienie piersią - promowane. Ale obok reklama mleka w proszku i butelek. Pfff.
Magazyn podzielony na rubryczki temetyczne, w tym: kącik mamy i kącik taty.
Ha! Rodzicem żeńskim jest się bardziej niż męskim... Kacik dla mamy: 16 stron, 8 tematów (jak nie chudnąć po porodzie i wyglądać modnie, jakie kremy wklepywać w pięty, jeść paracetamol ale generalnie konsultować się z lekarzem i farmaceutą plus opowieść o macierzyństwie kogoś, kto chyba jest superstar, nie wiem, widzę pierwszy raz na oczy...). Kącik taty: 2 tematy, 4 strony (w tym każda w połowie złożona z reklam): jak pocieszyć płaczącego niemowlaka kiedy mamy nie ma (pewnie siku robi, bo rad wystarcza wg mnie na 4 minuty...) oraz tata z pasją (no tak, pasją mamy jest dziecko, to oczywiste.... tatę należy przekonać, że posiadanie 1 potomka nie wyklucza jazdy na rowerze). Drugi numer, pół roku nowszy - to samo... Tylko w modzie fiolety zamiast kwiatów i gwiazda (chyba, nie wiem) inna. Dla taty - jak znieść emocje ciężarnej oraz jak zarządzać domowym budżetem. Dochodzę do wniosku, że magazyn parentingowy to prasa kobieca, a takiej jak wiadomo, mężczyzna nie-metroseksualny nie tknie zanim gazeta nie trafi do domowej czytelni. Długość artykułów zatem ograniczona jest poranną męską  fizjologią.
A propos budżetu zarządzanego patriarchalnie - wiadomo, mama nie zarabia, albo zarabia kieszonkowe, poza tym kobiety nie zarządzają, tylko wydają. Po to wszak męczą się spece od marketingu, wmawiający matce, że potrzebuje:
- fury ubranek dla dziecka, pięciu szaliczków i siedmiu kombinezonów... oczywiście gazeta reklamuje konkretne produkty, w których cenach liczę zera, bo nie wierzę...
- srebrnych (sic!) nakładek na brodawki piersi
- wózka w cenie małego samochodu
- piętnastu edukacyjnych zabawek, w tym dziesięciu do nauki języka japońskiego w czwartej dobie życia...
i tak dalej.
 
A my długo skłonni byliśmy nie nabywać wózka, bo wcale nie niezbędny. Przeważyła jedna zaleta - wózek może pchać dumny starszy brat. I wózek się nabył, ku spokojności Okruszyny, która nieco się zmartwiła jego brakiem. Okazało się jednak, że TU tez istnieje wspólnota wymiany dóbr i przekazywania rzeczy (zwłaszcza że wokoło niemal sami jedynacy, z założenia...). Potrzebowałam tylko to dostrzec, zamiast zaskorupiać się w obsesyjnej tęsknocie za Wro.
Przerażające jest jednak, jak - widzę to w szpitalu, w przychodni, wokoło... - młode (stażem) mamy, pozbawione dużej, wielopokoleniowej rodziny z sukcesją kobiecej mądrości, dają sobie wmawiać marketingowcom, że bycie mamą jest bardzo kosztowne, bo potrzeba jeszcze mufki przyczepianej do wózka (rękawiczki są passe?!), proszku do prania w technologii kosmicznej, słoiczków z marchewką (szklana tarka do jabłuszka to już w muzeum tylko...), specjalnych nożyczek (dziecięce paznokcie sa z innej gliny), diety dla karmiących (tylko czekać jak znajdzie się firma dowożąca gotowe posiłki..), wielorazowych eko-pieluch z bambusa. Uch. Ten bambus mnie prześladuje, nie wystarczy być już trendy i organic, musi być bambus i komosa ryżowa, zamiast flaneli i kaszy.
 
*
Kocyki i ręczniki z kapturkiem jako dobro niezbędne. Już trzy kocyki temu zastanawiałam się nad otwarciem sklepu www.kocykrecznik.pl, ale po namyśle doszłam do wniosku, że primo, ilość wpływa na częstotliwość prania, secundo, wszelkie cienkimi i grubymi nićmi doszywane cioteczki zostałyby pozbawione frajdy cioteczkowania Małemu Człowiekowi. (Brownie - nie bój nic, wiadomy kocyk z flanelki przechowywany jest w gablotce, z utrzymaniem temperatury i wilgotności odpowiedniej dla zabytków z listy Unesco).
 
*
Świat schodzi na psy, a one szczerzą kły.
Jak zaczniemy wmawiać rodzicom i potencjalnym rodzicom, że dziecko to jeden wielki wydatek, a nie wielki skarb, to demografia zacznie mieć skośne oczy albo śniadą cerę. Jeśli o mnie chodzi, to welcome, nie mam nic przeciwko, ale już widzę nagłówki o islamizacji kontynentu i zakaz wystawiania choinki.
 
*
A w ogóle, tak okołoporodowo, dlaczego kobiety nie mają krwi?
Zauważyliście, że we wszystkich Killbillach i Spartacusach krew (oraz sperma) leją się strumieniami oraz uroczymi fontannami kropel przy zwolnionych klatkach, tudzież flaki w całej swej (pozbawionej jednak wymiaru olfaktorycznego) okazałości wylewają się i tarzają w kurzu i pyle, ale niemal zawsze, pomijając błąd ststystyczny, są to krew i wnętrzności męskie? Nie wiem, czy wynika to z patriarchalnej hipokryzji, że kobiet się nie zarzyna, czy też z tabu - bo kobieta nie ma krwi. Nie krwawi - choruje, menstruuje lub jest niedysponowana, względnie - w połogu. Te same media które promują Killbille kwestię krwi kobiecej, naturalnej, zdrowej i oznaczajacej gotowość dawania życia, a nie zabijanie, załatwiaja odrobiną płynu niebieskiego (zapewne przyjemnie pachnacego). Tak było przynajmniej kiedy ostatnio miałam kontakt z reklamą wizualną podpasek. Z nimi samymi kontakt mam rzadki - są lepsze wynalazki - jestem zatem niewatpliwie zapóźniona. Połóg ma swoje wymagania, co nie zmienia faktu, że ciągle nie mogę się otrząsnąć z szoku, jakim były - niebieskie, a jakże! - ptaszki i motywy roślinne pokrywajace superhiperekstrasoft warstewkę chłonną na produkcie higieny osobistej kobiet pewnej wiodącej (polskiej) marki. A to, co pozostaje po porodzie, to - choćbym była królową - nie chce być inne i jest czerwone, w całej gamie, od bordo do różowości...
 
*
Do poczytania się z Państwem następnym razem. Mały Człowiek kupę zrobił. Żółtozieloną, do zapachu fiołków daleko, i do konsystencji reklamowej kolorowej piłeczki w pampersie także.
Nara, jak mawiają starsi bracia.
 
 

środa, 6 listopada 2013

feeding the witches

Pytam Ulubionego Filozofa* via portal społecznościowy o Jego najnowszą książkę, czy w e-booku dla karmiących matek będzie. On, że to będzie karmienie dziecka folozofią. No a jak?

Dawno temu, w odległej galaktyce...
Będąc zaawansowaną studentką obojga praw i jednocześnie stając się matką Latorośli, wyciagałam niemal spod prasy drukarskiej polskie wydania H.L.A. Harta i Dworkina, nie gardząc też zdobycznymi oryginałami (a era była przed e-bookowa i raczkującointernetowa). Dziecko latem urodzone było niezłym pretekstem do wysiadywania na Grobli, w parku Słowackiego albo na Niskich Łąkach i czytania godzinami, mimo twardych ławek. W dniu zaćmienia słońca, owego upalnego lata widocznego w PL, zaczepiła mnie jedna z babć dyżurnych parkowo-ławkowych (tych, które są warunkiem sine qua non istnienia w miastach nakarmionych gołębi) i z wielką troską puczyła, że w parku piersią karmić nie należy, gdyż sobie biust przeziębię, cierpieć będę bóle piekielne, mleko mi się skiśnie (i zapewne umrę w męczarniach).
Zmieniłam zatem rewir czytelniczo-spacerowy, także z powodu zmiany lokalu mieszkalnego. I usłyszałam od innej dyżurnej, że jak będę czytać poważne książki przy dziecku to stracę pokarm, bo jak matka za dużo się martwi i myśli o trudnych rzeczach, to piersi wysychają.  
Znów zmieniłam lokalizację.
A przecież to z Latoroślą przy piersi po raz pierwszy przeczytałam całą Diunę, tom po tomie, bez przerw w zasadzie. Ale w obecnych czasach to też chyba nie jest lekka literatura, się nie znam na tryndach.
Ergo, matka czytająca jest dla dziecka szkodliwa mniej, niż matka z papierosem w zębach plotkująca o kupie. Na moją babską logikę jest jednak bardziej niebezpieczna dla babci dyżurnej - oberwanie w siwiznę książką w twardej oprawie może być dalece boleśniejsze niż zgaszenie na babcinym czole papierosa. Mimo tego NIGDY nie widziałam babci dyżurnej besztajacej palaczkę. Gwoli uczciwości, nigdy też żadnej ławkowej nie zdzieliłam Historią zachodniej teorii prawa. Tchórzę jestę.  

Dwuzdaniowy dialog portalowy i oboczności reklamowe dzisiejszych radiowych serwisów skłoniły mnie do smutnych konstatacji

Primo,
coś jednak jest na rzeczy w sprawie zależności między wielkością macicy ciężarnej a wielkością jej mózgu. Ostatecznym dowodem jest konsternacja Latorośli. Tego samego, ssącego Dworkina i Herberta z mlekiem matczynym, obecnie nieco nastoletniego, nieco pryszczatego i w pocie siłowni zmieniającego sylwetkę z dziecięcego prostokącika w męski trójkąt z kaloryferem. Mamo, "Etyka zabijania na wojnie"? Jak nie masz co czytać w ciąży, to ja mam Muchamore'a. Niestety, nie udało mi się ustalić jaki, wg Latorośli, mógłby być negatywny wpływ McMahana na rozwój wewnątrzmaciczny dziecka lub ewentualny związek tego rozwoju z atrofią mózgu matki....
Po kim jak po kim, ale po własnym dziecku się nie spodziewałam....

Secundo,
nie posiadam przyjaciół. Przyjaciółek zwłaszcza.

Nie mam NIKOGO, naprawdę nikogo, z kim  mogłabym jak z przyjaciółką pogadać o
nietrzymaniu moczu
zaparciach
hemoroidach
ciężkości nóg
upławach
cenach w Biedronce

Z kobietą bliską mi od szkoły średniej ostatnio rozmawiałysmy do 2 w nocy o, w skrócie, niekonsekwencjach w, pardon, filozofii gender. I o tym, że w naszym kraju niespójne idee nie mogą być nazwane bzdurami, jeśli ich twórca nosi koloratkę albo nie daj Boże - tiarę. I nie chodziło o najnowsze sensacje, ale o rozbieżność i ambiwalencję w postrzeganiu kobiet. Między twierdzeniem o równości w godności i tezą o różnych powołaniach (abstrahując od bilogicznie różnego udziału w przedłużaniu gatunku) jest jakiś dysonans. A jednoczesne mamrotanie o kobiecym geniuszu (czymkolwiek to coś jest) daje wniosek (wysnuty bez alkoholu), że jednak kobieta jest osobą w jakiś inny sposób.
 
Jestem samotna. I nie wiem, gdzie jest najbliższa Biedronka.
 
A kiedy Insider nareszcie wyjdzie, będzie za zimno na czytanie. I nie mam wózka. Na wózek chwilowo też nie. Okolica kompletnie bezławkowa, a nawet bezchodnikowa, zmusi mnie do szybkich przebieżek z nowonarodzonym zamotanym w chustę do Kabackiego, ewentualnie do szkoły, o ile starszaki nie uznają za obciach powrotu do domu z matką i niemowlakiem.

Przypomniała mi się Tanita.
Pamiętają P.T. Czytelnicy dziewczynę o głosie nie do podrobienia? W rankingu zaraz za Sinead, tuż obok Annie L.?
Bardziej pasowałoby, gdyby któraś z wymienionych Div - albo Asa, Tracy czy AMJ - nagrała coś o The feeding witches.

* Filozof, bo tak ma. Ulubiony, bo rodzimy, nowoczesny pełną piersią, i zaryty kopytami w gruncie codzienności. Bujający w obłokach racjonalnie i readers' friendly.

poniedziałek, 4 listopada 2013

o polityce

Czytając w wannie...
Wyobraźmy sobie sytuację, w której międzynarodowa firma doprowadza do powstania pewnego produktu żywnościowego. Produkt ten jest zarazem odżywczym i smacznym pokarmem oraz cudownym lekiem i środkiem, przeciwdziałającym zapadaniu na wiele chorób. Na dodatek generuje prawie zerowe koszty produkcji i może być dostarczany w ilościach dostosowanych do potrzeb konsumentów. Ogłoszenie o takim odkryciu wystrzeliłoby akcje firmy na sam szczyt giełdowych notowań. Odpowiedzialni za wynalazek naukowcy otrzymaliby wszelkie możliwe nagrody, a prestiż i majątek wszystkich osób zaangażowanych w projekt zwiększyłyby się niebotycznie. Kobiety produkują taką właśnie cudowną substancję – mleko z piersi – od samych początków istnienia ludzkiego gatunku. Mimo to stanowią biedniejszą i słabszą połowę ludzkości.
Gabrielle Palmer Polityka karmienia piersią
 
No i co z tego.... Kandydat do wyżywienia nie spieszy się, choc czas byłby.
Toczę sie jak piłka gimnastyczna, warcząc na wszystkich chwalących mały brzuch i w ogóle dobrzewyglądaszciążacisłuży
Ciąża mi do niczego nie służy. Poza denerwowaniem otoczenia, w szczególności do ćwiczenia podrośniętego przychówku w cierpliwości, a MB w cierpliwości w stopniu wysoce zaawansowanym.
Amerykanie niby pili za fast delivery, ale chyba niemrawo. Słabe głowy mają.
To może ktoś z P.T.?
Zaklęcia?
Modlitwy?
Tequila?
No, nie będźcie tacy... 

niedziela, 27 października 2013

drinking sangria in the park....

Ja wiem, to głupie.
Ale normalnie aż mi łzy poleciały, i nosem pociągłam byłam dość mocno.
Mam nieodparte wrażenie, że do Największej Orkiestry Świata Pan B. ściaga zupełnie nie tych, co trzeba... Po tej stronie chłam się panoszy, kiepskie płyty w stylu najnowszej Bartosiewicz robią biznes, a tam - zlot Mistrzów.
Such an unperfect day...
 
A kometarz pod artykułem w Rolling Stone położył mnie na łopatki: I can't believe that Obamacare didn't save him...
Nic nie poradzę, z całego wielkiego Velvet i czasów późniejszych, najbardziej lubię. Dziś na repeat mode.
R.I.P.

wtorek, 22 października 2013

Ballada dla obywatela miasteczka P.


Nie zrymuję, jak Kaczmarski z Brassensa.
Nie wstanę, nie pojadę, brzuch mi przeszkodzi  w łamaniu szczęk czy choćby w podbiciu oka z queixady.

Mogłabym zadzwonić, ale jest niebezpieczeństwo, że przez telefon przegryzę tętnicę szyjną, a surowa krew w ciąży szkodzi.
Dosyć długo mówiłam sobie, że dostarczanie bliźnim tematu do rozmyślań i rozmów może być poczytywane jako praca społeczna, bezinteresowna i bezszkodowa.

A teraz mam wątpliwości, bo zaczęło mnie to, pardon my french, wkurwiać zakurwiście.
To już po prostu nie jest śmieszne, panie, panowie, mieszczanie źli. Nie wiem nawet, czy żałosne. Jak się komuś obrabia północne rejony, to wypada przynajmniej imienia nie przekręcać… A jeśli ćwiczy się wyobraźnię, to zachować pozory wiarygodności i logicznej spójności…

Ja rozumiem, że można nie mieć pomysłu na własne życie. Że TV może się zepsuć. Że spotykając znajomego można nie chcieć/nie móc/nie potrafić z nim rozmawiać (a wtedy „neutralnym” tematem są wspólni, koniecznie nieobecni, znajomi). Ale wszystko ma swoje granice. Moje olewanie idiotycznych plotek też. Zdzierżyłam dzielnie wersję o ciąży z przełożonym, kiedy w ciąży był zupełnie kto inny z kim innym, bo to po kilku miesiącach było nawet zabawne, jako temat przy wódeczce – z byłym już naonczas przełożonym… 
Wszystko ma swoje granice.

Opowieści dziwnej treści i konfabulacje na temat mojej przeszłości też.

Na temat porzucenia dzieci u dziadków tym bardziej – bo dziadków moje dzieci nie mają.
Na temat patriarchatu opadają mi piersi. Mężczyźni rządzą i decydują. O wszystkim. Chcą wszystkiego i te chęci światem kierują. Poza jednym. Chcenie potomstwa jest biologicznie i nierozerwalnie związane z XX. Jeśli pojawia się dziecko to dlatego, że kobieta zmanipulowała. Źle policzyła, tabletki zapomniała, gumkę pękła była. Bo w tym chorym kraju dzieci są z przypadku. No, zdarzają się baby które chcą dziecko mieć, durne,  i nawet planują. Tak mówią. Ale zna kto taką? I jeszcze żeby to było kolejne? Jak się ma już potomstwo obojga płci, córeczkę dla mamusi i synka dla tatusia? Widział kto, żeby chcieć mieć trzecie? czwarte? piąte?
Widział kto, żeby dziecko było pomysłem męskim? Żeby facet dziecka chciał? Kolejnego? Tuż przed czterdziestką, zamiast harley'a? Ten to ma kryzys, zna kto psychiatrę?

Że facet może laskę złapać na dziecko – niemożliwe.
Chociaż, żeby być uczciwą, szacunek dla twórczej idei, że facet może zabrać dziecko i odejść do kochanki, ona się zaopiekuje. Ale męża nie zostawi, bo się nie godzi, bo dziecko z nim ma. Cudne!!! Mieć i męża, i kochanka (i od obu wymagać bezwzględnej wierności, oczywiście) i dziecko cudze. Kiedyś się mawiało o podwójnej moralności. A to chyba jest solidarność zmutowanych moralnie jajników.  Co ja piszę. Kobiety i solidarność to się  nie rymuje. Nigdy. Chciałabym sie mylić, ale dowodów brak. 

 
Na temat kto z kim kawę pije i na ulicy jest widoczny.... Jakimż zaściankowym społeczeństwem jesteśmy, jak nienowoczesnym! I nielogicznym! Jeżeli mężczyzna jest na ulicy widziany z kobietą, lub – cóż za bezwstyd, sromota i napaść na dobre obyczaje - pije z nią kawę publicznie (bo że mogliby piwo pić czy pizzę jeść to w ogóle niemożliwe), to sypia z nią, regularnie i bezwzględnie, sukinsyn i dziwka,  i wątpliwości na ten temat brak. Ale w takim razie dlaczego jeśli rzeczony widziany jest z mężczyzną, a rzeczona z kobietą, to nikt nie wysnuwa – logicznego wszak – wniosku, iż są osobami nowoczesnej orientacji seksualnej? A?
Nie żebym chwaliła koedukację w szkole, ale, na boginię Freyę, ludzie, opamiętajcie się. Zajmijcie się własną sypialnią, skoro Wam jedno w głowie…

Proponuję poszukać zajęć z rozwijania wyobraźni, dla zapalonych plotkarzy na pewno możliwe zniżki.
Chyba że w miasteczku P. jest jakieś promieniowanie czy coś. To się idźcie leczyć.

**
Po jakiego grzyba ja się tak wywnętrzam?
Komunikat przygotowany przez rzecznika prasowego:

Drodzy bliźni,
informuję, że wszystko ma swoje granice. Moja cierpliwość i odporność na Wasze konfabulacje nt. życia mojego i bliskich mi osób - też.
Granica zabawności tych bzdur właśnie została przekroczona.
Zajmijcie się własnym życiem.
Mamy w prawie instytucję pozwu o zniesławienie i nękanie.
 
 

I jeszcze:

 

uprzejmie dziękuję za próby - na szczęście tylko próby - okazania mi litości.

Że co? Że żyję po swojemu? Że mam w dupie normę społeczną, dopóki nikomu krzywdy nie robię? Życie po swojemu może kłuć w oczy, może byc uznane za faux pas, ale żeby litość wzbudzało?!

A, zapomniałam, inni wiedzą lepiej, co powinnam, jak powinnam, z kim i dlaczego. I co dałoby mi szczęście.

A jeśli ja, głupia, się upieram, tom politowania godna...  

Bywa.

Przeżyję.

 

sobota, 19 października 2013

ale za to - Niedziela! (z notatnika czytelnika)

Czytanie recenzji zapycha kanały, przez które napływają nowe idee. To kulturalny cholesterol.*
No dobra, przyznaję: prostacko nieco wyszło w sprawie tytułu.

 

Ale już wiem, dlaczego tak mnie pociągają dzienniki S.S.
Nie żebym była jakąś znawczynią dzienników, pamiętam że czytałam  Anne Frank, w polskojęzycznej wersji z lat 80tych, czyli ocenzurowanej, a potem Tyrmanda 1954, i chyba tyle. W każdym razie żadne inne mi nie utkwiły w duszy.
Jakoś mnie nie pociąga zaglądanie komuś do kalendarza, że dziś na obiad fasola, a w radio niedobre wiadomości.  Albo że coś tam. Dzienniki to w sumie taki ekshibicjonistyczny, analogowy reality show.
 
Co zatem jest takiego w Susan?
 
Zgodność.  Równoległość pojmowania.
 
Nie czytuję recenzji, chyba że to notka społecznościowoportalowa kogoś, czyjemu gustowi ufam, zawarta w dwu-trzech zdaniach. Albo informacja wydawcy na skrzydełku obwoluty.
 
W przypadku S.S. wystarczyło nazwisko - po O fotografii, i Widoku cudzego cierpienia, i czytelnicza intuicja.
 
Nad drugim tomem Dzienników doznałam olśnienia.
 
Czytam je, upajam sie nimi, bo - to nie jest dziennik!!
Książka równie dobrze mogłaby mieć tytuł Uporządkowane kartki z zeszytów. Zachwyca mnie, bo to nie kronika życia zewnętrznego, kalendarium wydarzeń, sprawozdanie z codzienności – mimo że materiału byłoby więcej niż w przeciętnym życiorysie amerykańskiej kobiety: trudna młodość, pogmatwana relacja z matką, studia, małżeństwo, dziecko, rozwód, romanse, kariera, podróże, rak, rewolucja w kulturze i obyczajach…. Niby to wszystko jest w Dziennikach, ale tylko jako blade tło, sygnalizowane inicjałami spotkanych osób, lub podane niemalże jak przypis do refleksji.
 
Odrodzona i Jak świadomość  związana jest z ciałem to kronika dojrzewania. Chociaż „kronika” to też słowo nie do końca adekwatne, bo brak tu kronikarskiej, archiwistycznej skrupulatności Piszącej. Daty są co prawda chronologicznie poukładane, ale wiele – zbyt wiele jak na dziennik, pamiętnik czy kronikę – tych dat dopisanych jest ręką Davida Rieffa, niepewnych, kreślonych.
 
To mnie właśnie tak uwiodło: że życie Susan, jej notatki, jej „dzienniki” (mimo wszystko to jednak wygodne słówko) to zapis dojrzewania, rozwoju intelektualnego, odkrywania duchowości i cielesności, wewnętrzna i bardzo intymna droga. Inspirowana i karmiona wydarzeniami zewnętrznymi, stanami i etapami życia – macierzyństwem, małżeństwem, lekturami, pracą – ale to co było dookoła, to nie było życie Susan, to były jej circumstances. Niezależnie od tego, czy to Ona je wybierała, czy one wybierały Ją – zawsze były tylko impulsem i pożywką rozwoju, szukania, odkrywania.
 
Zdarzają się jednozdaniowe notatki, po których odkładam Świadomość i potrzebuję czasu, żeby podnieść się z mentalnych łopatek.
 
Jakiego rodzaju jest „ja”? Czy trzeba wierzyć, że Bóg jest Kobietą, aby mówić „ja” w rodzaju żeńskim i pisać o ludzkiej kondycji.
Kto ma prawo mówić „ja”? Czy trzeba sobie na nie zasłużyć?
 
 
Po notce o „ja” – dwa dni. Pamiętając, że w angielskim „ja” jest (zawsze!) majuskułą pisane, (nigdy!) nie może być pominięte w zdaniu, bo jego brak kompletnie położyłby gramatyczną strukturę, trawiłam tę notkę długo, drugiego dnia sięgając nawet do podręcznika psychologii międzykulturowej, żeby sobie usystematyzować mętlik w głowie, wyhodowanej w strukturach języka w którym  „ja” ma rodzaj. A człowiek domyślny, nie tylko w jezyku, ma rodzaj zawsze męski... To nasze „ja”, samo w sobie gramatycznie niekonieczne, ale nieusuwalne w koniugacji, kształtuje nas na swój obraz….  A pytanie Sontag jest tym bardziej twórcze - i konieczne.
 
 
Są listy rzeczowników lub przymiotników, czasem w różnych j językach. Zastanawiam się, czy delektowała się ich brzmieniem, odcieniami znaczeń, czy może po prostu wkuwała francuski…

Zachwyca mnie odrębność Susan od świata, i jednoczesne jej w nim zakorzenienie wszystkimi zmysłami, jej umiejętność sygnalizowania swoich stanów, impresje zamiast nudnych opisów i analiz rzeczywistości te stany wywołujących:
Zamiast charakterystyki kogoś czy opisu spotkania: Nie obchodzi mnie, czy ktoś jest inteligentny; przy każdym spotkaniu, kiedy dwie osoby zachowują się wobec siebie naprawdę po ludzku, powstaje „inteligencja”
Zamiast kroniki turystycznej: Wszystkie stolice są bardziej podobne do siebie niż do innych miast w krajach, w których leżą (nowojorczycy bardziej przypominają paryżan niż mieszkańców St. Paul)
Zamiast zmagań z własna młodością a potem z młodością syna: Każde pokolenie musi na nowo odkryć duchowość
Zamiast biadolenia po…. (zawodzie miłosnym?): Najdroższa ––––––
Przepraszam, że nie pisałam. Życie jest ciężkie i trudno się mówi przez zaciśnięte zęby…
Zamiast wielkiego opisu filmu/mody/Marleny Dietrich: Badanie absolutnej natury dekorum: styl unieważnia osobowość…
 
I:
 
Pisarze sądzą, że słowa znaczą to samo –
*
Kobiecość = słabość (lub siła przez słabość)
Brak obrazu silnej kobiety, która jest po prostu silna + mierzy się z konsekwencjami
*
Nazywanie emocji („Czuję się strasznie”) od ich wyrażania („Och…”) odróżnia odpowiedź, jaką się otrzymuje: „Dlaczego?” bądź „Co się dzieje?”. Nazywanie emocji w tym celu, by ją rozładować – co jest praktyką bardzo zalecaną przez psychoanalityków – z pocieszyciela czyni partnera w rozumowaniu.
*
W XIX wieku kobiety są „politycznie przezroczyste”
(po zmianie kolejności cyfr - nic by się w prawdziwości zdania nie zmieniło.... dopisek mój)
*
 
Dużo mnie kosztuje ograniczenie ilości cytatów, słowo.
Jakby ktoś chciał - watermark pozwala na dzielenie się elektryczną wersją książki.

PS. Tak z kronikarskiego obowiązku: MB oraz starsze rodzeństwo zmaterializowali dziś drewniane, ikeowskie łóżeczko. Zerkam teraz na zmieniony wystrój wnętrza (zewnętrznego) i odczuwam namacalność, wspólność ze światem zewnętrznym, tej zmainy, która dotąd rozwijała sie tylko we mnie, w brzuchu. Tej nadziei, która się ziszcza powoli, tego czekania, które powoli jest ciężarem nie do uniesienia.
Czekam.

 
* wszystkie cytaty z Susan Sontag "Jak świadomośc związana jest z ciałem. Dzienniki, t.2 1964-1980", wyd. Karakter 2013, wersja e-book

środa, 16 października 2013

live and let......(?)

Kota darzę miłością. Niejaki sentyment żywię do psa i królika na sublokatorce.
Ale…
Dawno, dawno temu, ( może zbyt dawno, bo nie nadążam ) uczono mnie, a nawet egzaminowano, z różnych praw. I bezprawia czasem też.
I do dziś tkwi mi w mózgu, że podmiotem  zdolności prawnej, jest człowiek, ewentualnie twór z osobowością prawną. Że tylko OSOBA fizyczna bądź prawna może mieć prawa (i obowiązki).
Jak i skąd zatem, do cholery, wzięły się nagle PRAWA ZWIERZĄT?!
Od kiedy zwierzę jest OSOBĄ?
Ja wiem,  są różne uczone Regany i Singery, ale kiedyś ziemia była płaska i też były na to naukowe dowody.
Od kiedy zwierzę jest ważniejsze od konstytucyjnego prawa wolności religijnej?
Od kiedy trzymanie przez właściciela (czy osoba może być własnością?! A?!) psa na łańcuchu jest niehumanitarne, ergo bezprawne i karalne, a zabicie dziecka z powodu zwichrowania chromosomu jest uprawnieniem? Dlaczego zatem kobiety prawo nie nazywa właścicielką płodu?! A?!
Coś chyba przegapiłam, kurde!!!
Dawno temu poleciłabym wpis niniejszy jako zbiór przykładów do zadania domowego o pytaniach retorycznych. Ale w dobie politpoprawności zaliczenie wątpliwe. Chyba, że w odległej galaktyce…
Wyszło kiedyś w Parlamencie, tfu, Europejskim, że te same osoby wybrane przez elektorat, gorąco optowały za aborcją, i z równym zapałem – przeciw karze śmierci.
Ciekawam, co obrońcy praw (?!) zwierząt, gardzący kotletem jako trucizna moralną, sądzą o karze śmierci oraz o prawach dziecka z Downem.
A może do logiki klasycznej, rozmytej, Godlowskiej, Russellowskiej, arystotelejskiej, babskiej i niefregowskiej należałoby dodać logikę praw człowieka, zwierzęcia oraz logikę praw roślin. Świerki za oknem mokną. Niehumanitarnie.
A, jeszcze logika arcybiskupa.
Ale to chyba kij w mrowisko. Księży, lekarzy, nauczycieli ani prezydenta nikt nie nauczył jak wyłożyć pogląd słuszny, nie tylko kiedy się niemal wie, co się mówi, ale zwłaszcza, kiedy się plecie.

środa, 9 października 2013

requiem

"God's got a lot of explaining to do"
M.D. Russell Children of God
 
Requiescat in pace?
A co, do cholery, z pokojem po naszej stronie?
 
Może to moja nieumiejętność zawierzenia bez zastrzeżeń.
Może stosowanie zbyt ludzkiej logiki.
I wcale nie chodzi mi o to, że to jest "sprawiedliwe" albo "nie".
To jest kurewsko głupie; równość, sprawiedliwość ani miłosierdzie nie mają tu nic do rzeczy.
 
Nie znoszę, nienawidzę kiedy On tak robi. 
I nie wyrażałam zgody na wielonarządowe operacje na mojej chorej duszy robione hurtem na jednym znieczulającym stresie i szoku.
 
Może by tak, Panie B., wolniej? 

niedziela, 29 września 2013

Mambo Spinoza czyli z notatnika czytelnika

Dlaczego właśnie mambo? A nie tango czy coś jeszcze bardziej walecznego, adekwatnego, capoeira czy kontredans?

Mnie jakoś Spinoza z paso doble się kojarzy...

Nie ma nadziei bez strachu ani strachu bez nadziei*
Logika augustyńsko-tomistycznego  W Chrystusie była miłość doskonała, nie było natomiast wiary ani nadziei** jest bezdyskusyjna.
O ile dobrze kojarzę, tezę o zależności między obawą, a nawet rozpaczą, a żywieniem nadziei Spinoza pożyczył od stoików, udowadniających, że prawdziwy mędrzec żyje tu i teraz, pragnąc jedynie tego, co jest od niego zależne (wola i ewentualne działanie), a nie pragnie tego, co od niego nie zależy (żywienie nadziei), bo nadzieja prowadzi do bezradności i rozpaczy.
Zgrabnie ujmuje to Comte-Sponville***: To nie nadzieja sprawia, że potrafimy działać (ilu ludzi ma nadzieję na sprawiedliwość, nic dla niej nie robiąc?), lecz wola. To nie nadzieja wyzwala, lecz prawda. To nie nadzieja sprawia, że żyjemy pełnią życia, lecz miłość.
No chyba że jest się Polakiem, z całą mą miłością do Wieszcza Adama, nie mylić z Mickiewiczem...
 
Wracając do Spinozy, a raczej do stoickiej afirmacji życia bez nadziei, to, do jasnej cholery, niezależnie czy wymyślają to ludzie cywilizacji zachodniej, z jej linearnym czasem było-jest-będzie, czy wschodniej, z jej nihilistycznym zen i czasem cyrkularnym, to na pewno, na pewno bez mrugnięcia okiem wymyślili to mężczyźni. Nieistotne, czy związani biblijnym bądźcie płodni, czy usiłujący przerwać koło reinkarnacji. Takie rzeczy wymyślają tylko faceci.    
Nigdy nie wpadłaby na koncepcję wyższości, boskości wręcz, bez-nadziei kobieta. I znów nieistotne, czy postrzegająca czas liniowo, czy cyklicznie. Bo mężczyźni owszem, płodzą, ale nie bywają przy nadziei. Bo to kobiety bywają w ciąży. I to nie jest stan tu i teraz, czy może właśnie to jest tu i teraz, bardzo specyficzne, bardzo stoickie w swojej nieklasycznej stoickości, to jest stan złożony w całości z trzech komponentów: czekania, strachu i nadziei. Czekanie odmierzane tygodniami i kuksańcami rosnącego Życia, strach biologiczny, pierwotny, właściwy wszystkim chyba kobietom, niezależny od zdobyczy medycyny, nadzieja wynikająca z pokory wobec siły, jaką dała kobiecie natura: że rozwiązanie kiedyś nadejdzie, że skończy się czekanie, że poród będzie naturalny i prosty, zakończony spokojnym ssaniem piersi (nie cycka!).
Tu i teraz: czekanie, nadzieja, obawa.
 
O ile zdarza mi sie bąknąć znad ksiażki, że z tym i owym autorem napiłabym się wódki (nadal nie dotyczy Susan S.), to w obecnym stanie czekania autorowi De philosophiae consolatione**** wsadziłabym łeb do muszli klozetowej. I nie z powodu hormonów. Po prostu: bo tak!
 

* Baruch Spinoza, Etyka w porządku geometrycznym dowiedziona; nota do dowodu twierdzenia 50 części III (O genezie i naturze emocji); korzystam z angielskiego tekstu w wersji darmowego e-booka projektu Gutenberg; polskie tłumaczenie ma ze 60 lat i jest kiepsko dostępne
** Tomasz z Akwinu, Summa, I-II, 65,5
***Andre Comte-Sponville, Duchowość ateistyczna
**** Boecjusza mam na myśli; de Bottona, modnego ostatnio w kręgach nieczytanej nadal ostentacyjnie "Polityki" i "Wybiórczej", uznając za uzurpatora, aczkolwiek łatwiej przyswajalnego dla pseudointelektu wychowanego na Coelho....

piątek, 20 września 2013

ciągle pada... (z notatnika czytelnika)

co jest tym bardziej przygnębiające, że po raz pierwszy jestem tu, gdzie mnie jeszcze nie było. Zamiast jednak krainy polodowcowych moren i jezior mamy krainę deszczowców. Nurkować nie mogę, istnienie Insidera nie pozwala. Potem, wiosną.
Zresztą, Lokator nie pozostawił wyboru, koniec ze sportem, z kajakami, rowerem, nawet jogą.
Boli.
Leży nie tak, jak wypada w Jego wieku.
Narasta mi fobia cesarkowa, czy raczej znieczuleniowa - jako okazu zdrowia nigdy przenigdy nie dotknęła mnie igła anestezjologa ni skalpel. Ale Insider, charakterny po Tatusiu oraz Pradziadku - dawcy imienia, niewiele sobie z babskicj matczynych fobii robi. Sprawdza natomiast wytrwale przydatność - moich oczywiście - żeber w roli drabinek gimnastycznych, wątroby jako worka do kick-boxingu oraz pęcherza moczowego jako poduszki wodnej. Ych.
 
Zatem - czytam. Zaintrygował mnie podtytuł niepowieść*, ładnie sformułowany. Trochę mnie powkurzała niekonsekwencja i intelekt w stylu GWybiórczej, ale co tam. Parę rozdziałów jest w sedno. Sama bym podobnie, choć nie całkiem.
Na przykład: 
 
O dyskryminacji
Dyskryminacja? Pfeh!
Mówią mi, że przesadzam. Że konfabuluję. Że w tym, co piszę i o czym mówię, jest najpierw przegięcie, a dopiero później, na dnie – minimalne, tycie-tycie ziarno prawdy. Że mam feminizujące fanaberie, nieznajdujące oparcia w faktach. Mówią mi, że równościowe postulaty mogą składać – słusznie! – kasjerki w marketach z portugalskim kapitałem. Albo robotnice w zakładach przetwórstwa owocowo-warzywnego w Podlaskiem. I niewykwalifikowane pracownice zatrudniane na czarno.
Więc, Judyto, zrobiłam krótki test dla mężczyzn na niedyskryminację, listę pytań „tak-nie-nie dotyczy”, pytania wzięłam z życia, własnego, są absolutnie oryginalne.
1.
Ile razy w relacjach zawodowych usłyszałeś, że wyglądasz świetnie, że się doskonale prezentujesz, jak na ojca dwójki/trójki/szóstki dzieci? A jeżeli tak zadane pytanie wyda ci się epatujące segregacją, bo nie masz dzieci albo je masz, ale w pracy nieoficjalnie, oto równoprawna wersja:
– Ile razy w relacjach zawodowych klient/partner biznesowy komplementował cię za znakomity wygląd, jak na twoje trzydzieści dwa/trzy/osiem lat, że zero piwnego brzucha i ogólnie sportowe ciało?
(Co to sprawdza? Otóż traktowanie z pobłażaniem).
2.
Ile razy w trakcie wykonywania przez ciebie obowiązków zawodowych pytano cię, jak sobie radzisz z łączeniem wychowania dwójki/ trójki/szóstki dzieci z pracą? A następnie – ile razy cię za to podziwiano? Że potrafisz być ojcem, a dodatkowo (tak, dodatkowo!) świadczyć odpłatną pracę poza miejscem zamieszkania?
Niedyskryminująca wersja dla bezdzietnych:
– Ile razy w trakcie jakichś intensywnych działań zawodowych, nadgodzin albo nasilonych wyjazdów zapytano, czy żona/narzeczona/ konkubina nie ma nic przeciwko? Czy się na to zgadza?
(Grzech główny: arbitralny i wdrukowany w świadomość podział zajęć na typowo damskie – wychowanie dzieci, mieszanie w garnku, i typowo męskie – odpłatna praca).
I wreszcie:
3.
Czy potrafisz sobie wyobrazić taką sytuację, że się zjawiasz na zawodowym spotkaniu (ustalmy, że w przypadku panów nie chodzi o udział w zlocie konsultantek firmy dystrybuującej peelingi i maseczki do twarzy), więc się zjawiasz z laptopem i ze stertą segregatorów pod pachą, a twoje wejście jest witane głośnym westchnieniem obecnych, że „o, i panowie są dziś tutaj z nami”. Niezrozumiałe i absurdalne? Kilka tygodni temu weszłam, obarczona stosem papierów, na spotkanie, w czasie którego miałam przeprowadzić prezentację. Na mój widok któryś z uczestników – grono było męskie – donośnie mlasnął: „O, i panie są tu dzisiaj z nami”.
(Grzech główny: jak wyżej w punktach 1 i 2 plus brak żenady w demonstrowaniu mizoginii. Tak zwane konserwatywne poglądy nie są towarzyskim obciachem).
A teraz rozwiązanie testu:
1. Nigdy. 2. Nigdy. 3. Nie, nie i nie.
Prawda?
Pytania, jak te wyżej, skierowane do płci XY są niewyobrażalne.
Dziwne, kuriozalne.
Nikt nie pyta pracujących ojców, jak łączą rodzicielstwo z pracą (rodzicielstwo ogarnia żona w domu, to jasne). Komplementowanie płaskiego męskiego brzucha też nie należy do społecznie akceptowanych obyczajów (myślę tu o relacjach zawodowych, a nie o przyjacielskich pogaduszkach na korytarzu). Nikt się nie dziwi, że specjalistą w jakiejś tam dziedzinie, różnej od makijażu, jest facet. Jasne, że to, o czym piszę wyżej, jest przegięte, przesadzone i przeszarżowane, bo przecież nie wszyscy i nie zawsze. Nie wszyscy pytają mnie, jak to się dzieje, że udaje mi się pracować zawodowo, mając w domu taką gromadę. Komplementy też są sporadyczne, ale przecież bywają (bo jak wiadomo, od myślenia są XY, kobiety są od korzystnego się prezentowania).
Tyle że nie chodzi o to, że NIE ZAWSZE. Chodzi o to, że JEDNAK. Że kobieta jednak – bo taka myśl jest w tle – powinna się zająć domem i wychowaniem. Że z dwójki równie dobrych kandydatów (jeśli to w ogóle możliwe, że „równie”) wybrany zostaje jednak facet. Że o plany prokreacyjne pyta się kandydatkę, a nie kandydata (tymczasem, jak się wydaje, kandydatka rzadko pobiera materiał genetyczny z banku, potencjalne dziecko kandydatki zwykle miewa tatę).
Dlatego nie przyjmuję gadki, że w kwestii równości traktowania, równych szans i niedyskryminacji nie ma nic do zrobienia.
Jest.
Zmian w mentalności nie załatwi się żadną ustawą. To mozolna praca u podstaw na pokolenie albo na dwa. A tak zwane kobiety w Polsce niekoniecznie biegną radośnie ku tęczy dzień w dzień, z pieśnią na ustach, z uśmiechem na twarzy, ściskając w dłoniach drobne palce śmiejących się dzieci, wcale nie upaćkanych. Biegną za to z wywalonym językiem do pracy. Z pracy do przedszkola. Później – kupić pół chleba, masło i dziesięć jajek. A w domu – zrobić obiad i wywiesić pranie. Tak jak Ty i ja, prawda?
Tu mnie autorka zirytowała.
Nie posiada bowiem dzieci z banku. Na kartach przewija się niejaki - mniejsza o to, czy imie fikcyjne - Ludwik. Posiadający auto, prawo jazdy, dwie ręce. Teoretycznie zdolny do obsługi logistycznej okołoprzedszkolnej, tudzież do korzystania z dobrodziejstw kapitalistycznych marketów oraz do wieszania skarpet. Zatem dlaczegóż autorka wywala język? Najtrudniej być feministką we własnej kuchni, a?! 
 
O karmieniu piersią
Fundacja propagująca karmienie piersią ogłosiła konkurs na zdjęcie karmiącej matki. Galeria, która organizuje wystawy na stacjach metra, chciała tam pokazać najlepsze prace. Ale gdy je zobaczyła, z pomysłu szybko się wycofała, tłumacząc: Nie możemy ludzi szokować i obrażać.
Kochana,
jestem zdumiona, wręcz zażenowana, że w ogóle może być tematem – w kraju kultu Matki Polki i kultu Matki Boskiej, która karmi – już na średniowiecznych obrazach! – Dzieciątko gołymi piersiami.
Bo rzecz ma dwie warstwy – tę pierwszą: obnażone biusty na publicznie dostępnych ścianach. I drugą – czy wypada, czy nie wypada publicznie karmić piersią i dlaczego karmienie obraża moralność. Jeżeli chodzi o gołe damskie torsy na tablicach reklamowych i w produkcjach marketingowych różnego rodzaju, to mam na ich temat jasne zdanie – przedmiotowe traktowanie gołych piersi, wyprężone sutki między pomidorem a, nomen omen, burakiem, obficie wypełnione staniki na tle wanny i zlewozmywaka albo paneli drewnianych one – tak – one mnie obrażają, szokują i zniesmaczają (ta retoryka jest oczywiście przesadna, ale chodzi o uwypuklenie tematu). Tak czy inaczej, czuję niejaką odrazę, przejeżdżając co rano koło stacji benzynowej, wzdłuż wielkiej reklamy pizzy z gołą panią, z których każda – i pizza, i pani – „czeka gorąca i gotowa” za trzysta metrów, prosto, później w prawo. Obrzydliwa jest reklama a-dresika z obwisłymi piersiami rozciągniętymi do rozmiaru mini albo maksi, w zależności od liczby megabajtów. Paniom zwisa, a pan obok stoi ubrany (byłabym ewentualnie zainteresowana równoległą akcją reklamową z męskim bohaterem i adekwatnym rozciąganiem mu intymnych lokalizacji, to zamknęłoby mi usta – niezależnie od tego, jak brzmi to zdanie).
Piersi ładne i brzydkie, i jędrne, i zwiotczałe atakują z każdej strony i nie sądzę, doprawdy, żeby znalazł się taki właściciel nośników, który w akcie równościowej poprawności i odprzedmiotowienia damskiego ciała odważyłby się zrezygnować z gargantuicznych posterów z reklamą biustonoszy i majtek. A goła nastolatka udająca stateczną panią, rozciągnięta na którejś z flanek ruchliwego skrzyżowania może nie tylko obrazić i zniesmaczyć, ale także spowodować katastrofę komunikacyjną, a co najmniej ostre hamowanie. Więc nie dość, że obyczajowo szokująca, jest jeszcze zagrożeniem dla BHP. Słowem – cyce na ulicach (bon mot jak ta lala) są wszędzie. Dlaczego akurat TAMTE, karmiące, w kontekście ze swej istoty najbardziej adekwatnym miałyby szokować i obrażać?
Nie ogarniam.
Postawiłabym wręcz tezę, że nawet wyznając zapiekłą dulszczyznę, wypada zachować logikę. I albo wszystkie cyce są be, albo niech kryterium będzie artyzm.
A samo karmienie piersią jako akcja odstręczająca, obrzydliwa i przyprawiająca przypadkowych obserwatorów o mdłości to już naprawdę jest hard core. Karmienie piersią, w istocie, jest fizjologią, tak. Na forach dyskutanci gdaczą, że jest fizjologią równie odpychającą jak publiczna defekacja. To bardzo pomysłowe porównanie, bo z definicji odsyła karmienie w rejony ściśle prywatne, do intymności własnej kanapy/kanciapy w centrum handlowym, w pobliżu WC. Ale – wybacz banalne porównanie – oddychanie również jest fizjologią, więc może powstrzymajmy się w miejscach publicznych od oddychania? Od urażania bliźnich widokiem swoich stomatologicznych zaniedbań i od woni zgagi? Kwestia jednak w tym, że karmienie piersią ani nie śmierdzi, ani nie sieje bakteriami (a dla głodnego niemowlaka jest niezbędne jak oddychanie). Poza tym w większości przypadków trzeba doprawdy sokolego wzroku, żeby w akcie karmienia piersią dopatrzeć się gołego ciała. Moja konkluzja jest taka, że otóż fizjologia karmienia piersią nie jest tożsama z fizjologią publicznego siusiania, bekania albo puszczania gazów. Ma za to dość ścisły związek z faktem, że Homo sapiens jest ssakiem. Więc pozwalam sobie odmówić słuszności argumentom moralizatorów, że takie rzeczy jak karmienie powinno się załatwiać we własnych czterech ścianach. Otóż nie całą biologię da się poddać technologii, kontroli i harmonogramom, karmienie działa akurat w ten sposób, że kiedy dziecko jest głodne, jego matka je karmi, to jest dość prosty mechanizm.
Podobno tak bardzo kochamy te wszystkie dzieci, które są nasze, urocze, pszenicznowłose aniołki, życie poczęte, przyszłość narodu i tak dalej. Jeżeli dobrze rozumiem moralizatorów – kochamy wszystkie, z wyjątkiem głodnych niemowlaków, niemowlakami niech się zajmą ich matki, i to optymalnie gdzieś w kącie albo we własnym mieszkaniu.
O słodka bigoterio!
Matka Polka Niepokalana Dziewica nie ma przecież laktacji. Nie „wywala cyca”, bo jej dzieciątko karmi się manną. W ogóle – nigdy nie traci zimnej krwi, nie ma niczego „potąd” i codziennie gotuje pożywne obiadki, na wszystko jej starcza cierpliwości, uśmiecha się słodko, pogodna idiotka, i do ukończenia przez ostatnie z gromady dzieci szóstego roku życia nie oddala się od domowego ogniska niż do spożywczego, mięsnego albo do piekarni.
Amen.
BTW Naprawdę? To Matka Boska miała piersi? Nie karmiła butelką? Może jeszcze Dzieciątko robiło kupę?!!
A na poważnie: dlaczego w języku, i to języku matek, ale i ojców, zakochanych (co daj Boże) w biustach matek swoich dzieci, piersi staja się cyckami, kiedy karmią? Skąd taka pogarda - bo jednak słówko owo brzmi dla mnie nieco pogardliwie.... Piersi są piekne same w sobie, karmiące też (a może nawet: zwłaszcza!) zatem słowo je określąjące też takie powinno być, n'est-ce pas?
 
 
Wiem, przydługo, ale pada.... piąty dzień, też długo....
 
* Małgorzata Łukowiak "Projekt Matka. Niepowieść", wersja e-book, 2012
 
 

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones