poniedziałek, 28 czerwca 2010

Czarna tęcza

Jestem złosliwa. Złośliwość wynika z wakacji. Bo u mnie jest absencja wakacji. I co mi z tego, ze po tygodniu się przytulania do Karen Elson

(hm… nie mogę nigdzie znajść, kto się podpisał jako kompozytor tego kawałka, ale, pomijając cytaty oczywiste, czyż nie jest to piękne? I czyż nie znaczy, że ona potrafi? Bo gdyby śpiewała dajmy na to taka Wiśnia, to nawet Jack W. nie byłby w stanie wyprodukować tego do słuchania. Niektóre frazy trzeba umieć zaśpiewać, nie da się ich zrobić.), przerzuciłam się na Rufusowe

sonety Williama S.

– co z tego, jak nie ma Okruszyny, (bo się udała na łono wakacyjne; nie zazdroszczę, powtarzaj za mną, Wiśnia, nie zazdroszczę) i z kim ja się będę zachwycać? Z kotem?

Kot brytyjski ma w poważaniu poezję angielską, ot co. Z Blondie? Blondie humor ma parszywy z powodów studenckich oraz życiowodecyzyjnych, co mnie się udziela i działa jak dociążenie kamieniem młyńskim zmór co mnie obsiadły. I nic mi nie pomaga świadomość, że upiory owe sama wyhodowałam na memłonie i na piersi swej głupoty obfitej wykarmiłam. Stado wymienione powyżej (z techniki blogowej jednak poniżej) siedzi mnie na duszy i ni myśli iść precz, aaaapageeeee! Tak, muszę stawić czoła temu tałatajstwu.
A wracając do Karen, to właśnie się wahałam między nią a Rufusem, gdy wieczorową pobasenową porą zastępczy pan w Minimaxie próbował namówić mnie na wygranie zaproszenia na Coheed&Cambria.

Nie znoszę warszawocentryzmu, zwłaszcza jak się udziela artystom zagranicznym. Jakby się pofatygowali do Wro, to ja bym poszła i by mieli tak oddaną fankę, że hoho. A tak? Czarna tęcza,

bez drugiej strony.

Muszę wreszcie zgłębić tę płytę Coheed od strony fabuły.
Co niniejszym: do poczytania się z Państwem.  

czwartek, 24 czerwca 2010

Ruda wstążka

Jak wiadomo nie od dziś, jestem znak zodiaku biedronka. Nie łapię się za guzik, nie pluję przez ramię, stawiam torebkę na podłodze i generalnie mam w nosie ludową magię i niezniszczalne zabobony, aczkolwiek są one interesujące skądinąd. Jak obchody kupały, sobótki czy nocy świętojańskiej. Co niektórzy po drugiej stronie kabla internetowego pamiętają puszczanie wianków po Odrze gdzieś za akademikami AM…
Z okazji mniej więcej świętojańskiej oraz za przyczyną Okruszyny inspirującej muzycznie do wyskoku z pędzącego pociągu zwariowanego żywota, a w każdym razie do statecznego wysiąścia na stacji Kutno, przypomniał mi się najulubieńszy wiersz KydRRRyńskiego w wykonaniu żony życiowej.

Był taki fatalny czas w moim życiu, gdy ten utworek spełniał rolę brzytwy.
A teraz marzy mi się, żeby ktoś zawiązał mi w przegubie losu najczerwieńszą możliwą wstążkę, taką o najbardziej ochronnym działaniu, bo dopadają mnie hurtem i stadnie zmory, upiory i strzygi. Harpie, walkirie i topielice. Banshee, wąpierze, brzeginie i latawce, kikimory, uboża, rusałki i wiły. Jak biesy z pudełka wyskakują wszystkie źle ulokowane uczucia i zaufanie jak kulą w płot, błędy, wpadki, naiwności i głupoty. Aż boli żołądek. I mimo wszystko cieszę się, że Ktoś mi mówi, że sobie nie radzę, nie że operacyjnie i logistycznie, ale emocjonalnie. Tak. Jestem wrakiem i dobrze, że to widać, może znajdzie się persona co mnie przytuli, zawiąże tę wstążkę, w którą i tak nie wierzę, i mnie obroni.

wtorek, 22 czerwca 2010

Duch który chodzi

No, to prawie ja. Z tym, że do mnie bardziej pasuje „pędzący”. Zdążyłam przed bankietem zaliczyć zebranie w instytucji edukacyjno-opresyjnej, która wciąga w swe tryby Królewnę. W trakcie zebrania dałam radę upiec chleb (zdalnie: ja byłam w szkole, chleb piekł się w domu). Pierwszy mój w życiu i już były chleb, bo całe 750 g bochenka pożarte, zostały marne piętki na rano. I jeszcze zrobiłam tartę z truskawkami (ale na gotowym spodzie z zamrażarki, plus dziury w spodzie zatkane płatkami śniadaniowymi cynamonowymi), pożartą tak samo błyskawicznie, w towarzystwie Wdowy i jej dzieci, bo zepsuł się mikser, i trzeba było od W. pożyczać.
„Mam akrosdyjuniwers na czole” oświadczył Latorośl, ukazując twarz z rozgniecioną truskawką jako skutek wyzysku nieletnich przy produkcji tarty.
A potem wbiłam się w kieckę i szpilki i było daremnie. Nawet oliwek nie było, musiałam się dożywiać po powrocie z własnej lodówki. A poza tym mamy tę porę miesiąca, kiedy moja twarz wygląda jak twarz szesnastolatki, z tym, że za moich czasów to się nazywało pryszcze, a teraz to są niedoskonałości. Niestety, zmiana nazewnictwa na politpoprawne w stylu reklamowym nie poprawiła pryszczom pi-aru, spotęgowała zamiast tego moje wyrafinowane, znaczy wisielcze, poczucie humoru podczas prób wyglądania poważnie na bankiecie. Neweregen, newer, za żadne skarby, nie chciałabym mieć znowu szesnastu lat. Apage, a sio, a kysz. Na szczęście mi przejdzie. Wszystko przez księżyc.
Nie chce mi się już bywać, następny raut poproszę u mnie w domu, ale ponieważ do Okruszyny mi daleko, to koniecznie z cateringiem. Ja mogę zrobić herbatkę tudzież latte.

Snują się za mną Misie oraz Żona Życiowa Dżekusia.
Misie były wczoraj, pewnie wrócą, a Karen – w odróżnieniu od Joker’s Daughter – jest zupełnie spoko i na legalu dostępna, co prawda z powodu ograniczeń natury zupełnie przyziemnej, dla mnie - tylko w formie prasowanej, bo taniej. Jakby ktoś był w kraju zagranicznym, przypominam się skromnie z zamówieniem na Joker’s….(ostatnia z dzisiejszych piosenek dnia ma taki sam tytuł jak ostatnia płyta Daughter)
Minimax uraczył mnie w niedzielę tym,


a mnie po pierwszym przesłuchaniu przykleiło się do ucha to:



Dobranoc się.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Two weeks

Gdzieś tam wspomniałam że mam przed sobą mordercze dwa tygodnie. Praca, koniec roku, zebrania, akademie, komitety, pierdoły, a wieczorami rauty, bankiety i na koniec bal, na który mam się w co ubrać i nie mam jak się wykpić. Biorę mimochodem udział w wyścigu do księgi rekordów, kategoria: krótkość spania. W zeszłym tygodniu osiągnęła wynik napoleoński, 4 godziny na dobę, ale gratis dołączony był rekord w zaspaniu do pracy – 1,5 h następnej doby. Skutkiem ubocznym było takie zmęczenie, że po raz pierwszy od matury nie poszłam na spotkanie klasowe, zresztą Junior coś katarzy na zielono, to chyba miałam wymówkę. Zamiast tego wypiłam w przelocie w poniedziałek czwartkową latte z Ł (na zapas na co najmniej półtora miesiąca), ekscytując się brzmieniem fraz „dwadzieścia lat temu”, „piętnaście lat temu”, oraz przeżywając dreszczyk emocji na myśl, że za jakieś 4 lata moje dziecię stanie w progu, popatrzy na mnie z góry i oświadczy „jadę na wakacje, wracam między 1 a 30 sierpnia”. Żmija wypytała mnie, pod pretekstem przeglądu zasobów namiotowych, kiedy ja zrobiłam to (no, może bez patrzenia z góry) po raz pierwszy z sukcesem, no i wychodzi, że za cztery lata nie mogę oświadczyć, że nie jedzie…

Jestem w wieku kiedy wakacje to kłopot – kadry się stukają w głowę, bo przechowalnia przychówku zażądała zaświadczenia kiedy mam urlop, wciąż o 75 % krótszy niż wakacje przechowalni. Cały ustalony porządek świata w postaci grafików ulega zawieszeniu, wszystko się rozjeżdża, kto o zdrowych zmysłach pójdzie na basen na 20.00, jeśli cały rok na 21.15 wpadał z wywalonym ozorem? Jak ja mam funkcjonować w takich wakacyjnych grafikach leniwych trenerów i instruktorów, z tymi od tańca na czele? Zajęcia na 18.00?! Rozpuknę się ze śmiechu. Ale cóż. Wakacje trzeba przetrwać. Jak szkołę. Dobrze chociaż, że przychówek ma treningi w godzinach niekolidujących. I będzie miał czas na marudzenie „mamo, ja chcę się nauczyć japońskiego”. Na razie zbywam go że najpierw angielski i francuski, ale cholerka, no… jak opanuje łacinę to co pocznę? Nauczyciel japońskiego poszukiwany, najlepiej żeby się zgodził za zupę.

Truskawki, a już i prawie cherry’eśnie osiągnęły pułap ceny która skłania do przejścia na monodietę. Truskawki na wszystkie posiłki, cherry’eśnie na przekąski między. Żyć, nie umierać.

Oświadczam zatem, że żyję, choć może jeszcze być nieczynne przez jakiś czas.

A, Blondie droga, Misie Grizzli przypadły dziatwie do uszek.
Mnie natomiast się rzuciła w uszy post-Meg, znaczy obecna małżonka Jacka W., ale nie mam czasu.

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Justice&liberty

Nie odpuszczę sobie. I tak nieźle się trzymałam, musicie przyznać. Tak naprawdę odbyłam w tym roku jedną (słownie: jedną!) satysfakcjonująca rozmowę przedwyborczą, oraz zadałam intymne pytanie „na kogo głosujesz” zaledwie jednej osobie spośród tych, co do których odpowiedź nie była mi znana. W sumie jak na mnie, nieźle.

Ale dziś – OMG – Ktoś złamał niepisany korporacyjny zakaz i zadał takie pytanie w korpogrupie, GŁOŚNO. Wyobraźcie sobie konsternację. I wyobraźcie sobie moją chęć nieodpartą zabrania głosu. Niestety, odpadłam z dyskusji w przedbiegach, bo nie wiem jak wyglądał w czasie debaty kandydat A i czym różnił się jego garnitur od krawata kandydata B. Ręce opadły, poszłam sobie zrobić latte. Ciągle się łudzę, że wyglądem i tefałem to się wygrywa w Ameryce jak Kennedy. Ale nie.

Wracając więc do kandydata B, co się w radio wypowiadał parę dni temu. Nie biorę pod uwagę możliwości zmiany preferencji wyborczych, ale liczę się z konfliktem sumienia w drugiej turze, i z wyborem z braku laku. Bo jak tu zagłosować na kogoś, kto paternalistycznie i arbitralnie dokonuje selekcji zasad? Mój ukochany, mimo wszystkich swoich sofistycznych wybryków (jak uzasadnianie „proaboborcyjnego” wyroku Roe vs Wade SN USA prawem do prywatności), Dworkin skończenie genialnie rozgranicza zasady (principles) od reguł i innych norm. A tu taki sobie kandydacik, mając w szczerym poważaniu dorobek filozofów, i jakoś zapominając nawet o społecznym nauczaniu KRK, szasta na prawo i lewo zasadą solidarności (ale Durkheim się w grobie przewraca jak tego słucha), zapominając o subsydiarności (abstrahuję od tego, jak zeszmaciła to pojęcie Mumia E). A słyszał szanowny kandydat o wolności? O prawie własności? O odpowiedzialności za swoje czyny? Haaaalo! Zasady są konkurencyjne i stopniowalne, i kto, ja się pytam kandydata, kto wydał werdykt że solidarność oraz tzw. sprawiedliwość społeczna (tfu, brzmi jak nie przymierzając, prawa człowieka, apage) są naczelnymi zasadami? Że są – jakby Ronald D. określił - principles, a nie policies? Ok., czepiam się, tu jest kwestia pijaru postpowodziowego, ludzie patrzą na krawaty a nie na wyznawane wartości (albo patrzą na wartości przez pryzmat krawata i słyszą wówczas to, co chcą). Ale jak ktoś do mnie tak bez szacunku dla wolności i bez wiary w to, że obywatel może wziąć odpowiedzialność za swoje życie, to ja przepraszam, zagłosuję w drugiej turze na kogo innego. Co prawda ten ktoś inny też mnie okradnie podatkami, ale na razie nie solidaryzuje się z nikim za moje pieniądze (pozdrawiam US). A przeciętny Kowalski dalej będzie miał wbite do głowy, że państwo myśli za niego, więc sobie może Kowalski pod budką z piwem stać.

Mogę pluć?

Proszę docenić, że nie palnęłam tu kazania na temat oddawania głosów ważnych, nieważnych, pustych, straconych oraz niezgodnych z sumieniem (te ostatnie zawsze są tymi przedostatnimi). Dałam też spokój namowom do dopisania się do list, bo i tak po ptokach.

A wracając do Lektora, droga Blądi, podtrzymuję swoja tezę z wczoraj o małości tego mężczyzny. Ja rozumiem, patrzę do Słownika środków wyrazu made in Hollywood i co czytam? „Szczęki zaciskanie, czoła marszczenie, papierosów palenie ze wzrokiem wbitym w dal – każde z osobna oznacza burzę emocji targających męskim bohaterem; wszystkie razem oznaczają wielkie rozterki moralne tegoż” – nooo, targało nim. Jednak odwagi cywilnej za grosz. A nawet normalnego odruchu. Ile by kosztowało pójście (ukiekł wszak w oststnim momencie!) i powiedzenie w 4 oczy (plus znudzony strażnik) „Kobieto, byłaś dla mnie piękna i jedyna, i nie miało znaczenia żeś nieczytata i niepisata. To nie wykształcenie jest Twoją wartością”. A w niej był taki głód wiedzy! On wiedzę miał, ale mądrości – za grosz złamany. Ja myślę, że ona nie ze wstydu, tylko ze strachu, że ją odrzucą, napiętnują. To nie był wstyd, tylko strach przed odrzuceniem. Mniej bała się być esesmanką (nie była wszak jedyna) niż być odrzucona przez grupę (szeroką i wąską) jako jedyna analfabetka. To nie wstyd. Nie wstydziła się mówić o pracy w SS. No i znów, że gdyby było na odwrót, kobieta by stanęła na głowie, by ratować ukochanego…. Na wielki plus dla filmu to, że jest „rozliczeniowy”, ale nie czarno-biały. Jest personalistycznie humanistyczny (może i integralnie, ukłony dla Edith Stein) w najlepszym znaczeniu tego słowa. Ale obejrzałam raz i wystarczy. Czekam na wzmiankę o braciach Coen.

niedziela, 13 czerwca 2010

Water&flowers&tree

czyli fields of joy.
Wszyscy się mnie czepiają, od Doroty Miśkiewicz po Stevena Wilsona.
Mimo jedzenia antybiotyku spędziłam dwa sielskie dni na ceramicznym basenie (nazwa nadana przez Królewnę, która nie mogła zapamiętać słówka Glinianki), przypieczętowane jeszcze późnowieczorną godziną na chlorowanym krytym – musiałam sobie odbić i pomoczyć się bez dzieciaków.
Królewna ma dziś rocznicę chrztu. A mnie się czepiła piosneczka sprzed dwu dekad
Jutro poniedziałek, i już priori nic mi się nie chce, zwłaszcza że od wtorku począwszy czeka mnie w ciągu dwu tygodni 5 biznes lunchów, obiadów, kolacji, 1 konferencja i 1 bal. Wszystko w korpososie. Upraszam nie zazdrościć, tylko współubolewać. Wykpić się nie da. Będę dzielna, słowo. Znajdę sobie, jak radziła stuknięta psycholożka równie stukniętej Ally McBeal, piosenkę przewodnią.
Można zgłaszać własne sugestie. Aha, chyba powinnam narobić szumu pod tytułem ”nie mam się w co ubrać?” Jak myślicie? Chyba wypada, tylko że komu ja mam tak zrzędzić? Tygryskowi? Poza tym szafy nie świecą pustkami. Więc nie zachowam się jak wypada. Mam to w nosie.

Miałam coś tam napisać o politykach i zasadach, ale nie chce mi się i chyba szkoda klawiszy.

piątek, 11 czerwca 2010

Summer in the city

Piszę z opadem szczęki i bólem kolan.
Ponieważ sztuki audio i video są u mnie rozłączne raczej, nie będzie dziś dużo muzyki. Tylko dwa żółte utworki na upał:
Byłam w city (300 km w jedną stronę, autostrady ni widu) które kojarzy mi się z wielkimi upałami z poprzedniego stulecia. W czasach, kiedy z Pępkowatym podróżowałam tam i siam za dwa uśmiechy. Wynaleziono już wtedy koło i ogień, ale schematów komunikacji miejskiej jeszcze nie. Przedarcie się przez jakiekolwiek city do wylotówki komunikacją miejską (czasem zawieszaliśmy zasadę podróży bezkosztowej) było hardkorem i sarwiwalem. Owo city przemierzaliśmy z plecakami wystającymi metr nad głowy metodą własnonożną. Upał był jak dzisiaj, albo bardziej. Od tamtej wyprawy, skądinąd bardzo brzemiennej w życiowe skutki i błędy (a przestrzegał mnie towarzysz podróży...), zawsze jeżdżę po tym dziwnym mieście za punkty orientacyjne mając kościoły. Miasto dziwne, bo choć duże bardzo i stare bardzo, na moje oko nigdy nie było porządnie lokowane: brak w nim rynku, a ulice schodzą się i rozchodzą pod wszelkimi możliwymi kątami, z wyjątkiem 90 stopni. Kościoły nie z powodu znanej wszem i wobec naszej cnotliwości i pobożności, ale dlatego, że w erze przed wynalezieniem klamotyzacji kościoły stare, kamienne, były przystanią dla perypatetyków w morzu miejskiego żaru. W tym na Sikorskiego przeleżeliśmy cichcem w ławkach z godzinę, czekając, aż nam kręgosłupy odpoczną od plecaków.

Nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji – cytowano w moim ulubionym głupim filmie inny głupi film, za którym nie przepadam. Nikt, a w każdym razie nie zawsze, nie spodziewa się skutków ubocznych. Znaczy, wiadomo, że są, ale zawsze są inne niż można się spodziewać.
Skutkiem ubocznym mundialu jest wygrzebanie przez radio z jego archiwum Miriam Makeby. Pochwalić.
Skutkiem ubocznym wynalazku klamotyzacji w aucie oraz instytucjach korporacyjnych, branżowych i kulturalnych jest trawa. Tak. Dźwięki wydawane przeze mnie paszczą są jakieś takie… pantomimiczne jakby. Zaglądam rozdziawiwszy w lustro: zielono. Grawitacja chyba działa na źdźbła, bo rosnąc drapią w dole gardła. Obiecałam nieletnim sobotę w środowisku wodno-piaszczystym. To mam problem.

Chciałam dorzucić trochę jaka to jestem gupia, bo polityków nie rozumiem, znaczy, nie kumam czemu oni mieszają zasady, ale niewygodnie mi na kolanach. Może jutro.
Sama siebie podziwiam, że miałam siłę się jeszcze ukulturalnić premierowo po ładnych nastu godzinach poza domem. Ale warto było, powaliło mnie na kolana. Z racji ducha, ciała, polityki, przekonań i filozofii, a także wrażeń czysto estetycznych (choć brudno). Jedno słowo napiszę, które wspomnicie, gdy stanie się wzorcem, odnośnikiem i normą samą w sobie: METROPIA.

I czego jeszcze siedzo przed komputrem? A?
Sio, do kina!!!!

czwartek, 10 czerwca 2010

A każda nuta z siłą setek bomb

Miałam coś o Waglach, ale mnie się nie chce, bo gorąco, klima w aucie powoduje ból gardła, a okno otwarte grozi przewianiem ucha. Ja chcę w Bieszczady.
Maleńczuk może i najzdolniejszy, ale nie w moim mieście. Egzystencję jego w oczach mych jasnych usprawiedliwia jedynie bycie dodatkiem do kolejnych pomysłów WW.
Pomysł starszy, rodzinny, był super, nawet jak śpiewali o barchanach, robili to tak, że było wiadomo, że akurat w tym miejscu musi być o tym i niczym innym
Pomysł etniczny przypadł do gustu Brackiemu
Pomysł folklorystyczny był filozoficzny
Pomysł inny był interesujący, geniuszu nie przygasił nawet wspomniany pan M.
Pomysł najnowszy zapowiada się smakowicie i krwiście.
Jak zawsze, odkąd VooVoo zaistniało w moich uszach płytą Z środy na czwartek,
muzyka uczciwa do bólu, rzetelna i prawdziwa. Norma sama w sobie. No i plecam nieustajaco Magiel, radio wiadome, wtorek, po serwisie o 19.00.

środa, 9 czerwca 2010

Jak popsuć anioły

Gupia jestem!
Ilu ja rzeczy nie rozumiem!
Nie rozumiem, na przykład, dziś:

- dlaczego US jak coś przeskrobie to ja mogę tylko pobulkać, oni mi tylko odsetki ustawowe, a jak ja coś (odpukać) mogę mieć na sumieniu, to oni mnie z torbami puszczą?

- jak można iść z własnym dzieckiem w wózku i palić mu nad głową papierosa?

- dlaczego HTDA może mi wysłać darmową i legalną epkę na maila (natychmiast zawłaszczoną pendrajwem przez Latorośl), a z Qtraxa nie mogę sobie darmo i legalnie ściągnąć Joker’s Daughter – tylko dlatego, że tak? A jakbym pojechała do Zgorzelca na drugą stronę i się podpięła do kabla?

- łaj się Ron w Tubie czepia, że język polski żywy jest i ludzie mówią dżob i kołcz? Ja sobie tu roszczę licentia blogetica, ale wszak język żywy z natury czerpie z innych języków. Martwy nie. Się Ron uspokoi. Się czepi mówienia „kaszy mannej” i „w każdym bądź razie”, a nie angielszczyzny. Jakby scs przystawał do rzeczywistości, obyśmy mieli piur słowiańszczyznę. Ale nie przystaje. A angielski tak.

- jak można wyznaczyć Blondie egzamin wtedy, gdy ja przybywam, co?!

- dlaczego w mojej bibliotece nie ma Nocnego pociągu do Lizbony? A Biała gorączka jest w czytaniu? Co ja mam czytać?!

- jak można wydawać bezczelnie pisemko politycznie ideologicznie podszyte i wmawiać ludziom, że jeśli chcą udawać mądrych, to jest to dla nich niezbędnik? Boszszszsz….

Świat schodzi na psy, a one szczerzą kły.

O maglu Wagli jutro.
Poszłam gupieć jescze bardziej.

wtorek, 8 czerwca 2010

Like a river

Bywa tak, że człowiek nie patrzy w kalendarz, ale w trzewiach gdzieś pierwotna, biologiczna pamięć jest, i coś mówi, że jakiś dzień coś oznacza. Różne dziury w duszy. Nie wierzę, że czas leczy rany. Mnie się jeszcze tak nigdy nie zdarzyło. W duszy nie mam ran, mam wielkie, ogromne wyrwy, dziurska kosmiczne. Czas ich ani nie leczy, ani nie zasypuje. To ja w czasie, jaki od wyrw mija, coraz zgrabniej i zwinniej uczę się je omijać, żyć obok nich – bo przecież z nimi żyć się nie da. Bo bolą.
I jak na złość, dziś, wychynęło zza winkla życiowe phi. Again. Jestem spokojna, dbam o zdrowie i o nerwy, choć w wyobraźni poplułam jak kot. I pewnie znów nasączę tygryska łzami. Ale to jest omijanie, już w phi nie wpadam po uszy. Omijam, coraz lepiej omijam. Skórę grubą hoduję, peelingu się wystrzegam jak ognia. Widać, działa hodowla.

Ciepło jest. Rzepak, chwała alleluja, przekwitł. Pachnie za to dziki bez. Pachnie wakacjami. Za gorąco na Beethovena, za zimno wciąż na Browna. Więc pozostaję w strefach muzyki leniwej. Pracy mam huk, ale pracuję leniwie. Jestem w kokonie. Nie umieram tylko z przyzwyczajenia. Jest jakiś bezruch w codziennej gonitwie. I jak z tą piosenką, nie wchodzę w nowe rzeki. Mam wrażenie, że nic nowego, wszystko jest po prostu, w takim drganiu pozornym, w szumie korporacji, a naprawdę nie dzieje się nic ważnego. Cisza przed burzą?
Czarna Mańka (w nie swojej piosence, ale nie mam oryginału) śpiewa życiu jak o rzece.
Zawsze kiedy jej słucham, przeczę panta rei. Bo zawsze słyszę – widzę – w tej piosence tą samą, konkretną rzekę, tą samą, konkretną łąkę i wodospad. Ale nauczyłam się nie wskakiwać do wody, nie próbuję zawracać tej rzeki kijem. Niech jest. Ja z nią nie popłynę. Kiedy znów, za dwa lata, natknę się na tę płytę, znów będzie w tej piosence An Life, i mój urlop od wszystkiego, i będę patrzeć z brzegu, i nic się nie zmieni. Każda moja płyta, każda piosenka ma swoją historię i opowieść, i zmienia się wraz ze mną. Ta jest jak nieruchomy obraz. W tym wykonaniu też:
Wakacjami pachnie ten bez zza okna.... Zaraz po moich dywagacjach na temat (dez -) organizacji tegorocznego OFFa i kosztów, spada mi z nieba (tak! dosłownie, z zaświatów chrześcijańskich!) kwota o 11 zł większa, niż te trzy noclegi na polu namiotowym razy cztery osoby. I wierz tu człowieku w przypadki. Następnego dnia jednak umiera żelazko. Być może z żalu po skończonych sezonach Hałsa i Grejsów, bo wraz z nimi kończy się motywacja do prasowania. Cóż mam czynić? Za 11 zł żelazka nie kupię, w wygniecionej koszuli do dżoba nie pójdę. Muzykę sprzedać za żelazko? W życiu!!!
Donieść zapomniałam, że moje dziecię włosy obcięło. Nie że na rekruta, jak Junior, ale że do brody wysokości. „Jak żółta ciżemka” brzmiał werdykt sms od Blondie. „Zapuszczę jak mi rysy się wyostrzą po męsku” rzekło dziecię. Szczerze podejrzewam, kto mu to podpowiedział. Się rozmówimy…
A skoro o rzece - o powodzi zapomnieć się da. O takiej rzece nie (mam 38 wykonań – jak ktoś lubi nudną muzykę, zapraszam. Mogę zaparzyć herbaty).
I już na koniec. Blondie, BodyArt okazało się mieszanką pilatesa (ale bez nudy) z jogą (bez moralnie podejrzanej ideolo) oraz stretchingiem (bez nudy do kwadratu) i figurami paratanecznymi typu passe i plie. W sumie wszystko razem było nienudne, i last but not least, nie miałam poczucia że ktoś mi przez godzine daje młotkiem po uszach, bo ten BodyArt miał fajny podkład muzyczny. Leniwy. Mnie się podoba.

niedziela, 6 czerwca 2010

Sunny side up

Podsłuchana gdzieś lewym uchem prognoza spowodowała, że cały plan na długi wee sprowadzał się do: zgnić w wilgoci, ale z książką. Zostało z tego: z książką. Średnio raz na pół roku zdarza mi się takie olśnienie literackie, że nawet w garze mieszam ze wzrokiem w tomie. Ostatnio tak miałam z Grzędowiczem, teraz jest Cherezińska. Nie żeby były to wiekopomne przełomy w historii literatury, ale bardzo miło wietrzą i mózg, i duszę. I widzę w nich siebie, i pociesza mnie to, że pewne problemy, emocje, pragnienia są wieczne, że kobieta, jej dusza, jest silna, zmienia się tylko świat na zewnątrz. I widzę wyraźnie, którą z wikińskich kobiet Cherezińskiej byłabym. I nabieram dystansu, i dobrze mi z głową w Trondelagu. Autorka zaliczyła jedną zaledwie wpadeczkę: żona wikinga rzecze do męża coś-tam-coś-tam z pietyzmem. Może jednak się nie znam i pieta jest słowem staronordyckim, i z chrześcijaństwem (któremu bohaterowie sagi przyglądają się nieufnie, jako być może groźnej nowince i ekstrawagancji) niewiele ma wspólnego. Zgrzytnęło mi jednak troszkę w zębach, razem ze źdźbłem trawy, którą wygniatałam swym ciałem czytając. Bo weekend nas zaskoczył pogodą, a my pogodę wielkim piknikiem w parku, który jest moim pierwszym wspomnieniem z Wro. Miałam wtedy cztery lata i bez pamięci zakochałam się w tym mieście. Wakacje spędziłam w domu przy tym parku właśnie.
A teraz leżenie na trawie, poza czasem, z dobrą rozrywką, z dziećmi na wyciągnięcie ręki, zgiełk miasta nie dociera, ptaki śpiewają głośno. Jedna z tych chwil, kiedy mam pełną świadomość, że to jest właśnie to, że niczego mi nie trzeba. Niczego.
Komputer śpi trzy dni. Odtwarzacz drzemie, nie ma takiej muzyki, która by mogła konkurować z trawą i parkowymi ptakami. Słuchamy leniwie Nutiniego, a jak się znudził – Niny.
Zanosimy na modlitwę o uzdrowienie jelita Latorośli, a Junior przynosi z modlitwy płytę. Próbuje nas terroryzować „muzycką z kościołu”,
ale L. wyciąga coś takiego:
Muzycznie zalatuje mi disnejowskim filmem dla młodzieży, ale głos ma dziewczynka niezły.

Nie umiem wrócić głową do świata, który od jutra znów zacznie się kręcić, i nie będzie pachniał trawą. Help.

środa, 2 czerwca 2010

Aha!

Jak sobie zrobić długi weekend? Otóż, prosto. Po pierwsze, wypić czwartkową kawę na środowe śniadanie. Może nietypowe, bo z chorą Złotowłosą i bladym Latoroślą w tle, ale zawsze doładowuje baterie.
Po drugie, organoleptycznie (z naciskiem na drugą część słowa) należy sprawdzić stan podłogi w kuchni – bosą stopą. Się nie klei. Szafki bez cokołów należy wykorzystać do ukrycia różnych irytujących okruchów, ruchem posuwistym tejże stopy. Et voila: mamy wolne.
Udajemy się zatem w kierunku regału, na którym metodą odkrywkową szukamy panny Imogeny, gdyż na fali bardzo luźnych skojarzeń, po rozmowie z Ł. na temat adaptacji „Ani z Zielonego Wzgórza”, przypomniały się „Smażone zielone pomidory”, i, prosto stąd: Idgie, znaczy Imogen.
No to mamy do lekturki podkładzik.
A lekturkę mamy z pewną radosną refleksją. Jako iż weekend długi, ale deszczowy się zapowiada, ku rozpaczy Juniora, nie ma żadnych planów rozrywkowo-wycieczkowych, poza gniciem i może, może zoo. Zatem należało poczynić zapasy. I utknąć w kolejce. Nie jednak w kolejce do piekarni czy rzeźnika, ale , uwaga, utknęliśmy z Latoroślą w kolejce do biblioteki. Tuż przed godziną otwarcia stał tam ogonek przekrojowy społecznie, w którym mieliśmy numerki na oko 8 i 9. Znaczy, intelekt w narodzie nie został pożarty przez tivi. Co cieszy.
Odkrytą przy okazji odszukiwania CDs Imogen płytę do nauki kładziemy na biurko w miejscu widocznym i w oczy kłującym, czyniąc postanowienie, że powtórzymy hiszpańskie słówka metodą rewolucyjną, znaczy, bez oglądania 3 fimów Almodovara do prasowania.
No co? Planować ambitnie chyba mogę, nie?
Dobranoc się ze słuchaczami, niech się Wami Imogen zaopiekuje.

wtorek, 1 czerwca 2010

Dobra na wszystko - córka Jokera

Tak, Misiu, muzyka jest dobra na wszystko. Nie rób sobie na sumieniu wyprysków z powodu się odurzania dźwiękiem tym i owym. Wczoraj zaś była rocznica urodzin Wasowskiego Seniora, radio więc mnie podtrzymywało na duszy w czasie 14 godzin poza domem w ulewie i na drodze nr 5.
A przedwczoraj, w czasie odbywania niedzielnej rutyny – kościół – fontanna – lody zerkała na mnie z plakatu Zuzanna V. Ech… Na szczęście jestem dużą dziewczynką i mam świadomość, że podeptane nogi, ciuchy polane cudzym piwem i wąchanie potu innych fanów nie są warte 50 zł za bilet na koncert w plenerze. I tak pewnie będzie dead weather bo zimno i deszczowo (hm… dla Jacka pognałabym nawet na plener z telebimem). I Gothan Project też zerkał. Ale co tam.
Pamiętacie film Karmel? Tak mi się odpomniał z racji Suzanne (skojarzenie, piosenka jest z dekadę strasza od filmu).
Jak ktoś nie widział, a płci jest żeńskiej – obowiązkowo. Film z gatunku „bez ADHD”. Jak ktoś jest płci odmiennej, niekoniecznie, z całym szacunkiem.
Szkolenie z funduszy było, mięło, mam z głowy, odeśpię od jutra do niedzieli. Jednak rozmowa z pryncypałem powoduje u mnie bunt. Nogi na biurko, głowa do Norwegii, czytam. Jestem na etapie Wikingów powoli oswajanych z chrześcijaństwem, więc w odtwarzaczu na repeat all tracks nastawiam To the Nameless Dead. Kiedyś już pisałam, że teksty Alana kojarzą mi się wprost z tekstami Kaczmara.
A muzyka mnie pasuje do sirkumstanców, bo jest dobra na wszystko. I zazdroszczę Okruszynie, że Ona bez pryncypałów się obchodzi, wystarczą Jej pryncypia.

Aaaaa, jeszcze ogłoszenie. Poszukiwane:


Ale nie z YT. W formie płyty najchętniej. W polskiej strefie internetu zakupowego nie ma. Null. YT z portalu pożyczyłam od Urwanej. 14 dolców plus przesyłka niekoniecznie (zwłaszcza przesyłka…). Po mojej śmierci, w czasie sekcji przed kremacją ku swemu zdziwieniu odkryjecie, że na wewnętrznej stronie mojej czaszki, na wysokości nerwu wzrokowego, wyryte są słowa (yyyy nie pamiętam? R. Tagore?!): Jeśli masz dwa kawałki chleba, daj jeden biednym, a drugi sprzedaj i kup hiacynty, aby nakarmić swoją duszę. W roli moich hiacyntów książki i muzyka, ale jednak z chlebem bywa cienko. Więc te bagsy, (ale nie 9.99 za empetrójki - o, nie, ta muzyka warta jest cywilizowanej formy), to ja wyrwę samej sobie z żołądka, jakby kto z P.T. był w kraju zagranicznym, w good music store. Się polecam oraz uiszczę.

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.