piątek, 19 listopada 2010

i nie musisz wciąż radzić się słońca

Wyglądała jak piosenka Dylana
Powiedział tuż przed ósmą autor bloga książkowego do red. Manna, cytując opis kobiety z książki 24letniego studenta filozofii, i antykwariusza, i syna swego ojca…
To zdanie zrobiło mi dzień.
Jak doniosła z rana Okruszyna, słońce dziś świeciło.
Macie czasem tak, że czytacie książkę, czytacie, kilkadziesiąt stron, aż tu nagle uderza was małe sformułowanie, zdanie, ćwierć strony? Tekst jakby podświetla się od środka i ma się wrażenie, że cała książka powstała po to, żebyście trafili właśnie na ten fragment, reszta jest tylko tłem? Takie małe, ożywcze oświecenie?
Ranek był zwykły, najzwyklejszy, budzik, prysznic, dzieci, buziaki, śniadanie, zbiórka, buziaki, wymarsz…. A potem takie jedno zdanie jak obuchem w głowę. Po przyjeździe do docelowego miejsca wykonania czynności służbowych pognałam do sieciowego megastore’u, tego od kanap. Ulubionej pozycji Nogasia nie ma. Na razie. 
Wyglądała jak piosenka Dylana.
Kołacze mi się, i dopiero koło trzynastej zastanawiam się, co za piosenka Dylana? Roberta Dylana? Może ta, którą – jak Ipanemę – śpiewał, bo śpiewają wszyscy (a najgenialniej, rzecz jasna, Jack White).
A może inna?
***
Miasto na Z. jest jednym z tych, do których bardzo lubię jeździć. Ma swój klimat, aż dziw, że to nie śląskie miasto. Jest trochę jak Wro – nie można być z niego, nie da się stamtąd pochodzić, bo to ziemie kradzione, ale można w nim mieszkać, i robić klimat. Dobre miasto, dobry dzień, i słońce. I jest w nim sklep, który nie plajtuje chyba tylko dzięki jakimś cudnym anielskim wpływom. Sklep, w którym można pobyć, pooglądać, jak w salonie – choć nie ma w nim kanapy. Sklep, w którym czuję się jak gość, a nie jak potencjalny otwarty portfel, sklep, z którego wychodzę z pustymi rękami, ale wiem, że i ja, i właściciel, jesteśmy zadowoleni z transakcji – bo ważniejsze, że pogadaliśmy o zapachach Pahar Ganj i weselu syna radźy Jodhpuru, że wiedzieliśmy, o czym mówimy i dlaczego, że wymieniamy słowa i myśli, i wrażenia, towary bardzo ulotne. Karmie oczy kolorami, a place fakturami. Oglądam szale, chusty, stroje do kathaka i sari, których nikt nigdy nie kupi, więc sklep splajtuje. I choli, które chętnie kupię ja – jak będzie w moim rozmiarze.
We Wro była kiedyś, za moich „wydawniczych” czasów, taka księgarnia, do której się wchodziło, siadało na skrzynce, prosiło o herbatę, i pytało co nowego na półkach. Właściciel zdejmował książkę i czytał swoje ulubione fragmenty. Jak nie zażarło, szukał czego innego. Kupować nie trzeba było. Księgarnia zbankrutowała.
Mam wrażenie, że odwiedzając ten sklep wchodzę do świata jak z „Czekolady”, gdzie od handlu ważniejszy jest drugi człowiek, jego bycie. I nie rozbija się o sam fakt kanapy w księgarni i możliwość czytania bez kupna. W megastore na wielu kanapach siedzą atomy, każdy osobno, i jest jak w każdym innym samoobsługowym koszmarze handlowym – byle osobno, bez dłuższej niż trzysekundowa interakcji ze sprzedawcą. Tylko ja i towar, tylko ja i mieć. Bywając w Z. w sklepie w uliczce na prawo od rynku, gdy ratusz jest za plecami, mam wrażenie, że łapię okruch (o, sorry – odprysk), czegoś, co właśnie bezpowrotnie mija, bo nikomu niepotrzebne, i ja to przemijanie czuję.     

***
Z. jest miastem pierwszym pani Grafik, właścicielki książek zakotwiczających adaptację strychu. Jutro mamy zamiar być najbardziej pięknie szarymi kobietami w okolicy.

***
W Z. bywa mi dobrze. Bardzo dobrze. Mały Misiu, należy rozumieć to ni mniej ni więcej. Dobrze.
Koncert The National to jutro czy w niedzielę? Pamiętasz?

***
Kontempluję wciąż nowe dokonania Natalii.
***
A wracając do książek, oświeciły mnie ostatnio takie urywki – trzeci, znaleziony wczoraj(!! sic!!), ze specjalną dedykacją dla Okruszyny.

Z bliska poznała życie w charakterze anomalii. W dziedzinie złożonych problemów samotności była ekspertem. (Whitney Otto)

Piękno często wprowadza nas w błąd, bo zamiast wyrażać, ukrywa rzeczywistą treść, tak jak w przypadku Mozarta, którego tragiczną pasję przysłania wyrafinowana elegancja. (Elanie de Koonig)

Pośród jej rzeczy były stare i nowe, niektóre kosztowały sporo, inne niewiele. Pomieszanie stylów, ujednolicone czymś, co uważała za luksus: książkami. Nie zwyczajnymi książkami z biblioteki (chociaż wciąż pozycza), ale własnymi, które czynią z tego domu j e j dom. (Whitney Otto).

Z jednej strony, jak to fajnie doznać tego uczucia oświecenia słowem drukowanym, z drugiej – wszystko już napisano, z trzeciej – dobrze, że napisano: mamy czarno na białym, że nie tylko my tak myślimy. Nie jesteśmy samotne w grupie anomalii.  

***
Dylan. Zawsze przychodzi mi do głowy Kaczmarski – ale oryginalne wykonanie mam live z przydługim wstępem barda, więc cover.

Dobranoc.
P.S. Wolę wyglądać jak piosenka, niż jak milion dolców, a wy?

2 komentarze:

  1. Alu, nie mam takiego sklepu i chyba nigdy nie miałam. Sprzedawcy krępują mnie wszędzie jednakowo. Więc zazdroszczę:)

    Poza tym uważam, że czas najwyższy się spotkać face to face na kawie czy herbacie. Bo chyba kwartał zleciał od ostatniego widzenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Modliszki?! Yes, yes, yes.
    Ala

    OdpowiedzUsuń

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.