sobota, 27 października 2012

....while I'm away I'll write home

You hold the secrets of love in this world.
I'm hypnotized by your every word.
A special face, a special voice
A special smile in my life.
Abstrahując od tego, co to jest "home" dla kogoś, kto ma wrażenie że mieszka w walizce, jest Włóczykijem, nomadą, dobrowolnie skazującym się na tęsknotę za innym Włóczykijem - z plecakiem...
Jednak away to away, niezależnie czy plecak od walizki dzieli tylko 8300 km czy 11400 km, w linii prostej...
Nieistotne, czy jest się od siebie 50 czy 5000 km. Są skypy, fejsbuki, smsy. Odległość oznacza tyle, ile niedogodności różnicy czasu.
Kto by pisał listy, szkoda czasu, skajp jest wygodniejszy.
Abstrahując od tego, co oznacza "home"... Zapytana skąd jestem (jak to pierwszego dnia w nowej szkole...) uświadomiłam sobie, że nie wiem co odpowiedzieć. "Home" to dla mnie kilka osób, i to mieszkających w różnych miastach.
W amerykańskich serialach ostatnio nikt nie mówi "home", "house", "apartment" - mówią "my place". Ciekawe.
Wracając dziś do domu (my home, not my place) wyjęłam ze skrzynki list - moje nazwisko, adres nie. Nikt nie mógł skojarzyć mnie z tym adresem... tylko nadawca.
Pobiłam rekord w ilości odczytań jednego listu na godzinę. I szybkości nauczenia się go na pamięć.
Pisany w pociągu, w rocznicę pierwszej randki.
Prawdziwy list, piórem na papierze.
Do mnie.
Najważniejszy list, jaki dostałam w życiu.
Tak ważny, że nie potrafię znaleźć w głowie słów innych niż "kocham", mimo całej świadomości, że to za małe słowo na opisanie rzeczywistości.  

Piosenki na dziś są niemal symboliczne - jak dzwonek telefonu.

Po Susan Sontag, wznoszącej na wyżyny intelektu i ducha, czytam (jako audiobooka) Liz Gilbert. Tak, tę którą zmieszałam z błotem jako Coehlo w spódnicy a potem rehabilitowałam. Słucham jej przemyśleń i mocno wpisują się we mnie. Nie, nie jest to wspólnota ducha, nie siądziemy przy barze na sąsiednich stołkach z drinkami w ręku (zakładam, że z S. Sontag raczej na piwo u Abrahama nie bedzie wypadało), ale z wielką życzliwościa przyjmuję jej egzaltowane amerykańskie mcfilozoficzne podejście do związków międzyludzkich. Polecam dla przemęczonych, odskocznia.

piątek, 26 października 2012

She fights for her life

To MUSI być z obrazkami.
Jestem zwierzątkiem gatunku miejskiego, wiem to od dawna dosyć. Wiem też, że to stadium przejściowe przed przepoczwarzeniem się we Włóczykija niskopiennego a następnie we Włóczykija górskiego osiadłego. Z pewnym zdziwieniem odkryłam dziś w sobie – a potem zdziwiło mnie zdziwienie, bo odkrycie było oczywiste dosyć – że moja miejskość da się zmierzyć wielkością miasta. Że jestem takim blokersem czy mieszczuchem w pewnym zakresie, między 0,5 a 1 mln innych. Poniżej jest mi źle, powyżej ciężko o zoning. Poniżej się duszę, powyżej gubię. W mieście na P czuję się swobodnie. Wydeptuję ścieżki, sklep, bar, sauna, jezioro, las, fitness club… Idąc dzis przez bazarek (a jakże) pomyślałam: idę do domu. W moim mieście, w którym nie mieszkam, też tak miałam. W obcym mieście, w którym mieszkam (prawie) nie mam tak w ogóle. A podstołeczne zadupie w którym mieszkam obecnie kojarzy mi się nieodparcie z trzema słowami: późno, szybciej, korki. Nie nadawałabym się do Njujorku.
Chcę w góry.
*
Zaczynają się zajęcia (szczerze: kto się łudził, że odpuszczę sobie studiowanie?) i omal nie wpadam pod ławkę, do torby w której czegoś szukałam. Prowadząca przedstawia się jako Hanna Arend. Nabijam sobie guza o blat i z wielką konsternacją stwierdzam, że na nikim to brzmienie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Może to ja jestem nienormalna, że mi się tak kojarzy coś z czymś? Że dzwoniąc do szkoły proszę do telefonu panią Przybyszewską. No przecież wychowawczyni Latorośli – sama mi się przedstawiła! – ma na imię Dagny. Dagny jest jedna. Nie działa nawet jakieś nazwisko napisane kulfonami przez syneczka i podstawiane pod oczy. Wystarcza mi jednak rozsądku, żeby nie zapytać głośno pani z tytułami naukowymi (sic!) jak to naprawdę było z Heideggerem i Hitlerem…. To zgubione „t” jest dla mnie jak kotwica ratunkowa.
*
Męczące sny. Jeden. Ale bardzo.
*
Różne wątki, nitki mojego życia rozbiegają się, odfruwają jak babie lato. Nie trzymam tego wszystkiego w garści, coś mi umyka, nie nadążam. Mam dość okropnych, niedokonywalnych wyborów: dzieci czy praca, trening czy sen, dentysta czy płaszcz na zimę – marznę okropnie….
*
Pracuję ciężko, satysfakcjonująco i owocnie (ale na płaszcz za mało…). Pasę swoje ego czytając recenzje. Że profesjonalnie, mądrze i w atmosferze, pitu-pitu. Kiedy jednak dochodzę do zdania (po cenzurze) super nogi!, załamuję się. Zapadam w sobie. Wypruwam sobie żyły, kolekcjonuję dyplomy i hamerykańskie certyfikaty. I po dwu dniach warsztatu gorszego niż poligon w U. jakiś delikwent ma tyle do powiedzenia….
Trzeba było zostać modelką.

poniedziałek, 22 października 2012

ezoteryczny anonimowy melancholik

W sumie nie wiem dlaczego ezoteryczny, ale to określenie przykleiło mi się do miasta.
Użyłam dziś tego przymiotnika ze trzy razy, sam mi się nasunął. Grupa studentów, o tempora, jestem w wieku kiedy już się myśli o studentach że to inne pokolenie, patrzyła na mnie jak przez szklaną ścianę róznic świata wartości. Mój świat to dla nich archeologiczna bajka. Przerażające. Nie odpuszczam, po dwudziestu minutach zaczynają się zastanawiać, czy kryzys to błąd rynku czy wina człowieka, dyskutują. Czy samobójstwo poprzez skok z mostu to błąd praw fizyki, grawitacji, pytam, czy może wina człowieka? Tego, który skacze, a może kobiety, która go skrzywdziła? Czy grawitacji jednak? Ale tematem nie były prawa fizyki.
Dla mnie tematem zajęć jest "dlaczego nie zostałam pracownikiem naukowym" oraz "dlaczego lubię to, co robie, tak, jak robię". Ja bowiem mam misję. Ezoteryczną. I przekazuję wiedzę. Ezoteryczną. A studenci jedno i drugie mają w nosie. Przeraża mnie, że te nosy sa wszystkie jednakowe. Pokolenie studentów nie ma indywidualności, są masą jednostek. Takich samych, w tych samych trampkach z takimi samymi ajfonami.
*
Wychodząc dziś - sama - z kamienicy przy ulicy o nazwie z imieniem w mianowniku, co nigdy mnie nie przestaje dziwić, takie nazwy są tylko tu, czuję się jak w swojej okolicy. Swojsko. W sobotę sytuacja zmusiła mnie do zakupów. Na bazarku. Skutkiem czego uświadomiłam sobie, że przy całej mojej niechęci do zakupów, posiadanie zakumplowanej pani w budce z owocami, co było moim udziałem we Wro, oraz pani w sklepie z herbatą, co wypracowałam sobie pod Waw (nieee, nie zrezygnowałam z kawy! MB, Oficer znaczy, jest fanem pu-erh, czy jak to się pisze...), jest jednak czymś, co osadza w danym miejscu - przestaję się czuć anonimowo. Z panem z budki z chemią niemiecką deliberowałam nad zaletami płynów i żeli jakby to były co najmniej fenomenologiczne dywagacje nad stawaniem się bytu. I dziś zostałam zagadnięta o losy prania. Stamtąd, dokąd szłam, wracałam bowiem tu, gdzie jestem - piechotą. Mimo szarej wilgoci, powodującej opóźnienia samolotów i stąd lekki ścisk w żołądku, w obawie o całośc startów i lądowań w drodze do bardzo-bardzo daleko, na bardzo-bardzo-za-długo. Ale co tam, Azja jest warta mojej tęsknoty. W Azji można się zakochać, ja to wiem. Ad rem. Kto by pomyślał! Rok temu (i dzień, a raczej dwa) na pierwszej randce z gory zastrzegłam, że miasta na P nie lubię (jakieś 2 i poł roku temu utyskiwałam na podróże do P. nawet na blogu).
A dziś, gdy najbliższa osoba jest znów bardzo, bardzo daleko, a miasto na P jest znów miastem pracy, chodzę po nim spacerkiem, myśląc "idę do domu"... i coraz bardziej je polubuję. I znów, po kilkunastu latach, potrafię napalić w piecu kaflowym tak, żeby bez wysiłku dokładania węgla był ciepły całą noc. Ciepło z kafli jest takie.... miękkie, zupełnie inne niż z kaloryfera...
Dobrze mi TU. 
*
Dwa i pół roku temu oprócz marudzenia na jazdy do P. pisałam też o nowej płycie LaoChe. Teraz miasto na P lubię, a tamta nowa płyta jest stara. Słucham nowej nowej płyty. Bezpiecznej. Już wiem, czego się po słowa'ckim Spiętym spodziewać. Więc bezpiecznie, co nie znaczy, że nudno. Porywająco nawet!
Jak zwykle - zachwyca giętkość słów i ich spójność. Concept. I szukanie Boga. Bez krygowania się, choć z lekkim mieszaniem pojęć. Ale takie jest szukanie właśnie!

niedziela, 21 października 2012

kochałem - a to przecież znaczy, że żyłem

Patrzę na ludzi wokół.
Dosłownie, i szerzej.
Kto z nich jest następnym Wojaczkiem, Herbertem, Kaczmarskim, Sieniawskim, Bellonem.... Gintrowskim?
O kim jeszcze nie wiemy, że zrewolucjonizuje filozofię, poezję, muzykę?
Że nastolatki bedą egzaltowanie wzdychać i przepisywać sobie w zeszytach (o ile będą istnieć anachroniczne zeszyty...) i na fejsie ich myśli, ich dusze przetłumaczone na słowa, słowa za ciasne dla myśli, więc wyśpiewane?
Ile z tych słów zostanie powtórzone tak wiele razy, że staną się anonimowymi cytatami, albo przypisane wykonanwcom, nie twórcom? Albo w ogóle, jak wytrych - zostaną "starymi chińskimi przysłowiami"?

Kto napisze dla Gintrowskiego, Sieniawskiego, Herberta, Kaczmarskiego Epitafium? Przecież nie Majakowski i Jesienin, bo oni się akurat cieszą. Ekipa siedzi pod okiem Abrahama i siwucha krąży wokół stolika.
Żal, że Bóg montuje koalicję poetów w starym, greckim stylu - poezja ich wszak śpiewna, rytmiczna, muzyczna jest.
Znaczy, nie żal że montuje, ale że - po TAMTEJ stronie.

Czytam dziennik Susan Sontag.
Wstrząsa mną Jej samoświadomość, niezależność od czasu, w którym zadziała się jako kobieta. Cieszy zbieżność oglądu świata, wspólnota przeczytanych książek - i ciekawość, czy potem czytała Plath? Derridę? Dworkina? Pounda? Hughesa? Co czytała w 2004?
Każde pragnienie staje się decyzją.  
 

poniedziałek, 15 października 2012

erat anno

..........

whatever comes
One year was sunlit and the most high gods
May not make boast of any better thing
Than to have watched that year as it passed.

based on Ezra Pound's poem, one of my favourites poets


The previous year was the happiest in my life. I wouldn't change any single second of it.

czwartek, 4 października 2012

błękit w głowie

Po raz pierwszy od lat nie bełta mi się.
Nie miałam dziś urlopu.
Nie spędziłam dnia w łóżku, płacząc aż do wyrwania żołądka.
To dobry dzień, jak śmietankowy tort. Z wisienką.
Nic to, że zrobiłam z siebie idiotkę, koncertowo, między zdjęciami z Alaski a bieszczadzkimi, smak sambuki z baileysem nie jest antidotum na poczucie bycia głupią.
Łączność telefoniczna jest zjawiskiem pozytywnym.
Brownie pali, ja kaszlę.
Najważniejsze jednak jest to, że nie wpadłam w wyrwę w duszy, że uczę się ją omijać, wcale o niej nie zapominając.
Nadal mam problem z wyrażaniem wdzięczności.   

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.