wtorek, 28 grudnia 2010

Christmas was better in the 80's


Nie jestem pewna, ale czy oni na początku rozmawiają o szynce "Krakus" z puszki? Że 30 lat temu była jak ambrozja? I o kubańskich pomarańczach co płynęły statkiem? Bo ja myślałam, że to tylko po tej stronie globu...
A to z bardzo specjalną dedykacją dla O.

Mam problem z powrotem do rzeczywistości. To chyba znaczy, że czas poszukać nowych inspiracji zawodowych.
Zaplanowany świąteczny maraton filmowy okazał się przebieżką, i to jeszcze po nierównym terenie. Ale trzeba było się nagadać z ludźmi, z którymi nie da się nagadać, a wiadomo, że nie obiecujemy sobie gruszek na wierzbie, i ze może uda się spotkać przed następnym Bożym Narodzeniem, może... Almodovar (który, jak moja siostra Brownie* stwierdziła trafnie, był o niczym, ale kolorowy) jest poza konkurencją, rozgrzewka. "Leaves of grass" w sumie w podobnej lidze, nic tylko się cieszyć, że takie absurdy są tylko w filmach, aczkolwiek ogląda się Nortona z przyjemną ością i nawet wina nie trzeba, żeby go widzieć podwójnie.
Natomiast "Julie&Julia", poza brawurową Streep, w zasadzie pozostawiła mnie ze znakiem zapytania, bo historia  jakaś taka też o nie wiadomo czym. Do obejrzenia raz, i koniecznie przy suto zastawionym stole, żeby nie zgłodnieć. Może mam za mało sentymentu do kuchni francuskiej, wolę prawdziwą, gruba na 3 palce tortillę z kurczakiem i papryką (nie mylić z tak samo nazwanym meksykańskim plackiem do burrrrritto, które też uwielbiam). I gazpacho. I chilli (w czekoladzie Lindt, koniec reklamy). Z kolei film "Eat, pray, love", poza kilkoma banalnie trafnymi, ale zgrabnie ubranymi w słowa i obrazy uwagami (np. o tym, żeby jeść bo się lubi jedzenie, żeby polubić fałdki i wybaczyć sobie swoje wady), szczerze mnie rozsierdził, i nie dlatego, że ma happyend z Bardemem, i żyli długo i szczęśliwie a ja nie, ale dlatego, że był jak P. Coelho w wersji dla rozwiedzionych kobiet wychowanych na Disney'u . Z całą miłością do fanów Coelho, nie zmienię swojego zdania, że jet on uprzejmym dostawca pseudoduchowości dla odczuwających pustkę ludzi, którzy swą filozoficzną i w ogóle humanistyczna edukację zakończyli na etapie pierwszej komunii, że o edukacji teologicznej czy jakiejś formacji nie wspomnę. Wykorzenienie kulturowe, etniczne to jedno ze zjawisk, często powodujące, że imigranci mocniej przywiazują się do tradycji religijnej. Podcinanie korzeni duchowych, filozoficznych (intelektualnych - czemu nie uczymy się greki i łaciny?) i wreszcie religijnych owocuje takimi zgniłymi jajami jak Coelho czy "Eat...". O tym, ze znów "duchowe" oznacza "wschodnie" i "bezosobowe" (dlaczego autorka-bohaterka nie pojechała do np. benedyktynów czy klarysek i nie szukała spotkania z Bogiem, tylko szukała boga w sobie? - pytanie retoryczne chyba) nie chce mi się pisać, lepiej poczytam albo rozmrożę lodówkę, słuchając Dominikanów.   

* nie chodzi mi o to, że jest ona jak amerykańska wersja zakalca na murzynku, ale że ma taki kolor włosów nieblond

czwartek, 23 grudnia 2010

Every cake I bake

Nie wiem czemu ta prastara babska przyśpiewka przedświąteczna kojarzy się Okruszynie ze Stingiem. Może dlatego, że on ją ukradł w czasach, kiedy kuchnia była kobietą, i przerobił zgodnie z zasadami męskiej logiki?
Poza tym, BTW, Sting jest nudny. Ale "nudny" w znaczeniu: bezpieczny, spokojny, przewidywalny - zawsze najwyższych lotów. I mię się o to rozchodziło!
Pośród makowców, ciast pomarańczowo-goździkowych, serników, "boskich" i pierniczkowych babeczek tylko te ostatnie wykazują znamiona zakalca. Znamiona zaledwie! Co, zważywszy na kilkumiesięczna przerwę (od kwietnia bodajże) w przygodach z wypiekami (nie na twarzy), oraz na fakt posiadania gazowego piekarnika, należy uznać za bycie niemal Nigellą. Albo Ćwierczakiewiczową w wersji kryzysowej, zamiast "każ służbie umyć ręce", to "zagoń dzieci do pomocy". Ta ostatnia opcja zaczyna się z samego rana, kiedy uświadamiam sobie, że masło zostało w lodówce i po moim powrocie nie będzie miękkie. Dzieci pomogły. Pomagały dzielnie cały czas, choć na etapie smarowania blach margaryna i obsypywania mąką wyszłam z kuchni, sprawdzając czy rum do "boskiego" jest dobrej jakości i przysięgając, że kupię papier do pieczenia. Wracałam w odzieży ochronnej, z płynem "Ludwik superkoncentrat" w pompie ciśnieniowej. Ale daliśmy radę.
Poniżej, zgodnie z obietnicą i zamówieniami portalowymi i telefonicznymi, przepis na boskie ciasto świąteczne.
Zadzwoń rano do syna, niech wyjmie masło z lodówki.
Po powrocie z pracy doznaj oświecenia, że stołówka szkolna była nieczynna i przyznaj Nobla wynalazcy frytownicy i mrożonych frytek, keczup jest kontrowersyjny.
Każ dzieciom umyć łapki.
Zaopatrz się w ścierę do odganiania trolli Tonieja i Samosię, które czają się żeby wyżerać składniki i wkładać paluchy do miksera.
Niech synowie obiorą 5-6 gruszek i pokropią sokiem z cytryny. Potem daj im 300 g mąki do przesiania i wymieszania z 3 płaskimi łyżeczkami proszku do pieczenia, dwoma szczyptami gałki muszkatołowej i łyżeczką cynamonu. Córkę naucz siekać tabliczkę czekolady prosto z lodówki - min. 70% kakao.
Włącz piekarnik, nastaw na 190-200 stopni.
Ubij 3 jajka z 150 g cukru i cukrem waniliowym. Dodawaj po łyżce mąki z dodatkami, potem 150 g miękkiego (bardzo miękkiego!) masła, 1/8 l (pół szklanki) mleka, 4 czubate łyżki płatków owsianych, posiekana czekoladę i łyżkę rumu dobrej jakości (ostatecznie, jak nie pieczesz na Święta, niech będzie aromat). 2/3 ciasta wyłóż do formy uprzednio, zgodnie z przysięgą, wyłożonej papierem do pieczenia (np okrągłej o śr. 20 cm, nie polecam formy do bab), połóż gruszki, przykryj resztą ciasta i piecz 1 h w 200 st. Trolle niech wyliżą mieszadła i miskę, jesli zostało gruszek, niech zjedzą.
Sprawdź ciasto patyczkiem, czy suche - tylko postaraj się nie wbić sondy w gruszkę. Po wystygnięciu niech dzieci posypią cukrem pudrem, bo to doskonały pretekst do zastanowienia się, czy rum jeszcze jest potrzebny do jakiś wypieków, i do sprawdzenia, czy aby na pewno jest świetnej jakości.
Idę sprawdzić czy rum nie zwietrzał, bo dzieci polewają makowiec czekoladą.
Wigilia już jutro!
    

wtorek, 21 grudnia 2010

Zima kiedyś musi minąć

To nie jest moja ulubiona wersja, bo płyty znów dostają nóg. Niemniej, piosenka trzyma mnie w pionie.

Tak samo jak ta:

Otwarto lodowisko, profesjonalne, pół rzutu małym beretem ode mnie. Jestem blokersem, ale mam sport full wypas pod nosem. Nie zdążyłam jednak zrobić wywiadu czy da się jeździć na kartę rodziny patologicznej albo na magiczna kartę od korporacji, a mojemu kolanu się przypomniało, że dawno mi nie dokuczało. Wredne. Tłumię bunt kolana w zarodku, planując ostrzenie łyżew.
Zostałam dziś mamą srebrnej medalistki w Gwiazdkowych Zawodach Judo. Jak ktoś chce autograf, załatwię po znajomości.
I odliczam do Świąt.
Idę, bo załapałam fuchę aniołka i muszę zapakować to i owo.

niedziela, 19 grudnia 2010

Jeszcze bielsze niż przed rokiem

Śnieg powinien kończyć się za Jelenią. Nawet tęsknota za nartami nie zmiękczy mej nienawiści do śniegu w mieście. Apage!

sobota, 18 grudnia 2010

piątek, 17 grudnia 2010

Again

Wróciłam, bogatsza o nowe, ciekawe doświadczenia. Że negocjacje z góralami to jak kupno dupatty na PaharGanj: wiadomo z góry, ze wyjdzie na moje, ale trzeba ostro negocjować. Nawet usłyszeć w kulminacyjnym momencie uksywdziliście nos, ale i tak wychodzi się z serdecznym Bóg wos prowadzi oraz z gratisową kiełbasą góralskiego własnego wędzenia (co za zapach!) i oscypkami (zostały już usmażone i zjedzone). I jeszcze bezcenne odkrycie: jest możliwe szkolenie, po którym jest kulig i kolacja, i cisza nocna o 23.00, i nie leją się strumieniami procenty. Naprawdę. Jestem zbudowana, bardzo zbudowana. Szkoliła się korporacja, która drzewiej eksploatowała rozliczne talenty Boskiego Andy’ego i moje. Rewelacja, można było w nocy spokojnie popracować i nawet zagłosować na zabawną listę the best ever. Ciężka to praca, i wymaga wynalezienia metody: najpierw czytałam wszystko, zakładając, że głosuję na utwory, a nie wykonawców, i że na jeden utwór jednego wykonawcy, a potem miałam dylematy, bo piosenek U2 (To przecież największy przekręt w historii muzyki rockowej. Rozdmuchana do rozmiarów katedry amatorszczyzna – napisał o tej mistyfikacji ktoś w necie) było kilka, a Jacquesa Brella ani jednego. I było czasem tak, że był artysta, ale bez najlepszej swej piosenki, wtedy najpierw nie wiedziałam co zrobić i w rezultacie głosowałam na inny utwór. W końcu zostało mi 13 głosów do wykorzystania, i przyznałam je - zawieszając własny regulamin - jako drugie moim ulubionym artystom.
W ogóle to chyba łatwiej mi wskazać ukochanych geniuszy niż piosenki, bo one są odrębnymi bytami, ale czasem – czasem tylko – zależą od wykonawcy. I na dzisiejszą noc, tak około pierwszej, lista moja prywatna top 10 wygladałaby tak (kolejność dotyczy utworów, konkretne wykonanie w sumie jest drugorzędne, bo nie było w zestawie do głosowania coverów):
The Beatles Strawberry Fields
Carlos Jobim/Astrud Gilberto Girl from Ipanema
Led Zeppelin Kashmir (jako drugi głos Whole Lotta Love)
The White Stripes Seven nation army (drugi głos I don’t know what to do)
The Cure Pictures of you (drugi głos Just like heaven)
The Doors People are strange
Sex Pistols Anarchy in UK
Peter Gabriel Solsbury Hill
The Velvet Underground Femme fatale
Archive Again.
W top 100 oczywisie był i McFerrin (z najbardziej nielubianą przeze mnie swoja piosenką, ale cóż było robić, i IM, i Travis, i Joy Division, itd., itd., i było dużo smutnej, gorzkiej refleksji, że brak w tym zestawie choćby wspomnianego Brella, ale wszak bawię się w pop-kulturę głosując na listy. Pop, jak pop-corn: nadmuchane, ale miałkie, bez smaku.... Dużo hałasu i podskoków, ale najeść się tym nie da. 
I tu wrócę do odłożonego na później, czyli na teraz, tematu ładności. Wychodzi mi bowiem, że z jednej strony ładność jest wynikiem produkcyjnej iluzji i ładna może być każda piosenka, każda chała, nie żebym znów się czepiała wokalu „bandyty z twarzą poety” jak o Grabażu powiedział „poeta z twarzą bandyty”… Naprawdę się nie czepiam. Z drugiej strony są piosenki jak Strawberry Fields, czy odwieczny Scarborough Fair, których chyba nie da się zepsuć ani idiotycznym aranżem, ani pretensjonalnym wokalem. Z trzeciej zaś strony dobry muzyk jest w stanie z ładniusiej do mdłości banalnej bzdurki zrobic coś, czego słucha się co najmniej bez westchnienia „znooowuuuu, ile można…”. Sami posłuchajcie:

Konkludując, wyrzucam z muzycznego słownika określenie „ładne”, bo jest ono mdłe i oznacza papkę. Kleik ryżowy. Brr…Ale ładne jest nie pre-definiowalne. Jest rozpoznawane na intuicję.
Słucham nudnego Stinga. Kiedy jednak wróciło się z Syberii, na której gadało się i gadało, patrząc wciąż na wyciąg narciarski 10 m za oknem, i się zatęskniło, autentycznie zatęskniło za nartami na nogach (ile to lat? 21?!uuuu…), a przy okazji ciepło myślało się o narciarzach, którzy uparcie się nie odzywają, i kiedy pada się na nos, czekając aż ciasto się dopiecze, to nie ma jak dobry, przewidywalny, bezpieczny – czyli pozytywnie nudny (nie – ładny) Sting.

Lub czasopism


Mnie nie ma, to się samo odlicza do Świąt

środa, 15 grudnia 2010

Już jutro zapomniany będzie postacią na ścianie

Nie mam siły, nie mam czasu, śpię na stojąco, przerażona perspektywą zdalnego zarządzania jednym grafikiem, jednym królikiem, jednym psem, dwoma kotami, dwoma ciociami na gapę, trojgiem dzieci oraz jasełkami w środku tego cyklonu. Jak w amerykańskim filmie - dziecko ma premierę, a rodzic w dżobie. Inna sprawa, ja wiem od miesięcy o wyjeździe, jasełka raczyły się określić co do dnia i godziny tydzień temu. Do tego jazda przez syberyjsko-spitsbergeńskie śniegi na drogach, i perspektywa małej ilości snu aż do soboty, w którą z kolei służba zdrowia i urodziny przyjaciółki Królewny, na które zaopatrzeni w różowe gadżety idziemy stadnie, nawet z psem i śpiworami. W przyszłym tygodniu - korpochristmasparty, poprzedzone kolacją z pryncypałem i nasiadówką. Wyśpię się w Święta. Może. Zależy co z Sister filmowo zapodamy. A myślałam, że zamiast Morfeusza potowarzyszy mi Davies...
A dziś mamy Karpia kolejnego

oraz kawałek który jest chyba idealnym komentarzem do komentarza do Pink Martini....

wtorek, 14 grudnia 2010

Krok po kroczku

Nabyłam brzydkiego zwyczaju bezzwrotnego pożyczania pomysłów od Okruszyny. Wróć. Pozytywnie: przyjaciółka z bloga za miedzą mnie inspiruje.
Pożyczam odliczanie do Świąt. Karpiami będę odliczać, charytatywnymi. Dziś karp numer jeden.
Ponieważ jestem zmęczona zostawaniem domestic goddess (Droga Okruszyno! Czyż nie brzmi to jak pełne pół szklanki? Niekoniecznie pełne rosołu z kury udomowionej, może ewentualnie z domowego orła, sokoła), nie mam siły na rozwijanie aproposów i nawiązania do rozmów telefonowych o muzycznej ładności, licencjonowaniu studentów oraz innych imponderabiliach. Może jutro, a może jak wrócę z Syberii.  

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Christmas jam

Nie wiśniowy. Ale też smakowity.  
Okruszyna piecze pierniki i torty. Ja też postanowiłam zostać Nigellą, wersja beta (zacznę od próby nabycia jej - Nigelli! -  apetycznych gabarytów a la Monica Belucci). Ja zatem udam się do kuchni, a Państwo w tym czasie posłuchajcie muzyki. Najlepszej chyba orkiestry na mrozy. Idealnej do quizu "jaka to melodia wpadła im w ucho, kiedy siadali do grania?" I jest Joy to the world (prawie). Kolejność przypadkowa, głównie z płyty „Lost Christmas Eve”, ale nie tylko. Proszę się nie zrażać dwoma wersjami Adeste. Są różne jak Syberia od Zakopanego. Choć w sumie, kiedy mam pod Tatry pojechać, to co za róźnica? Daleko, zimno i śnieży. Ale oscypki przywiozę. 













Joy to the world (?)

Nie będzie o teleranku, że go nie było.

Zaraz się wytłumaczę ze znaku zapytania.
Tuba Ron zaprezentował dziś w ramach radiowej piosenki dnia (po współczesnemu polskiemu pałerpleja) pinku-pinku Coldplay. I sam przyznał, że to ładne. Właśnie, kurcze, ł a d n e. Muzyka nie jest po to, żeby była ładna. Przykro, ale dla mnie to pakuły, do zapychania dziur w eterze. Takie ładne to jednym uchem wpada, drugim wypada. Muzyka nie jest od tego, żeby była ładna. Ma mnie szarpać za duszę (o mało nie napisałam, że za trzewia. Ale nie, dziękuję.) Że dusza ma wiele strun, bardzo wiele, to właśnie dobrze, bo przecież nie da się ciągle  przeżywać katharsis. Raz muzyka szarpie mocno, raz jedzie do zdarcia i do bólu, a raz pizzicato. Ale coś musi się zadziać we mnie.
A ładne nie ma takiej mocy sprawczej.Pewnie i takie muzyczne śmieci są potrzebne. Ale to, że ładne, nie zmienia faktu, że to pakuły. Ładne, ale śmieci.  
Jak nie szarpie to niech przynajmniej zmusi do myślenia. Jak Martini. Nie żeby Pink było moim ulubionym kolorem, ale śledzę z uwagą. Wydali w tym roku płytę „Joy to the world”. Nie wywołała wstrząsu, ani zmieszania nawet. Ale stąd znak zapytania. I myślenie. I szukanie. Nie dlatego, że kolędy tytułowej brak w zestawie. Dlatego, że ogranicza się do radości, pomijając drobny fakt że the Lord is come! Let earth receive her King.
Przerażająca jest polityczna i multikulturowa poprawność, bo obecnie to po prostu wyrzekanie się korzeni, własnoręczne się-wykorzenianie (tu w warstwie video wyświetlanej na ścianie za moimi plecami mamy Natalie Portman sadząca maranthę po śmierci Leona. Sting może zostać ze swoim kształtem serca, nie dlatego że to ładne, ale że mądre.)
Divali i Chanuka w kalendarzu są zaznaczone z imienia, ale Zesłanie Ducha Św. to już tylko Bank Holiday. Podobnoż w Hameryce nie ma Christmas, są holiday, ewentualnie winter holiday. Zerkam w nowości muzyczne. O zgrozo. Nie ma carols, nie ma Christmas songs, white Christmas. Są winter collection, holiday albums, snow songs. We Francji też ponoć nie ma ferii bożonarodzeniowych, są zimowe. Chichot Dziadka Mroza zza grobu? Wracając do płyty, reklamowanej jako właśnie The new holiday album from Pink Martini in stores now! Joy To The World is a festive, nondenominational holiday album with music from around the globe - mówi strona w dziale dyskografia. Opis dobry, polecam. I tak sobie myślę, słuchając, że w sumie mam dwa wyjścia: słuchać i się oburzać na niuejdżowski eklektyzm, utratę tożsamości (cóż za hipokryzja z mojej strony, fanki anglosaskich kolęd!) oraz zeświecczenie (nie że świeczki! ale o candles zaraz zaśpiewa PM), albo, drugie wyjście, słuchać i pamiętać, że cała Ziemia ma przyjąć Króla, CAŁA. Katolicki znaczy powszechny, nawet jeśli w Chinach jest tylko Nowy Rok,


a za Biblię się dostaje kulkę w łeb. Postanawiam się trzymać drugiej opcji i może płyta mną nie wstrząsa, ale bardzo, bardzo czuję się blisko terroryzowanych przez władzę Chińczyków (nie polubiłam Komitetu Noblowskiego) i się zachwycam sefardyjską(?) pieśnią. 







A dla Okruszyny specjalnie klasyczne wykonanie jeszcze bardziej klasycznego winter songa (też z moich number one'ów, z Małym Doboszem w pakiecie)

(szczerze mówiąc, "Peace Round"* Yellowjackets jest moją ukochaną płytą świąteczną, słuchałam jej nawet w sierpniu, i miałam cichą nadzieję, że O. przypadnie do gustu ich wersja...Nawet jeśli nie, i tak będę ich eksploatować) 

*zawiera tytułowy staroangielski bożonarodzeniowy kanon, a wydana w 2003 r. była jeszcze sprzedawana jako a Christmas celebration...   

niedziela, 12 grudnia 2010

...how've you gotten by so far without having no visible scar


Ob. Ziółkowski M. mnie zdrzaźnił. Co ja mogę, że jak słyszę słowa "największy", "muzyk" i "współczesny" wypowiadane w bezpośrednim swym sąsiedztwie, to mam jedno skojrzenie? Z White'm Jackiem, oczywiście? Drugie z Bobby'm McFerrinem, ale drugie dopiero. Tak Ziółkowski opowiadał, tak opowiadał o zaprosznych na Open'era, aż kiedy dotrało do mnie, że "gwiazda" nie była w Polsce (a obaj najwięksi wszak byli), miałam wizję jakiegoś cudownego wskrzeszenia i przyjazdu Led Zeppelin albo Velvet Underground, co najmniej. A tu - pinku-pinku, Coldplay. O ja przepraszam, ale że co? I właśnie dlatego Open'er nie ma szans na moją wizytę. Chyba żeby Jack znów, to może ewentualnie (nadal, mimo upływu dwu pór roku, nie przeszła mi zazdrość, że Blondie go na własne oczy i uszy miała, a ja wciąż jeszcze nie).

***
Nie chce mi się. A chciałam coś tam o poranieniach i bliznach. Innym razem.
Mam dość zimy. Śnieg powinien kończyć się w Szklarskiej. Przeżywam bolesne deja vu, poza tym wszyscy znów jeżdżą na nartach, a ja mam nienaostrzone łyżwy.
Lenię się, po dokonaniu czynów bohaterskich w postaci rozbrojenia szeregu bomb biologicznych i epidemiologicznych. Czytam. Słucham.

Nie potrafię w sobie wzbudzić entuzjazmu z okazji Świąt. Re-kolekcja, odnowienie i przejrzenie wspomnień i skojarzeń pozytywnych wszelakich, nie jest w stanie zmienić mojego letargu w temacie. Wspomnienia smaku moich ulubionych potraw (Mały Misiu, trzeba się podzielić... czy ja mogę tylko ciasta i kapustę z grochem? z powodu niechcemisieniozy zaawansowanej?) też mnie nie porywają.

Jedyne co, to songi okolicznościowe mnie pociągają i zachwycają. Niestety, zagraniczne. Moim absolutnym hitem wszystkich Świąt od zawsze jest Adeste. Lubię nasze kolędy, ale tylko lubię - nie potrafię zachwycić się polską twórczością okolicznościową, sama  nie wiem czemu.

Poza AMJ nie przypominam sobie jakiś nowatorskich, odkrywczych, porywających aranżacji, i zastanawiam się, czy to kwestia jakości naszych kolęd i pastorałek, czy - bardziej prawdopodobne - jakiegoś zardzewiałego i zbyt czołobitnego do nich podejścia naszych producentów i artystów? I jeszcze sobie myślę, czy w jakimś podlondyńskim kościele (może Okruszyna wie i mi powie, jak ozdrowieje) Adeste też jest beznadziejnie zawodzone obok tonacji i bez tempa jak nasze Lulajże, czy mordowanie kolęd to tylko polska specyfika? Wiem, że do Świąt dwa tygodnie, ale nie wytrzymam i muszę zacząć słuchać christmasów.    

wtorek, 7 grudnia 2010

Charlie Parker forever


Diagnoza jest tyleż prosta, ileż przerażająca: zakochałam się.
Świat miał dziś kolor mleka, do którego ktoś dolał kilka kropel czarnego atramentu.
Obrażona na św. Mikołaja (ale na wszelki wypadek niezbyt mocno, bo Santa poważa choinkę) oraz zaopatrzona w jakieś wymięte kupony rabatowe postanowiłam sobie poprawić humor, albo nabywając płytę jedynie słusznego radia w celu charytatywnym, albo zobaczymy. Poszłam więc brnąc przez śniegi i lody, a także obrzydliwy deszcz, do sieciowego tzw. salonu. Nabyłam w salonie za kwotę 18,99 (oszczędzam 4,01!) książkę co w niej kobieta wygląda jak piosenka. Napisał ją syn swego ojca, filozof z bałaganem w głowie. Książeczka ma stron 97 i nie będę cytować, bo prawa autorskie. Po 30 stronach odłożyłam ołówek do zaznaczania lepszych fragmentów. Cała książka to jeden wielki rewelacyjny fragment i cytat. Czytanie jej wymaga skakania do regału z płytami. Czytanie jej wymaga otwartej głowy i godziny ciszy przed zaśnięciem (przy pierwszym czytaniu raczej przed wyskoczeniem z wyrka w celu dopisania posta do bloga). Kiedyś zdarzyło mi się spotkać poetę (nie będę go paluchem pokazywać, gdyż jego nazwisko w zupełnie innej roli jest tu nadużywane), który wprost kradnie mi myśli z głowy (nie zaprzeczył…). Ten młody prozaik nie kradnie mi emocji, ale kiedy go czytam, pomijając różnicę płci (co istotne w kontekście), między jego sformułowaniami, zbitkami słów, opisami świata własnego i cudzego, a moją ich recepcją nie ma żadnej, ale to żadnej dysharmonii. Żadnego dysonansu. Pełna symbioza, idealne odwzorowanie, jak między indeksem cenowym po korekcie o dywidendę i cenę pieniądza a funduszem ETF. Idealna symetria, jak w klasycznej estetyce.
Błogostan intelektualny.
Okładka: skończenie genialna. Błogostan oczny. 

No dobra, poddam się. Ale tylko jeden kawałek:
Buduję sobie pokój z książek, i choć to materiał delikatny, okazuje się niezawodny. To będzie nowy pokój (....). Trzeba tylko o taki pokój dbać, nie pozwalać mu na długie zastoje. Konieczna jest ustawiczna reinterpretacja i nieustająca zmiana. Elementy konstrukcji powinny pozostać w stałym ruchu, a ściany rosnąć. Tylko gdy są wysokie, można poczuć się w miarę bezpiecznie. Taki pokój wymaga czułości, nie wolno dać mu się zanadto zakurzyć, trzeba jednak pozwolić mu na zarastanie, bo taka jest jego natura.  

Skoro już wylazłam z łóżka, to troszkę ze ścieżki dźwiękowej książki „Bird żyje”. Książki, w której się zakochałam.  






Tylko, niech Erato, Polihymnia i zwłaszcza Kalliope bronią, niech ktoś nie myśli, że ta książka była z płytą.  
  

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Ordinary day


Metafizyczny ból pestki przerodził się w zupełnie fizyczny ból trzewi, przenicowujących się uparcie na lewą stronę. Ja już wiem, czemu przekleństwem jest słowo „cholera” (co to ma pokrewne objawy) a nie, dajmy na to, „czarna ospa”. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, że banalna z pozoru przypadłość może doprowadzić do tak skrajnego wyczerpania, że nie ma się siły na nic (nawet na czytanie!, a z filmów tylko E. Norton, znany uprzednio). Na szczęście okazało się, że nie ma w tym żadnej poezji typu salmonella.
W samym środku tego cyklonu trafiła mnie się (nie)przyjemność z Instytucją Szacowną. W zasadzie dnia poprzedniego, z racji słupka rtęci w (przedpotopowym i niepoprawnym europejskounijnie) termometrze w okolicy 39, zupełnie było mi to obojętne, zwłaszcza ze mój organizm, stworzony do rzeczy wyższych, nie przywiązywał się zbytnio nawet do kleiku ryżowego na wodzie. W dniu wyznaczonym, z brzuszkiem wzdętym od płynów wysokoelektrolitycznych oraz wysokowitaminowych, mając jednak wygląd lichy i marny, na twarzy zielony i rozgorączkowany,  stawiłam się z odpowiednią kwotą wskazaną w liściku.
A nie, wróć. Jaki tam marny i lichy. Należy się lansować. Opis: kobieta o porcelanowej, niemal przezroczystej cerze, z błyszczącymi oczyma, którym tajemniczości dodawały dyskretne ciemne kręgi. Sylwetka o kibici smukłej, co podkreślał brzuch lekko wzdęty, niczym u driad czy muz na obrazach późnośredniowiecznych mistrzów (co wprost sugerowało zupełnie współczesny nonkonformizm wobec dyktatu mało kobiecego, nienaturalnego płaskiego amerykańskiego produktu fitness). Ha.
Od dawna zastanawia mnie, kto puścił w świat plotkę, że jestem kobietą silną. Plotka ta ma wyjątkową żywotność. Ba, w wakacje Ktoś nawet wprost mnie poinformował, iż jestem postrzegana jako kobieta silna (?), odważna (?), pewna siebie (?) – tak mnie to rozśmieszyło, że aż nie pamiętam dokładnego określenia. Bo ja jestem małą, nieśmiałą dziewczynką, co objaśniłam Rozmówcy. Jego reakcja potwierdza tylko żywotność plotki.
To, że życie nauczyło mnie, czy wręcz zmusiło, tupać nogą i pluć, a nawet kląć, niczego nie zmienia. Ja, proszę PT jestem wiśnia – twór niezbyt słodziutki (jak trzeba, to i wrednie cierpki), ale smakowity i mięciutki. I na pewno pozbawiony twardej skóry. Przeciem nie arbuz. Mam za to pestkę. Twardą i nie do zgryzienia (co najwyżej czasem przyczynia się do połamania zębów). 
Ze względu jednak na miękkość zaczęłam panikować między porannym prysznicem a niezjedzonym na wszelki wypadek śniadaniowym kleikiem. I wielkie, wielkie dzięki za smsy, i bardzo przepraszam za swoją ówczesną nieumiejętność konwersacji.
I taka miękka i nieśmiała stawiłam się pod przysięgą przed przedstawicielem najbardziej patriarchalnej chyba organizacji. To było traumatyczne. Wiele godzin, świadoma wagi każdego słowa, cierpliwie odkręcałam różnice między słowem wypowiedzianym, a słowem w protokole zapisanym, jako to że „nasz” nie jest tym samym co „mój”, i w zasadzie na odwrót, że „wymusić” i „wywrzeć presję” to kompletnie inne przedsięwzięcia i tak dalej i tak dalej. W siódmej godzinie zrezygnowałam z delikatnych uwag że ja tu w zasadzie podaję że kluczowa jest przyczyna A (w protokole ok. ¾ strony A4), gdyż Szacowny w zasadzie skupił się na nieco pomocniczej z mojego punktu widzenia przyczynie B (około 5 stron A4), oscylującej wokół alkowy. Upokarzające, niedelikatne, wymagające uzgadniania siatki pojęciowej. Wyczerpujące. I proszę Szacownego, ja nie mam przypadłości kobiecej. Ginekologicznie w porządku. Przypadłość to owszem, mam, od trzech dni, bo goraczkuję i własnie łapią mnie dreszcze, miesiączka zaś nie jest przypadłością, tylko zdrową fizjologią. Proszę zatem w protokole użyć słowa menstruacja, jeśli to konieczne. Wiem, pewnie wyszłam znów na wojującą femibabę, ale w tym – nielicznym, zapewniam – momencie po prostu pestka nie pozwoliła mi mięknąć. Choć były i takie momenty, kiedy z szoku, zaskoczenia, złości na absurd oraz na nieprzebolane jednak bóle, zamiast składnie odpowiadać, po prostu płakałam.
Płakałam zresztą pasjami przez resztę dnia, głownie z samotności. Wyszłam bowiem zdruzgotana i przybita, trafiając w domu wprost do odosobnionej czytelni gazet starych, gdyż choroba musiała sobie odbić za cały dzień.
I tu właśnie siła plotki o silnej Wiśni uderzyła mnie z siłą wodospadu. Bo miałam wrażenie, że świat ma wrażenie, że jak ja mówię, że nie daję rady, to żartuję, bo przecież dam radę. Kto nie da rady? Ona? Eeee…
Nie chcę, żeby mnie źle zrozumiano: jestem naprawdę wdzięczna za smsy i próby telefonicznego przytrzymania mego podupadającego ducha*, ale to był taki dzień, że po prostu musiałam wypłakać się w bardzo realny, i nieodległy, rękaw. I to, że zrozumiałam wszelkie racjonalne argumenty właścicielki tego nieprzybyłego na ratunek rękawa, to jedno, a że nadal, po argumentach, czułam się paskudnie samotna, to inne. Czasem po prostu nie da się żyć na odległość. Żółty tygrysek stanowi rezerwuar słonej wody, na wypadek gdyby znów mię natchnęło włosy farbować.

Choroby mają jednak swoje dobre skutki: po 6 dniach głodówki odnalazłam w sobie dawno zapomnianą pasję kuchenną. Zatęskniłam za swoją, słynną lata temu, kolekcją przypraw. Zapragnęłam pichcić, a nie tylko żywić. Wczoraj na obiad była prawdziwa pieczeń, a dla chętnych prawdziwy dhaal z imbirem i kurkumą, z ręcznie domowo robionymi chapati. (Święty Mikołaju, który dziś udowodniłeś mi dobitnie moją samotność, kompletnie mnie olewając nawet w kwestii czekolady - stąd moje zamówienie na moździerz!). I muszę być uczciwa, i napomknąć, że wielka tu zasługa mojej – tadam tadam, STARSZEJ Siostry. Okazało się bowiem, po ćwierczwieczu posiadania młodszej, że mam we wszechświecie i inną, starszą niewiele, kawałek jesieni i zimę, ale nie mniej prawdziwą Siostrę. Odkrycie roku. Jest ona, ta Siostra, smakoszem i w ogóle. Ma strych zakotwiczony książkowo. Pokrewieństwo dusz jakoś zbyt płasko brzmi. Dowód wśród licznych innych, nazwijmy go, dowodem z nie-koincydencji: dziś ona zapadła na szarpiące przewracanie wnętrzności. A droga zakażenia wykluczona, chyba że wirus po necie lub smsie się przemieścił.
PS. Dzisiejsza oprawa muzyczna to z jednej strony w ramach przerzucania się z Małym Misiem ajriszami (nie żebym jakoś porównywała), a z drugiej – nie da się nie słuchać w grudniu christmassongów. Niech więc będą z klasą.   
PS 1. Zmiana wystroju wnętrza zainspirowana przez Okruszynę oraz wewnętrzną postchorobową potrzebę nowego. Oświadczam, że te kolory są z palety wiśniowej.

PS 2. Cytuję korespondencję z Rovaniemi (zgodnie z obietnicą nic o … z… ), bo mnie to dziś humor poprawiło (kopia bez korekty):

Dobry wieczór Szanowna Pani,

Mikołaj z racji swojego wieku przestał się obchodzić, poważa jedynie choinkę - wciąż. Jednakże postanowił wziąć Pani uwagę pod uwagę, i jeśli tylko nawiąże współpracę z jebanym ZUSem, rozpatrzy Pani prośbę pozytywnie.

W imieniu Mikołaja,
z poważaniem
renifer


* special thanks to Łosiasta, Pępkowaty, Blondie, Diler. 
Co nie znaczy, że inni nie. 

niedziela, 28 listopada 2010

Gabriel's message


Teraz już można!!!
Nawet KydRRRyński dał dziś namaszczenie na słuchanie tej płyty.

No, może z tym Carol przesadziłam, ale w sumie to jest pastorałka chyba, i to mało zimowa, a tytuł jest bardzo adekwatny do ilości spożytych przeze mnie w ciągu ostatniej doby wiśni, bez pestek, ale niezbyt z kompotu. Wiadomo, burza mózgów i reset.
Z innych muzycznych nowości, TSO wczoraj wydała na nowo płytę Dream Child (ta, co nie mam jej), o czym uprzejma była donieść fanom all over the world. I że darmowe mp3, limitowane, zapraszamy. Obliczyłam, kiedy północ w Hameryce, rzuciłam się po moja ukochaną orkiestrę do słuchania na mrozy, a tu, ups, szanowny kliencie, dziękujemy za zainteresowanie naszą ofertą, ale skoro nie mieszkasz w USA, możesz nas cmoknąć w monitor. Wolność, cholera, równość, ja was przepraszam, i muzyka, cholera, bez granic. I oni, Hamerykanie znaczy, d***krację zanoszą do Iraku. Niech to jasny gwint.
Więc zostają starocie z zamrażarki.


***
Dialogi.
Namberłan. Niech mi ktoś powie, czy to jest uwarunkowanie chromosomalne?
Matka: Latorośl, skoro chodzisz w zimowej kurtce, jesienną odwieś do szafy.
Syn: Dobrze.
Po upływie dwu godzin...
Matka: Prosiłam, żebyś sprzątnął jesienną kurtkę
Syn: A, tak, przepraszam.
Po nastepnych 10 min...
Matka (mocno poirytowana): Synu, co z tą kurtką?!
Syn, z wielkimi niewinnymi oczami i rozbrajającą szczerością: Myślałem, że jak powiedziałem przepraszam, to ją sama schowasz.
Wrrrr. Opadło mi wszystko.

Nabmertu.
Matka-pasjonatka: I wiesz, ta capoeira fajna jest, bo oni udawali że tańczą ale ćwiczyli techniki walki, i prowadzi to taka fajna para, chodź, spróbujemy, zastanów się.
Syn: Ale to zajęcia dla dorosłych są? Przyjmą Cię? Jesteś pewna?

I tak nam termin nie pasował...

Dobrej nocy...

piątek, 26 listopada 2010

Śpiewam żal ciężar słów

Nie a propos OFFa.
Nie a propos sesji zrobionej na szaro.
Nie a propos oczu przez które można widzieć na wylot, aż do obrazu na ścianie za czaszką.
Nie a propos tego, że powinnam dostać medal za umiejętność bezinteresownego robienia z siebie nieskończonej idiotki.
Pozbawiłam wczoraj Kogoś lunchu. I nie mogę się zrehabilitować koszem ani jeżyn, ani wiśni.
Można jednak być too open, i wyłożenie własnego serca na cudze biurko może być faux pas - bo chyba zraniło, i raczej nie mnie. I co teraz mam robić?

A może ten Hey czepił się ucha właśnie ze wszystkich powodów  wyżej wymienionych, z każdego po trochu

Boli mnie pestka.
Wiśnia

środa, 24 listopada 2010

Life goes easy on me

Kobietą zmienną będąc, zdjęłam Panią Nietoperz z półki dziennikarzy na której ją wieki temu posadziłam obok Pani Z Polipami*. Przesiadła się do teamu którego audycje są zdolne na grafik zawodowy i domowy wpłynąć. Więcej nawet, zapałałam do Pani Nietoperz miłością wielką. Wszystko przez red. Manna**. Kto nie słuchał o 15.00 we wtorek, ten żałuje. I nawet nie chodzi o to, że Closer jest naulubieńszym Pani N. filmem, a piosenki ona wręcz nie znosi (ale ją grała).
Chodzi bardziej o to, że dopiero wzmocnione przez red. Wojciecha M. fale mózgowe i słuchowe red. Nietoperz okazały się być moim pokrewne, bez dysonansu. A potem była Rzeka.

Przeżyliśmy zbiorowo enefzetowe eegie, i pierwszy śnieg.

A ja osobno przeżywam bardzo gęsty i intensywny czas. Szacowna Instytucja przysłała mi zaproszenie. Miło. Targa mną znak zapytania, czy ze spokojem iść i ufać w sprawiedliwośc i prawdę, czy może jakiś rytuał odprawić handlowy na zasadzie świeczki i obietnic. W szczególności wątpliwości, czy ja, mając takie a nie inne poglądy w sprawie bioetycznej (wiadomo, nie będę się cytować) nie podpadłam pod anatemę. Brak mi Wielebnego Jazzowego, do Obfitego Wielebnego nie pójdę, bo się obraziłam, a B. zarzucił profesję. Owieczka bez pasterza ze mnie. Proszę mię nie spieszyć z odsieczą w postaci wizytówek duchownych, nie gotowam na to, by wydrzeć swe serce przed kim innym niż Jazzowy. Nie chce mi się.

***
Zdarza mi się ostatnio. Zdarzenia się zdarzają. Nie wierzę w przypadki. Po coś mi się zdarza. Po zapadłej niby decyzji zaraz – natychmiast spotkanie które nie było prawdopodobne, a decyzję anulowało w pół minuty, bez słowa na temat.
Rozmowa z czapy, od której szufladki w mózgu się przetasowały. Jakieś oczy, co oświetlają, i krupnik, który leczy (nie zupa). I czy to przypadek, że otwieram książkę i widzę:
Nasze życie składa się z takich właśnie błahych epizodów. Przypadkowe spotkanie, trafna obserwacja. Łączą nas rzeczy tak ulotne i tak konieczne jak powietrze. Miłość tkwi w szczegółach. Drobnostki miłości – to wszystko, co jest. Nic wielkiego. Albo może należałoby powiedzieć, że ogrom miłości wyrasta z rzeczy najmniejszych. (Whitney Otto).
Książka trafia na (abstrakcyjną) honorową półkę zmieniaczy świadomości, wyostrzaczy zmysłów.
Nie wierzę w przypadkowe spotkania.
   
* jeśli pierwsze dwie piosenki w audycji dziennikarza z tej półki mnie nie zaiskrzą, potrafię wyłączyć radio (tak! Potrafię!) i idę do płytoteki
** nawet jakby puszczał Michaela J. to nigdy, przenigdy nie umówię się na szkolenie w piątek na wcześniej niż 9.15. A prysznic biorę przed Draculą.

P.S. Panią Grafik oraz Piękną z Krk proszę o komentarze (i tak zagląda tu wybrana grupa której się nudzi), a nie jakieś tam tajne poufałości za kulisami :-)
PS. 2 Oclił się wachlarz. Więc ćwiczę i bolą mnie dłonie.

piątek, 19 listopada 2010

i nie musisz wciąż radzić się słońca

Wyglądała jak piosenka Dylana
Powiedział tuż przed ósmą autor bloga książkowego do red. Manna, cytując opis kobiety z książki 24letniego studenta filozofii, i antykwariusza, i syna swego ojca…
To zdanie zrobiło mi dzień.
Jak doniosła z rana Okruszyna, słońce dziś świeciło.
Macie czasem tak, że czytacie książkę, czytacie, kilkadziesiąt stron, aż tu nagle uderza was małe sformułowanie, zdanie, ćwierć strony? Tekst jakby podświetla się od środka i ma się wrażenie, że cała książka powstała po to, żebyście trafili właśnie na ten fragment, reszta jest tylko tłem? Takie małe, ożywcze oświecenie?
Ranek był zwykły, najzwyklejszy, budzik, prysznic, dzieci, buziaki, śniadanie, zbiórka, buziaki, wymarsz…. A potem takie jedno zdanie jak obuchem w głowę. Po przyjeździe do docelowego miejsca wykonania czynności służbowych pognałam do sieciowego megastore’u, tego od kanap. Ulubionej pozycji Nogasia nie ma. Na razie. 
Wyglądała jak piosenka Dylana.
Kołacze mi się, i dopiero koło trzynastej zastanawiam się, co za piosenka Dylana? Roberta Dylana? Może ta, którą – jak Ipanemę – śpiewał, bo śpiewają wszyscy (a najgenialniej, rzecz jasna, Jack White).
A może inna?
***
Miasto na Z. jest jednym z tych, do których bardzo lubię jeździć. Ma swój klimat, aż dziw, że to nie śląskie miasto. Jest trochę jak Wro – nie można być z niego, nie da się stamtąd pochodzić, bo to ziemie kradzione, ale można w nim mieszkać, i robić klimat. Dobre miasto, dobry dzień, i słońce. I jest w nim sklep, który nie plajtuje chyba tylko dzięki jakimś cudnym anielskim wpływom. Sklep, w którym można pobyć, pooglądać, jak w salonie – choć nie ma w nim kanapy. Sklep, w którym czuję się jak gość, a nie jak potencjalny otwarty portfel, sklep, z którego wychodzę z pustymi rękami, ale wiem, że i ja, i właściciel, jesteśmy zadowoleni z transakcji – bo ważniejsze, że pogadaliśmy o zapachach Pahar Ganj i weselu syna radźy Jodhpuru, że wiedzieliśmy, o czym mówimy i dlaczego, że wymieniamy słowa i myśli, i wrażenia, towary bardzo ulotne. Karmie oczy kolorami, a place fakturami. Oglądam szale, chusty, stroje do kathaka i sari, których nikt nigdy nie kupi, więc sklep splajtuje. I choli, które chętnie kupię ja – jak będzie w moim rozmiarze.
We Wro była kiedyś, za moich „wydawniczych” czasów, taka księgarnia, do której się wchodziło, siadało na skrzynce, prosiło o herbatę, i pytało co nowego na półkach. Właściciel zdejmował książkę i czytał swoje ulubione fragmenty. Jak nie zażarło, szukał czego innego. Kupować nie trzeba było. Księgarnia zbankrutowała.
Mam wrażenie, że odwiedzając ten sklep wchodzę do świata jak z „Czekolady”, gdzie od handlu ważniejszy jest drugi człowiek, jego bycie. I nie rozbija się o sam fakt kanapy w księgarni i możliwość czytania bez kupna. W megastore na wielu kanapach siedzą atomy, każdy osobno, i jest jak w każdym innym samoobsługowym koszmarze handlowym – byle osobno, bez dłuższej niż trzysekundowa interakcji ze sprzedawcą. Tylko ja i towar, tylko ja i mieć. Bywając w Z. w sklepie w uliczce na prawo od rynku, gdy ratusz jest za plecami, mam wrażenie, że łapię okruch (o, sorry – odprysk), czegoś, co właśnie bezpowrotnie mija, bo nikomu niepotrzebne, i ja to przemijanie czuję.     

***
Z. jest miastem pierwszym pani Grafik, właścicielki książek zakotwiczających adaptację strychu. Jutro mamy zamiar być najbardziej pięknie szarymi kobietami w okolicy.

***
W Z. bywa mi dobrze. Bardzo dobrze. Mały Misiu, należy rozumieć to ni mniej ni więcej. Dobrze.
Koncert The National to jutro czy w niedzielę? Pamiętasz?

***
Kontempluję wciąż nowe dokonania Natalii.
***
A wracając do książek, oświeciły mnie ostatnio takie urywki – trzeci, znaleziony wczoraj(!! sic!!), ze specjalną dedykacją dla Okruszyny.

Z bliska poznała życie w charakterze anomalii. W dziedzinie złożonych problemów samotności była ekspertem. (Whitney Otto)

Piękno często wprowadza nas w błąd, bo zamiast wyrażać, ukrywa rzeczywistą treść, tak jak w przypadku Mozarta, którego tragiczną pasję przysłania wyrafinowana elegancja. (Elanie de Koonig)

Pośród jej rzeczy były stare i nowe, niektóre kosztowały sporo, inne niewiele. Pomieszanie stylów, ujednolicone czymś, co uważała za luksus: książkami. Nie zwyczajnymi książkami z biblioteki (chociaż wciąż pozycza), ale własnymi, które czynią z tego domu j e j dom. (Whitney Otto).

Z jednej strony, jak to fajnie doznać tego uczucia oświecenia słowem drukowanym, z drugiej – wszystko już napisano, z trzeciej – dobrze, że napisano: mamy czarno na białym, że nie tylko my tak myślimy. Nie jesteśmy samotne w grupie anomalii.  

***
Dylan. Zawsze przychodzi mi do głowy Kaczmarski – ale oryginalne wykonanie mam live z przydługim wstępem barda, więc cover.

Dobranoc.
P.S. Wolę wyglądać jak piosenka, niż jak milion dolców, a wy?

czwartek, 18 listopada 2010

I smile - but she doesn’t see

o ile los jest kobietą. Ja się uśmiecham, los niekoniecznie.
Do tego zaokiennie paskudnie, nic tylko uciec uchem gdzies gdzie chodzą sobie dziewczyny z Ipanemy, gdzie słońce i ciepło, i bębny (i przystojni drummerzy...)

poniedziałek, 15 listopada 2010

What's goin' on?!

Obudziłam się dziś w nastroju sielskim, anielskim, z naiwną wiarą w dobre poniedziałki, jak u pani Groniec.
A potem zgubiłam kolczyka, i z biegiem godzin, spędzonych w szklanej wieży z widokiem na bebechy klimatyzacji było coraz gorzej i gorzej. Naj-gorzej siegnęło przed 16 najwyższego szczebla korp - a nawet wyżej, szczebla interkorp, i dobijało się do drzwi akcjonariusza. Ale na tym nie koniec, potem były korki, spotęgowane dziś przez jakieś siły piekielne. Jeden niezdecydowany kierowca w takim przeciętnie wyglądającym korku, a ja już mam wpis do karnego zeszytu w przedszkolu - wiadomo, spóźniam sie dla kaprysu i dla jaj. Ot, żeby komuś zrobić na złość. Nieważne dla panienki przedszkolanki moje popołudnie z pustym brzuszkiem, posypany w cholerę misterny grafik, kolejne tłumaczenia, uprzedzające smsy, poślizgi i Tak dalej. Generalnie mam poczucie (uzasadnione, niestety), że świat mnie ugryzł w dupę. A do tego na basenie (wczoraj - to chyba była rozgrzewka) komuś od chloru drgęła ręka i oczy wciąż mnie pieką jakby soli mi ktoś zadał.
Nie kumam ni w ząb, skąd się biorą takie dni? Kto je certyfikuje i na rynek wrzuca, co?! Sabotaż, damping i dewersja!!!
Cierpię na ambiwalencję nastroju oraz pięciobiegunowe wahania umysłowe, co przy marnym treningu z przeklinania spowoduje, jak nic, zmarszczki kurze łapki. Szit.
Jak tu nie zanucić staroci?! Pamietacie? (yyy... Mały Misiu, czy Ty w ogóle znasz? Będąc obecnie w wieku podmiotu lirycznego?)
To ja idę po czekoladę, z braku innych substytutów.
Przecież nikt mnie, cholera jasna, nie przytuli.
To się w ramach buntu programowo spocę. A co.

sobota, 13 listopada 2010

W (nie)moich magicznych domach

Ciepło jest.
Nie rozumiem, jak to się dzieje, że w jednych cudzych domach składa się wizyty, a w innych po prostu się wie, że się jest i że można być. Można usiąść i wygrzać plecy pod kuchennym kaloryferem, bo się wie że można. Mały Miś na brązowo farbowany zaświadczyć może, że w Domu kaloryfer w kuchni miał nawet specjalny uchwyt, gdyż moje pod nim przesiadywanie, zwłaszcza weekendowe, zagrażało cienkim rurkom od C.O. I wczoraj sobie pod takim kaloryferem, cudzym, usiadłam. I było absolutnie sielankowo. Taki moment, kiedy ma się pełną świadomość, że złapało się w dłoń odprysk wieczności, taka chwilę, która zostanie we wspomnieniach. Bezcenne.   
I bezpiecznie.
I są domy, choć naszpikowane dywanami i eksponatami z epok, w których nie ma problemu ani oporu, i się wie że można, więc siada się na podłodze, i po rozdepcięciu ciastka nie ma imperatywu wewnętrznego żeby się kajać.
I nawet wczoraj mnie to zastanowiło głośno i werbalnie, i oświeciło mnie: bezpiecznie mi w domach, w których są książki. W metrach długości półek, wysokości stosów i w roli przez naturę przypisanej: książki książkowe, a nie grzbiety do wyglądania i szpanowania. Nie płyty, poduszki, zapachy szarlotkowe i czary-mary-kominki, ale dotykane i czytane książki zakotwiczają dom. Jakimż fenomenem jest adaptacja strychu z mansardowym oknem: niby dom, murowany, stabilny, ale będąc w nim się czuje, że ten dom jest tylko czule czytanymi książkami zakotwiczony, jak podniebny statek pijany, jakby ten strych przysiadł na budynku tylko na chwilę, a jego adaptacja na mieszkanie była koniecznym kompromisem ulotnego z grawitacją, jakiejś magii z codziennością.
Książki są nawet ważniejsze niż kot. W roli kota może wystapić Figa. Ale bez książek – noway.
***
Puszczam się.
Nabyłam to określenie od pani Miller, i nie puszczę.
Puszczam się strachu, niepewności, planowania, własnych ograniczeń i stereotypów (ale nie audio w stereo). Także mitu, że w cieście na pizzę muszą być drożdże (nie, nie puściłam się jeszcze swojego dystansu do pichcenia. Pizza made by Pani Grafik).
Puszczam się.  
Czy nie brzmi to milej, niż trenowane przeze mnie w pocie czoła przekleństwa? Może mi moja siostra uwierzy w puszczanie, jeśli w moje „pierdolę, kurwa” nie da się uwierzyć?

***
Napojona wczoraj herbatą masala wypełzłam spod kaloryfera obarczona książkami. Niezbyt wieloma, bo strych musi mieć balast. Skoro więc w czytelni w kuchni zamieszkał Murakami, w sypialni „Kolekcja piękności”, to w odtwarzaczu nie mogło być inaczej:
do herbaty (nie mylić z bolly)
do lektury (w mieszkaniu nadal oklejonym napisami po japońsku, i z nieprzemijającą słabością do bębnów).
Latorośl za sprawą „Zwierciadła” oraz radia przeżywa zupełnie najpierwszą fascynację Banksy’m, co zawraca nas nieco w krąg kultury starokontynentalnej. L. rysuje (prawdopodobnie projekty murali), maluchy składają kartonowe miasteczko, a panna Imogena śpiewa.
Moje życie jest tu, teraz i jest najlepsze. Trzymam w dłoni odprysk wieczności, i błękitu nieba. Mam wszystko. Właśnie tak.

czwartek, 11 listopada 2010

Not America

Żeby nie było, że o Polsce to Kaczmarski, a Szwedzi tylko z doskoku.
Mamo, a dlaczego jak mama jest biała, a tata czarny, to dziecko jest równo brązowe jak Aaron, a nie w kropki jak krowa?
Czy ktoś podsunie mi wyjaśnienie bez użycia słów "mitochondrium" i "deoksyrybonukleinowy"?!
Zachęcona przez Okruszynę słucham nudnego, zeszłorocznego Stinga. Towar z poprzedniego sezonu.
Jak moje kozaki. Zeszły sezon jest w korp faux pas. Dochodzę do twórczego wniosku, że cała korp w moim życiu to wielka gafa (tak, znów odbyła się kolacja z Don Corleone), ale nie mam siły na salwowanie się ucieczką, i jestem tchórzem. A może tchórzofretką w potrzasku, bo jak starym kawale: trzy firmy do mnie dzwonią. Trzy korp. I nie że gazownia. Tylko że zamiana siekierki na kijek może mieć sens tylko, jeśli kijek jest zaczarowany i rosną na nim banknoty w odpowiednich nominałach.  Poczułam się jak kot w pułapce w laboratorium szalonego naukowca, mogący wybrać mysz w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że w czarnym. Wiśnia może robić co chce, byle z korp za plecami. Albo otworzyć z Okruszyną (i Małym Misiem) spółkę z mocno ograniczoną odpowiedzialnością. Nie wiem tylko, w którym dziale gospodarki zarejestrować trącanie się łokciem przy muzyce, czytanie Donne’a, Pounda i Keatsa oraz picie kawy jako główne nurty działalności…. Napada mnie to ostatnio, kiedy chodzę po mieście i spod agitacji wyborczej wyzierają kolejne plakaty – AMJ, Chambao, Herbie Hancock – najtańsze bilety na AMJ po stówie i już nie ma, na HH nawet nie sprawdziłam. Jakbym była zawodowym słuchaczem, to by mi jeszcze za bujanie się po gigach płacono.
Wiem.
SZUKAM SPONSORA. Jakby nie cierpiał jeszcze na absencję prezencji oraz inteligencji, to grejt.
Poza tym, nadal pozbawiona sprzętu przez awarię, czytam książki. Stosik „do przeczytania” maleje. Słucham po kolei wszystkiego, co poruszało mnie do szpiku w tym roku i zastanawiam się, co skłania ludzi do układania różnych list. Idzie koniec roku, co widać po sklepach – stoją w nich choinki, bombki leżą w stosach. Tylko Mikołaj jeszcze się nie przechadza. Zanim przyjdzie połowa grudnia, będę fed up i ciężko będzie się cieszyć ostatnimi Świętami w Domu. Postanawiam więc nie zaglądać do sklepów. Zanim jednak podjęłam to postanowienie, byłam w sklepie sieciowym pretendującym do miana salonu (obecnie wystarczy postawić kanapę, pozwolić klientom na niej siedzieć i przeglądać ksiązki, oraz narzucić nieludzką marżę i już nie jest się sklepem, tylko salonem) i nabyłam (bez sponsora, z bólem serca) biografię pana Wojciecha Manna. I rzeczywiście mogłabym chyba zostać zawodowym słuchaczem muzyki, albo Jego Wielkości asystentką. Doczytawszy, jeszcze na sklepowej kanapie, prywatną jego listę 5 best coverów  z Rodrigo y Gabrielą (dopiero co cytowanym przeze mnie 11.10) oraz listę 5 best filmów muzycznych z It Might Get Loud – przewałkowanym z Blondie w pierwszej połowie roku, zaczęłam poważnie myśleć, czy może jednak nie porzucić korp na rzecz pisania o muzyce, bo skoro trafiam w trend, który się sprzedaje w książkach….  I myślę, czy moja listę top otwiera w tym roku Karen Elson czy jednak Joker’s Daughter? Karen bez posądzania o nepotyzm, choć jest żoną Jacka TheBest.

***
Zastępczy komp na szczęście nie odciął mnie od House MD ani od świata. Zaowocował nawet kontynuacją wspomnianych gdzieś w początkach października rozmów o Murzynach, sztucznych biustach i optymizmie. I ważą te rozmowy, i mimo że nie pomagają w podjęciu decyzji czy zmienac korp, to jednak przekonywanie mnie, że jestem wszak młoda, piękna, wszystko mogę, daje mi siłę. Ok., piękną sama sobie dopowiedziałam, ale przecież mogę.  
    
***
Oglądam też zaległości. Dzienniki motocyklowe. Pomijając nachalny wątek robienia ze zbrodniarza motywu na tshirty i gloryfikacji lewicowości, jedno mnie w filmie uderzyło: tam byle tirowiec, byle rolnik (z całym szacunkiem do ludzi ciężkiej pracy), cytuje (i czytuje) poezję. Mnie tylko dwa razy się tak w PL trafiło, spotkać obcego, co się poezji nie wstydzi, i to dwa razy autostopem w Bieszczadach. Widocznie w górach poezja jest stanem bezwstydnym i naturalnym, jak w filmowej południowej Ameryce. Widocznie tam poezja nie jest dla wariatów, tylko dla wszystkich. 
***
Miłość do ojczyzny też bywa śmiertelna napisała Lipska w wierszu z 1978. Jednym z moich ulubionych, tych, co wiszą nad biurkiem. Nie idziecie na wojne, by zginąc za ojczyznę, tylko po to, żeby jakis inny suk*** zginął za swoją zacytowało dziś jakiegos wielkiego dowódcę radio, cały dzień w temacie. Ale po co umierać, skoro jest tyle do zrobienia. Dlatego czasem żałuję, że this is not America. Troche ichniego poczucia bycia obywatelem na co dzień by sie nam przydało. Wiem, obiecałam nie wdawać się w agitację, ale jak Ktoś od prawie ważnych rozmów mi mówi, że nie głosuje, to mi ciśnienie skacze. Bo patriotyzm to przede wszystkim nieobojętność na to, co się dzieje na podwórku. A ja, po raz pierwszy w zyciu, zagłosuję na kogoś, kto ma w szyldzie inną partię niż ta, która ma słuszną rację, i nie na zasadzie mniejszego zła. Widać nie jestem takim betonem libertariańskim jak wyglądam.
Wątek ważnych rozmów wymaga wspomnienia Pępkowatego, którego znów ściągam myślami, i który jest dowodem na istnienie obcowania w sferze ducha, i dowodem na inne wymiary relacji, i w ogóle. Przyjaźń jest możliwa, i niech mnie Anioł Stróż pilnuje, żebym nie wątpiła w tę prawdę. 

A skoro P., to dedykacja dla Krk.

A teraz, proszę Państwa, zamierzam wraz z Klubem Samotnej Matki coś poradzić na mój, wspominany czasem, problem z piciem. Znaczy, będziemy trenować. McDreamy na początek.

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones