Jestem złosliwa. Złośliwość wynika z wakacji. Bo u mnie jest absencja wakacji. I co mi z tego, ze po tygodniu się przytulania do Karen Elson
(hm… nie mogę nigdzie znajść, kto się podpisał jako kompozytor tego kawałka, ale, pomijając cytaty oczywiste, czyż nie jest to piękne? I czyż nie znaczy, że ona potrafi? Bo gdyby śpiewała dajmy na to taka Wiśnia, to nawet Jack W. nie byłby w stanie wyprodukować tego do słuchania. Niektóre frazy trzeba umieć zaśpiewać, nie da się ich zrobić.), przerzuciłam się na Rufusowe
sonety Williama S.
– co z tego, jak nie ma Okruszyny, (bo się udała na łono wakacyjne; nie zazdroszczę, powtarzaj za mną, Wiśnia, nie zazdroszczę) i z kim ja się będę zachwycać? Z kotem?
Kot brytyjski ma w poważaniu poezję angielską, ot co. Z Blondie? Blondie humor ma parszywy z powodów studenckich oraz życiowodecyzyjnych, co mnie się udziela i działa jak dociążenie kamieniem młyńskim zmór co mnie obsiadły. I nic mi nie pomaga świadomość, że upiory owe sama wyhodowałam na memłonie i na piersi swej głupoty obfitej wykarmiłam. Stado wymienione powyżej (z techniki blogowej jednak poniżej) siedzi mnie na duszy i ni myśli iść precz, aaaapageeeee! Tak, muszę stawić czoła temu tałatajstwu.
A wracając do Karen, to właśnie się wahałam między nią a Rufusem, gdy wieczorową pobasenową porą zastępczy pan w Minimaxie próbował namówić mnie na wygranie zaproszenia na Coheed&Cambria.
Nie znoszę warszawocentryzmu, zwłaszcza jak się udziela artystom zagranicznym. Jakby się pofatygowali do Wro, to ja bym poszła i by mieli tak oddaną fankę, że hoho. A tak? Czarna tęcza,
bez drugiej strony.
Muszę wreszcie zgłębić tę płytę Coheed od strony fabuły.
Co niniejszym: do poczytania się z Państwem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz