niedziela, 26 sierpnia 2012

things (are) so uncomplicated

Pranie schnie wolniej.
Żaby na które poluje jedyny w domu kot* są duże i tłuste.
W dolinie Warty, przez którą jadę (niemożliwym jest nie zatrzymać się na spacer wśród wrzosów pod lasem i po podmokłej łące po drugiej stronie drogi) pachnie chłodną obietnicą kolorów których lato nie zna - choć jeszcze jest duszno i gorąco.
Goniąc czas spędzony na nielegalnym (z punktu widzenia celu pracowego) spacerze słucham radia. Nie znoszę maniery Kory, ale ta piosenka brzdąka po strunie duszy.

Jesień puka suchymi igłami sosny w moje okno, w którym nagle dużo wcześniej niż tydzień temu widać gwiazdy.
Latorośl nie ma chrypki. Jego przyszłość nabiera kształtów, wywijając hołubce hormonami po strunach głosowych i nakrapiając niewinną buźkę syneczka całkiem dorosłymi pryszczami. Z pokoju obok dudni Sabaton, Iron Maiden oraz coś czego nie znam (co mój syn odnotowuje z niekrytą satysfakcją).

Mieszkanie na wsi ma zalety, jak choćby chodzenie piechotą do kościoła i związane z tym rozmowy. O pragnieniu komunii, o którym dzieci mi przypominają. O lękach które we mnie się budzą w związku z okolicznościami rodzinno-organizacyjnymi.
Daję się złapać na łzie pod rzesą w czasie Przemienienia. To jedna z tych chwil kiedy Obecność jest najrealniejszą z możliwych rzeczywistości. Niezależnie od odległości.
Więź.

Zmarł Armstrong, ten od Księżyca.
Przecież to kobiece ciało niebieskie, dlaczego to mężczyzna był na Nim pierwszy? Trudno. His-story, her-story, tak już jest.
Dickinson drze się za ścianą o Brand New World. Lubię tę płytę. I coraz mniejszy mam paraliż i napady paniki na myśl o nowych nowościach, nowych światach, zmianach, przeprowadzkach, decyzjach, planach i marzeniach.
O mapie na ścianie, która na razie jest wizją i kierunkiem, droga jeszcze jest ledwo zauważalną kreską.

Czytam Cherezińską. Jest dobrze. Jest leniwie, niedzielnie i prawie nudno. Szczęście jest nudne, brak mi zatem weny. Chwilowo tkwię w jakiejś pustce dusznej, w zawieszeniu, choć normalnie działam na zewnątrz, tryskam energią i uspokoiłam się - w korporacji uwiłam sobie gniazdko wygodne i ciepłe, nie idealne i wymarzone, ale wystarczy. A tam, gdzie nie starcza, uśmiecham się i robię swoje. I zachowuję czujność.
Męczy mnie to.

Z racji bytności ob. Oficera w odległości circa 11 tys km w linii prostej (lotniczej) powracam sentymentalnie do "Northern Exposure". Nie lubię polskich tłumaczeń.
Pożeram wzrokiem Maggie, uszami Chrisa, czy może na odwrót, cieszą mnie słowne gry. I nie opuszcza mnie utwardzone w kamień z Rozsypańca przekonanie, że może i jestem blokersem, przyzwyczajonym powierzchownie do miejskich wygód i korków, i pośpiechu, ale w sercu i duszy - i to wcale nie w głębi - jestem Włóczykijem z brudem pod paznokciem i plamami potu na plecach. A po kąpieli i manicurze mieszkam w drewnianym domu. Może być Cecily, Temeszów czy Muczne. Im bliżej niedźwiedzia i motyli, tym lepiej.
Ścieżka dialogów z Alaski towarzyszy mi cały dzień niemal, kiedy leżę i czytam, prasuję i ćwiczę. I serce rwie mi się do lokalnego, małego, bliskiego. Do "za rogiem". Do zoningu, który miałam we Wro, a tu jeszcze jest niewypracowany. Demon braku czasu plącze mi ścieżki.
Zastanawia mnie też różnica między lokalnością polską a tą filmową - bo amerykańską znam tylko z filmów. Na razie wychodzi mi, że różnica polega na amerykańskiej, protestanckiej postawie nieskończonego szacunku dla zupełnej odrębności innych jednostek. Co nie wyklucza bezwarunkowego wsparcia w sytuacjach tego wymagajacych. Jednak wsparcie odbywa się boso, bez włażenia w butach. Szacunek dla indywidualności nie oznacza tym bardziej obojętności czy zamykania serca na innych. Tak chcę żyć, wśród takich ludzi. I wiem, że tak można. Tylko jeszcze nie ten czas dla mnie. Czekam.

* mój kot wybrał inny dom - tej wersji trzymam się dla ukojenia żalu po kocie z listy zaginionych

czwartek, 16 sierpnia 2012

za tych, którzy muszą żyć jak strumienie pod lodem


Kiedy będę starą kobietą, oślepnę. Nie będę już mogła czytać. 
Audiobooki szybko mnie męczą i dekoncentrują.
Będę siedziała z twarzą zwróconą do słońca, od którego zrobią mi się kurze łapki nareszcie, i lewym nozdrzem będę czuć wilgotny zapach lasu spod Mucznego, gdzie węgiel drzewny się robi, a prawym wyłapię pasma wędzonego dymu i zapach sera z bacówki przy drodze na Smolnik. Tak, bo będę siedziała plecami na północ, okryta kolorową chustą.
Albo może nie, może z prawej doleci mnie zapach stęchłej wody z mariny, rozrzedzony wiatrem i piskiem mew, a z lewej woń palm w parku Guell, rozgrzanych w słońcu, i pot turystów fotografujących się na tle mozaik i papug.
Mniej istotne.
Będę słuchać bluesa.
Będę siedzieć w bujanym fotelu, bo mam jeszcze do tego stanu dużo czasu, żeby przepracować kiepskie poczucie równowagi.
Na pewno będę wtedy otwierać szufladkę, nieistniejącą ale najbardziej na świecie prawdziwą. Szufladę w mojej głowie, z której wyciągnę jak najcenniejsze bibeloty kilka chwil, snów i słów. Będę je obracać w rękach, dotykać, smakować i dziwić się, jak nieproporcjonalnie w czasie rozłożyło się ich zagęszczenie.  Jak w 10 miesięcy nazbierałam ich więcej niż w 13 lat.
Będą wśród nich drobiazgi, perełki nie większe od ziarenek piasku, jak na przykład błyskotliwe stwierdzenia Juniora
- Marzyłem o pościeli z postacią z bajki, ciociu. Marzyłem, marzyłem i się do-marzyłem!
- Uwielbiam Bieszczady. Tu w ogóle nie ma ludzi, tylko Latorośl. I ważki.     
- Jakie ty masz mamo piękne cy… piersi. Takie grube!

Będą diamenty, wielkie jak Koh-i-noor.
- Wiesz, z tą siłą to jest jak z myciem się w potoku. To jest super, zimna woda, natura, las, można tak długo. Ale człowiek wraca do cywilizacji i bardzo, bardzo szybko przyzwyczaja się do ciepłego prysznica.
- Ale umierać chce się nad potokiem, a nie pod prysznicem, mój ty potoku.

Przepraszam za naruszenie praw autorskich, ale chciało mi się płakać ze szczęścia, i tylko twardej babie we mnie zawdzięczam wyjście z tego dialogu z twarzą umytą lodowatą wodą, a nie łzami mięczaka.
To jest to właśnie now&here, kiedy niczego nie trzeba, bo jest wszystko – szczęście, pełnia.

Daj umrzeć, póki serce młode.

Junior śpiewa pod prysznicem o bieszczadzkich aniołach.
A na łące taki towarzysz wakacji był:



poniedziałek, 13 sierpnia 2012

od złych rzeczy na dole...

Na każdym urlopie człowiek, a nawet kobieta, czegoś się uczy. Albo się utwierdza i potwierdza.
Od końca relacjonując: na przykład się uczy nie dawać się z urlopu odwołać. Nie odbierać telefonów, nawet tych, które poza urlopem odbiera się z sympatią niejaką.
Utwierdza i potwierdza, że w tęsknocie nie jest ważny chwilowy i przejściowy brak, ale życiodajna, silna więź.
Się uczy rozpalania ogniska z mokrych patyków. Od dziecka własnego się uczy... (Jak się zapomniało prymusa, to się uczy sobie gratulować talentu).
Się uczy planować li tylko ramowo, i zależeć od pogody.
Się uczy być poza zasięgiem i nie reagować na sugestie, że nie pisze.
Z OFFa przywozi w tym roku potwierdzenie, że są jednak relacje w życiu ważniejsze niż więź z muzyką, na rzecz których podejmuje uchwałę, że Iggy Pop zasłużył na emeryturę. A Battles zasłużyli na aplauz. Bardzo.
Latorośl z OFFa wyjeżdża ze zdziwieniem, że Wojciech Kilar jest OK.
Z Bieszczad, że matka też jest OK.
Biedne dziecko, chyba ciężko mu się będzie zbuntować.
Junior wraca z wnioskiem, że Bieszczady uwielbia, a jeśli już koniecznie trzeba się myć, to lepiej w potoku niż w wodzie z kranu. A siku w krzaki jest eko.
Królewna - z wiarą we własne fizyczne siły i nowymi przyjaźniami.
A ja wracam z najsilniejszym od lat przeświadczeniem, że moja dusza nie mieszka w mieście. Że korporacja to zło, przejściowo konieczne (z naciskiem na "przejściowo"). Że chciałabym już, żeby było JUŻ byłym złem. Korpo mnie żywi, ale nie uprawnia jej to do prób ukradzenia mi duszy. Ona mieszka gdzie indziej. Nie wiem do końca, w Barcelonie czy w Wicklow, w Bieszczadach czy w Azji. Albo dookoła Morza Śródziemnego. To mniej istotne.
Ważniejsze, że spadam z korpo w pierwszym możliwym momencie (z naciskiem na "możliwym"). I z góry dziękuję za wsparcie.
Po raz pierwszy od ćwierćwiecza w Bieszczadach odczułam brak - tę drugą stronę tęsknoty. I to mnie zdziwiło. Brak jak jeden, niedostrojony celowo klawisz fortepianu. Żeby nie było idealnie, bo idealny jest tylko Bóg. Na przykład Młody Bóg, MB znaczy.
Zdziwienie to bliźniak zachwytu.

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.