środa, 30 listopada 2011

Ground Control to Major (Cherry)

This is Major Cherry to Ground Control;
I’m stepping through the door
And I’m floating in a most peculiar way
And the stars look very different today..
For here
Am I sitting in a tin can,
Far above the World
Planet Earth is blue,
And there’s nothing I can do
Though I’m past one hundred thousand miles
I’m feeling very still,
And I think my spaceship knows which way to go
Tell some people I love them very much they know

Ground Control to Major Cherry
Your circuits dead, there’s something wrong
Can you hear me, Major Cherry?
Can you hear me, Major Cherry?
Can you hear me, Major Cherry?
Can you....

Here am I’m floating round my tin can
Far above the Moon
Planet Earth is blue
And there’s nothing I can do...


Ground Control desperately needed, but other than my Sisters.
I already have a guilty conscience.
Also need the Major, perhaps even the Lieutenant Colonel, but I do not know if it's good.
Remain in the “here and now” turns up in my head.
I lost gravity. I weigh nothing.

Autumn.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Naive song

Wsparcie by Łosiasta:
Wiśnia :................. no i moja naiwność bywa mordercza.
Łosiasta: Dopiero teraz to odkryłaś?

Znamy się 21 lat. Gdyby nie Ona, mój kontakt z rzeczywistością byłby jeszcze bardziej symboliczny. Bezcenne. 
What to do?
Jak tu przestać ufać ludziom, co?

To już nudne. Bycie naiwną i cienkoskórą.
hold on to this kite

Z pozostałych poniedziałkowych wydarzeń miłych i znaczących: Sis wróciła do pisania u siebie. Bezcenne.
Chcę żeby Vampire Weekend też mnie wsparło i nagrało co nowego. Bo tak! Mastercard!

czwartek, 24 listopada 2011

Guardian angel

Dotykam mocno
Miejsc, które bolą.
Trzymam dłużej i dociągam do granic.
Mogę spieprzyć każdą sytuację,
Nie muszę prosić o pomoc.

Zła pogoda...
Czerwone Słońce...
Wielki dół i wpadam do środka.
Miękko opadam na zmarznięte ściernisko
Mam tylko chwilę, bo czarne myśli gonią.

Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Wszędzie, jak Superman.

Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Wszędzie, jak Superman.

Nie ukryję się,
W małej norce nad zatoką.
Nie pobiegnę we śnie.
Nie krzyknę ze strachu, nie powiem nic,
Tylko spieprzę każdą sytuację.

Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Wszędzie, jak Superman.

Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Wszędzie, jak Superman.

Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Wszędzie, jak Superman.

Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Mój Anioł Stróż - Lęk.
Wszędzie, jak Superman.


Dobra. Niby jestem dorosła. Niby nie powinno mnie dziwić, że nastawione filozoficznie do świata dziecię wędruje 200 czy 300 m ze szkoły godzinę i pięć minut. 
A jednak. 
Może to jest pół kilometra, skąd mam wiedzieć. Zakręty, mijanki, zagięcia czasoprzestrzeni. Panika. Galopada myśli. 
Chyba pogryzłam w ciągu tej godziny Kogoś przez telefon. Chyba spieprzyłam sytuację. 
Nie pamiętam. To z szoku. Przepraszam. 

Okruszyno, czy po angielsku jest właśnie tak, z tym aniołem? On nie chce sobie odfrunąć.  

środa, 23 listopada 2011

Obstacles & fragile dreams

Idzie zima. Wiadomo stąd, że Cherry spędza więcej czasu na zostawaniu Nigellą.
Piekę.
Mylą mi się dni tygodnia.
Patrzę z przerażeniem już lekkim na topniejące cyferki na koncie.
Radio dzień po Chrystusa Króla nadało moją ukochaną pieśń kuchenno-adwentową w ulubionej interpretacji. I proszę wybaczyć, nie dość, że Sting nudny, to ja z uporem maniaczki przytoczę.  Będę słuchać w najbliższych tygodniach obsesyjnie. Teraz już tak.

To poranne Metza granie uświadomiło mi że wraz z naciągnięciem grubej czapki na czoło rozpoczęłam oczekiwanie na sezonowe granie. Na te sentymentalne, ocierające się o kicz, ale nieraz właśnie z kiczu oczyszczające, nagrania pięćset siedemdziesiątej szóstej wersji każdej ogranej pastorałki i kolędy. Że czekam z niecierpliwością na grudzień i na Krk. Na zakrzywienie czasoprzestrzeni, zawieszenie codzienności i na jej restart potem. Na jakieś new hopes, new resolutions, new world, new life.... new money (last but not the least).

Walczę z rzeczami i kłócę się z kotem o miejsce na biurku.

Oczyszczam swoje serce z przedmiotów. Niektóre wydzieram z korzeniami, ale jakby to łatwiej po wykorzenieniu się z domu.

Bezpieczniej mi już.

Wpada mi przy okazji w łapki plik dokumentów złożonych w Szacownej Instytucji. To niemal dwa lata. I nagle mnie oświeca, że nie ma przypadków. I że Szacowna, na której jakoś ostatnio przestało mi zależeć aż tak, czeka po prostu na zasilenie jej moim singlemother groszem... Którego oczywiście nie mam, jakkolwiek w oczach Szacownej kwota jest niewielka, w moich - niebotyczna. A przecież zdanie Instytucji by się jednak przydało. Bo znów mi zależy.
Zwłaszcza że.
Czytanie Książki skłania mnie bowiem coraz bardziej do spojrzenia okiem łaskawszym nieco na komedie romantyczne. Nie żebym była skłonna podzielać jakieś bzdury o połówkach jabłek, pomarańczy czy śliwek. Raczej o puzzlach. Każdy na dobrą sprawę pasuje do kilku innych z pudełka. A jeżeli ma na sobie kompletny, skończony obrazek, nie musi pasować. Może sobie po prostu być osobny, niczego mu nie brakuje.  Może znaleźć inny, też z kompletnym obrazkiem, w tej samej poetyce, i razem niech tworzą nową jakość, bez przymusu. Taaak. To jest możliwe. A różowe motylki, latające pewnej nocy po koncercie Lisy, wcale temu nie wadzą.

Tak. Byłam, dla odmiany, na koncercie. Z którego wyfrunęłam na motylich skrzydełkach wprost w bajkę.

I teraz się będę chwalić. Po pierwsze, dedykacją na płycie. Nie kurtuazyjną. 

Po drugie, popatrzcie, jaka okładka! Ostatni digipack który mnie zachwycił to była płyta Tides from Nebula.

Tę pokazuję, bo w Pl ciężka do dostania. A jest tak irlandzka, tak Lisowa, tak.... ech...
Oficjalnie mówię, że jakby komu się nagrania podobały, służę.

Jak już jesteśmy przy płytach których nie ma... Helena Costas, znana Wam z tego bloga jako Joker's Daughter, popełniła nowy album. Amazon mnie dyskryminuje geograficznie a iTunes sprzętowo, bo nie mam "i". Jakby zatem kto wojażował, albo miał brata w Londynie, albo w ogóle za granicą, z kontem na Amazonie czy coś.... Proszę. Namiary na płytę podam.

wtorek, 15 listopada 2011

A dragonfly smile at me

I though I saw dragonfly smile at me.
And I looking at a bare horizon
what I see will never be what you see
and beauty
only means something if you feel it.

And nothing is ever what it seems.


Tak, właśnie tak.
Czyli zupełnie nie tak, jak wygląda.
Lepiej.
Jest gęsto. Jest dobrze.
*
Alela Diane. Brownie i ja, i muzyka. Wszystkie płakałyśmy. Muzyka najmniej, ale za to całą sobą. Jeśli istnieje coś takiego jak pierwotna, amerykańska dusza muzyki, korzenie i trzewia, jej esencja - to to COŚ, magicznie zmaterializowanego w Aleli i Fleet Foxes, widziałyśmy i słyszałyśmy. Mnie oczywiście bardzo wlazło w ciało. I nie do opowiedzenia... Oszczędzę cytowania Aleli i Helplessness Blues, słowo.
*
Ostatni weekend uświadomił mi dobitnie, że nie znajdę pracy, bo to nie jest dobry czas na rozpoczynanie nowej ery "kariery". Dramatycznie skurczone zasoby pieniężne martwią mnie o tyle o ile. Co mnie martwi, że nie martwi. 
To jest mój czas na coś innego.
Na czytanie. Książka z fascynującej zmienia się w coraz bardziej porywającą, wciągającą, monopolizującą moje myśli, działania, moją pracę nad sobą, zmieniającą moje myślenie o sobie samej. I odklejającą mnie od "zawsze" i "nigdy".
W czytanym właśnie rozdziale - kulinaria. Rogal, legendarny, lokalny, wieziony DLA MNIE 180 km.
Wypadająca spomiędzy kart Książki róża w kolorze RGB.
Niby, z pozoru, gatunkowo i botanicznie taka sama, jak te, które przez lata kojarzyły mi się tylko z bólem, z upokorzeniem, ze stroskaną miną niani moich dzieci.... ("Znów kwiaty? Zdradził czy pobił tym razem?").

Boję się myśleć, z czym kojarzy mi się TA róża, bo jak pomyślę, to gotowam w to uwierzyć. A przecież takie rzeczy się nie zdarzają. Nie w życiu, nie w moim. Nie mnie.
Chyba że w snach, od tego są sny. W snach można nawet budzić się spełnionym, kompletnym, z nowym znaczeniem słowa "harmonia" i jeść rogale na śniadanie. Pyszne.
Śpię. Tu i teraz.

I feel it. Beauty. Here and now. 

Nie chcę się obudzić, ciiiiiiiiiii....
*
Internet jest przestrzenią wolną. Nie uważam, że każde napisane tu słowo jest warte mojej energii zużytej w jego obronie, dlatego odpuszczam. To moje emocje, słowa, wrażenia. Moja licentia blogetica. Moje prawo do postrzegania świata tak, a nie inaczej. Do przetworzenia go tak, jak czuję i uważam za stosowne do publikacji. Po raz ostatni zgadzam się na edycję  sugerowaną. Ja tu jestem u siebie. 
PT Czytelnicy są gośćmi. Dobrowolnymi. Bez przymusu. I jak będę chciała napisać, że ktoś jest dupkiem, zdzirą, oziębłą suką albo emocjonalnym impotentem, to napiszę.  

QUOD SCRIPSI, SCRIPSI.

środa, 2 listopada 2011

I talk to my body


Well trained
You may become for me
A gate
Through which I will leave myself
And a gate
Through which I will enter myself
A plumb line to the center of the Earth
And a cosmic ship to Jupiter

My body, you are an animal
For whom ambition is right
Splendid possibilities are open to us



Oj, no, tak mnie wzięło. Mimochodem.
*
Hm, a gdybym tak poszła do urzędu i poprosiła o zmianę imienia drugiego na Ambiwalencja?
W ramach uzasadnienia załącznik - blog?
Jak myślicie? Przejdzie?
*
Z pośredniej inspiracji Okruszyny (jak to dobrze wiedzieć, że idziemy po liniach równoległych, i choć spotkania rzadkie, bo równoległe przecinają się tylko cudem Boskim, zawsze nam po drodze) szkolę się w NVC. Znaczy bez przemocy. Wcielanie zaczęłam od siebie, wykreślając ze słownika słowo na "m". Bo nie muszę. Przede wszystkim nie muszę wywierać presji na siebie ani na rzeczywistość. Rzeczywistość nieco się zdziwiła, ale co tam.
A w szczegółach
nie muszę tkwić w korkach
nie muszę mieć karty do Starbucksa (zawsze wolałam Coffee Heaven)
nie muszę wbijać się w gajerek i robić makijażu
nie muszę się martwić na co wydać pieniądze....
nic nie muszę.
Zamieniam też rozmemłane "chciałabym" na stanowcze i zdecydowane "chcę".
Drobnym druczkiem: bardziej wiem, czego nie chcę. Ale pracuję nad tym.
Nie definiowałam się przez korporację, więc wymyślanie się na nowo nie idzie mi źle.
*
Do listy postanowień noworocznych dołączył dopisek odręczny: Nie będziesz się wiązać emocjonalnie z neurotycznymi geniuszami gitary uzależnionymi od alkoholu. Nawet gdyby byli Jackiem White'm. Za bardzo lubię Karen Elson. Postanowienie wcielone w życie ze skutkiem natychmiastowym. Co za lekkość.
*
Czytam. Zupełnie inaczej. Jakbym nauczyła się czytać wczoraj. Dosłownie wczoraj. Książka jest fascynująca, z dobrym muzycznym podkładem. Gwizdane "Dream a little dream" brzmi mi pod czaszką. Zwroty akcji i spójność treści na poziomie głębokim sprawia, mimo różnic w żargonie i siatce pojęciowej, że czytam i czekam na następne tomy Książki.

*
Ćwiczę nie tylko slow, ale i trwanie tu i teraz. Nie-zakładanie, nie-planowanie, bez presupozycji i predystynacji. Co nie oznacza braku refleksji i badania swoich reakcji na teoretyczne wybory którejś z wielu dostępnych opcji. Przychodzi to także w snach, które wyświetlają mi się nocami na wewnętrznej stronie powiek, nawiedzają mnie projekcje wyborów dotąd nieakceptowalnych, decyzji niemożliwych. I budzę się z tych snów bez spięcia. Odpuszczam. Puszczam. Badam granice tego, co jest mi do życia konieczne. Coraz mniej tego, przynajmniej w głowie. Coraz bardziej zakotwiczam się w sobie i w ludziach, więc coraz mniej potrzebuję w rzeczach? W miejscach? W przestrzeni? W posiadaniu? Może nadejdzie i wolność od obsesji mieszkania, ergo kredytu, ergo odczucia zniewolenia?
*
Moje poczucie samozajefajności poszybowało nad poziomy na skutek pożegnań z korporacją. To jednak miłe wiedzieć, że się jest lubianym.
*
I miałam jeszcze napisać, że, droga Blondie-Brownie, porzucenie Twego bloga uważam za haniebne! Nie żebym chciała pożyczyć tytuł, bo jako ta starsza (nie mylić z mądrzejsza) powinnam przeformułować na "What am I, sixteen?!". I niestety, muszę Cię zmartwić, bo jedno Serendipity raz w roku tradycyjnie obejrzane nie czyni, iż oglądamy komedie romantyczne czy też na nich ze śmiechu umieramy. Starczy, że życie bywa śmieszniejsze od scenariusza pijanego grafomana. Ja się zresztą chyba na kino obraziłam po ostatnim bublu mojego ukochanego Almodovara. Świat schodzi na psy, a one szczerzą kły. Ostatnio udało mi się obejrzeć "Demony wojny wg Goi" (ze względu na Goyę, oczywiście, bo hiszpańskie malarstwo to). Przy okazji przyswoiłam że "dwie belki gwiazdka" oznacza majora. Podziwiam, szanuję, nie rozumiem. Ale pracuję nad tym.



Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.