piątek, 14 listopada 2014

Godzilla kontra McŚwiat

A także kontra mamina bielizna w szufladzie, książki na półce, i rysunki Królewny i Juniora na ścianie.
Kontra kontrze niemalże.
Dżihad kontra Godżilla.
Jestem zmęczona. Mały Człowiek 1 listopada postawił pierwszy krok, do świętości. Maminej.
Jeden mały krok człowieka, wielki krok ludzkości.
A potem już pooooszło. Czy raczej pobiegło.
Wolę chyba dzieci chodzące jak Kiwaczek (Czieburaszka?!), prawo-lewo, majestatycznie, ostrożnie, na pulchnych niemowlęcych nóżkach - grubo po skończeniu roku.
Ćwiczenia z cierpliwości mam zaliczone z nawiązką. Mały Człowiek zyskał przydomek Tadżilla, zamiast Centylka.
Małe toto, chude, ale bateryjki samoładujące napęd dają godny pershinga i zasięg skuda.
Jestem zmęczona.
Uregulowany mam tryb życia, przewidywalny jak monsun: przeczytam dwie strony książki – zbieranie makaronu – pół strony odrobionego przez Juniora zadania – łapanie spadających przedmiotów – 30 min drzemki (w co tu szybko, matko, ręce włożyć, może pazury zdążę polakierować) – pranie – plucie kaszką, wolę mamo cytrynę z herbaty wcierać sobie we włosy – dwie strony zadania – Tadżilla oddaj podręcznik, podrzyj sobie gazetę, zobacz, fajna, kolorowa gazeta…..
Dlaczego dzieci gardzą prasą kolorową? Przecież to nie Fakt czy Wybiórcze Obcasy?!
Przeraża mnie, że do tej regularności dojdą nieprzewidywalne korki na trasie dom-żłobek – praca-sala szkoleniowa – dom oraz wspierająca polityka prorodzinna korporacji (w reklamie korpo ma uśmiechnięte stadko typu 2+2, wszyscy z implantami w kolorze śniegu) pod hasłem „albo przywileje dla matek z kodeksu pracy albo praca, na twoje miejsce jest….” oraz państwa: zero publicznych żłobków w całej gminie. Ani jednego, ostatni zamknięto w czerwcu, zaraz po uruchomieniu programu Karta Wielkiej Rodziny. Wiadomo, rodzinie z 4 dzieci bardziej przyda się rabat do Almy i jubilera Kruk niż żłobek za mniej niż 1200 zł. Logiczne.
Chyba jestem w tym okresie życia, kiedy następuje kompletne zmęczenie potomstwem własnym, a pokłady miłości, cierpliwości i czekolady przeznaczone dla wnuków jeszcze się nie zmagazynowały.
Będę wredną babcią, czekoladę sama zjem. A co!
Należy mi się za te czerwone stringi w których – na głowie – Tadżilla paradował ze dwa dni temu i nie chciał oddać? Należy!

czwartek, 2 października 2014

są stosunki małżeńskie oraz akty nierządne

Akt III dramatu, nieostatni.
Akt małżeński, jak się seks powszedni zowie w żargonie religijno-kościołowym.
Nie będziemy Casanovy zapraszać w gości. Skupimy się na zwykłym, porządnym życiu.
Ilu małżonków jest świętymi? Miliony zapewne. Kanonizowanymi formalnie? Nie z tych, co to książętami wstydliwymi i wdowami po klasztorach zamkniętymi byli, tylko takich zwykłych, baraszkujących w łóżku a może i na sianie, płodzącymi dzieci i całującymi się w usta?
2.
Dwoje. Po jednym statystycznie na tysiąc lat trwania chrześcijaństwa. Słabo.
Czekam zatem na synod.
Nie, nie łudzę się co do rewolucji, choć reformę widać na horyzoncie.
Media relacjonują, że w Kościele, choć nie jest, wiadomo, demokratyczny, dopuszcza się do głosu wiernych. To my, uczyła katechetka, jesteśmy Kościołem.
Ponadto te same media, sensacyjnym tonem, donoszą, że wśród tabunów purpuratów – z założenia celibatariuszy, mających debatować nad kondycją rodziny, z założenia – niecelibatowej, zaproszono do dyskusji 15 par świeckich.
Jest postęp w tym szaleństwie.
Mowa o dyscyplinie, sakramentach, zagrożeniu, i że ludzie nie chcą brać ślubu, ale do komunii chodzić chcą. Tak na chłopski rozum: ja też.
Że też mam swój rozum i też chcę.
Mam swoje powody i – jednak – pokorę wobec zasad.
Ale mam także nadzieję, i jeszcze nie umarła, póki my żyjemy.

środa, 10 września 2014

Niezwyciężony - reaktywacja

W nawiązaniu do korelacji błony dziewiczej z duchowością.
W greckim, czy to trychotomicznym, czy dualistycznym opisie człowieka ciało, oraz dusza (psyche) i/lub/albo duch (pneuma) pozostawać mają w równowadze i harmonii.
Świat dzisiejszy ma problem ze wszystkimi elementami. O ile ciało jest dość łatwe do odróżnienia od – magmowato pozlepianych duszy, ducha, psychiki i intelektu, to w obsłudze łatwe nie jest.
Ciało ma być na pokaz, wszak w zdrowym ciele zdrowy duch, mniejsza o ducha, ale zdrowe ciało świadczy o posiadaniu wszystkich klepek na miejscu. Ciało zatem albo się głodzi, albo przekarmia, albo plaszczy dupą na kanapie, albo morduje na siłowni i w ultramaratonie.
Ciało jest śmiertelne, ale kto by sobie dupę, pardon, głowę, tym zawracał, pomyślimy o tym jutro.
Po to wszak mamy do ciała doczepiony umysł.
Intelekt napychać należy różniczkami (wiadomo, potrzebne przy wydawaniu reszty gdy kupujesz kartofle) i życiorysem Gagarina (serio! w III klasie powszechniaka), nie dając narzędzi do samodzielnego myślenia. Jeszcze by jeden z drugim coś naprawdę wymyślił, i byłby kłopot.
Miliardy z moich podatków są marnotrawione przez system edukacji, a 99% obecnych przedmiotów – nie podmiotów wszak – obróbki mózgów będzie używało umiejętności czytania (pisanie niekoniecznie) głównie do obsługi smartfona. Wiem, wiem, koniec z Jankiem Muzykantem, mamy edukacji powszechność (czytaj bezwzględny obowiązek, niezależnie od chęci, potrzeby czy uzdolnień), jej równość (czyt. równanie w dół) i darmowość (czyt…. nie, to miało być w pozwie o alimenty). I jeszcze szkoła ma prawo do organizowania życia rodzinnego. To niedopieszczona pani od historii, za gruby pan od muzyki z tłustą grzywką i kostyczna matematyczka decydują, co będzie robić moja rodzina popołudniami i wieczorami.
Wolałabym już chyba dyktat tefałenu. 
A jednocześnie wydaje się naukowo udowodnione, że człowiek może wszystko, byleby tylko – sfinansowany w procesie edukacji i rozwoju z prywatnych, nie publicznych funduszy – geniusz, niechby i amerykański, złamał kolejne tajemnice i odkrył klucze DNA, dna i dny.
Ducha generalnie, wiadomo, nie ma.
Jest dusza, zwana potocznie psychiką, podlegająca ugniataniu jak plastelina – coachingi, terapie, warsztaty, rozwoje osobiste i ezoteryka, a nawet urynoterapia holistyczna. Nie jest łatwo mieć oprócz ciała i duszę.
Duch bywa. Ośmieszony do granic możliwości w helloween. Bo go nie ma przecież, dzieci z 6 b wywoływały w toalecie po matmie i się nic nie działo. 
Pomylony, wstrząśnięty i zmieszany z psychiką leży bez tchu na kozetce. Psycholog drenuje mu portfel.
Odesłany w niebyt, bo niemodny.
Wyłazi bokiem czasem, i wpada do kieliszka.
Albo pomylony na skutek pobieżnej analizy przekrzywionym mikroskopem z bakterią mordowany jest antybiotykiem czy tam homeopatią (nie mylić z homofobią).
Albo, poobijany i ogłupiały patrzy mętnym wzrokiem na wschód. Nie w góry, skąd pomoc, a w jakieś klasztory obwieszone odpustowymi wstążkami i terkoczącymi młynkami. Jest on, duch ten, zmuszony do założenia nogi na plecy i jedzenia tofu. Bo wiadomo, cebula, kapusta i reguła benedyktynów z naszej strefy klimatycznej to jakiś zabobon i dieta toksyczna. Tofu i koraliki to moc ducha, siła wewnętrzna i lekarstwo na śmierć. Amęt.
Czasem, jak czkawka po wódce, przypomina się duchowi znękanemu, że ma doczepione ciało, bez niego w sumie ani rusz. Tylko co z nim począć?
Na religii uczyli, że seks jest be. Chyba, że są dzieci.
W filmie momenty były, ale przecież trzeba spuścić wzrok.
Playboy napisał, że seks jest zajefajny, kumple ze studiów podają numer pokoju, gdzie dziewczyny za piwo. A koledzy z firmy wyliczają, ile kilometrów od domu kończy się zdrada a zaczyna… no właśnie, co?
Joga z tofu też nie lepiej. Albo tantra, jak przeżyć 17 orgazmów w trzy minuty powstrzymując wytrysk przez 6 godzin, albo wyrzeknij się pożądań i nie przedłużaj cierpień w kole samsary.
Czyli znów to samo.
Zwariować można.
A Grekom wydawało się to tak proste: harmonia.
Takie oczywiste, jak najbardziej przeze mnie znienawidzone z korporacyjnych oszołomskich zawołań: life-job balance.
Bull shit, jak mawiali samuraje.

sobota, 9 sierpnia 2014

Benedicta

Akt II
Dramatycznie nie rozumiem – o czym już było z tejże samej okazji – dzisiejszego kalendarza.
Dziś 9. Dzień wykładowczyni akademickiej, naukowca, filozofki. Odważnej kobiety, myślącej samodzielnie, ciężko pracującej. Habilitacji odmówiono jej z bardzo merytorycznej przesłanki: bo kobiety się nie habilitowały, i już.  
I cóż? I jest ona dla hagiografów dziewicą. Nie naukowcem/czynią. Nie filozofem/fką. Dziewicą. Czasem jeszcze zakonnicą i męczennicą. Sprawdzam w brewiarzu, w kalendarzu, w internecie.
Cały dorobek naukowy, duchowy, życiowy, zamknięty w, za przeproszeniem, jednym zakamarku ciała.    
To, czy realizowała swoją płciowość – seksualność – kobiecość praktycznie i aktywnie, nie tylko intelektualnie i społecznie, ale intymnie i w naturalnych (od Boga danych) relacjach, po ludzku mówiąc: to, czy uprawiała seks, czy miała stosunki, czy jej ciało pozostawało zamknięte kawałkiem błony, jest ważniejsze niż cały jej duchowy proces zmian, pięknie pokazujący w jakim związku i harmonii pozostaje intelekt z duchem, a psychika z duchowością.
Czy KRK nie mógłby trochę odpuścić lilijek niewinności i zastąpić je atrybutem książki, laptopa i mikroskopu?
Wszak Edyty droga ku wierze, ku mistycznemu przezywaniu relacji z Ukochanym, była drogą par excellence intelektualną, nie zabił w niej nowoczesnego ateizmu cud, tańczące słońce, wino w kadzi na wodę czy stygmaty. Zaczęła od Husserla, analizowała metodą dyskursywną Akwinatę, skończyła na Janie de Yepes.
Zakochała się w Bogu - z rozsądku.
Czy zamiast afirmować dziewictwo, niezrozumiałe i staroświeckie, nie lepiej pokazać kobietę-naukowca? Nie chodzi o chwyt marketingowy, tylko o prawdę wiary – nie taką podaną do wierzenia, tylko o prawdę o tym, skąd i czym wiara jest – a czym nie.
Że relacja z Bogiem to nie wiara w Boga (szatan i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą – też wierzą W Boga. Tak jak ja wierzę w istnienie Alfa Centaurii. I nic z tego nie wynika).
Że wiara to wiara BOGU, a nie W Boga, czyli: relacja i zaufanie.
Relacja to nie wiara. Wiara to nie religia. Religia to nie relacja. Duchowość to nie sentymenty, bo duch to nie psychika.
Nie, nie chodzi mi o to, że można do wiary kogo przekonać gadaniem, choćby i w naukowej nowomowie, trudnymi wyrazami ze słownika fenomenologii i postnowoczesnego egzystencjalizmu.
Wiara jest darem i łaską, których można wszak poszukiwać.
I w poszukiwaniach tych błona dziewicza w ogóle nie pomaga… nie jest też warunkiem sine qua non świętości, jak napletek lub jego brak nie warunkuje stanu łaski. Mężczyzn nikt nie pyta, czy rozsiewają własne DNA po drodze ku świętości.
U kobiet otwarta pochwa jest niemal równoznaczna z zamkniętą bramą cnoty. Nie o cnotę ściśniętych kolan chodzi. O hart ducha i prawość w życiu, także tym łóżkowym.
Wyrzeczenie się tego aspektu u mężczyzn jest występkiem i drogę na ołtarz zamyka,  co boleśnie niejaki Orygenes odczuł na swej biografii. Dla kobiet pójście za – nomen omen – czuciem woli Bożej, jak mawiała babcia, gdy starsze kuzynki strzelały oczami za chłopakami, jest może i naturalne i dobre, powołaniem jest rodzić, ale świętość formalnie potwierdzoną to wyklucza. Bo powołanie do rodzenia powołaniem wzniosłym jest, ale brudnym.    
Matka boska nie miała miesiączki (chyba że błękitną, jak w reklamie, i pachnącą rumiankiem), nie wiedziała w ogóle skąd się biorą dzieci (bo takowe przynoszą aniołki, nie mylić z niejakim Gabrielem) oraz nie karmiła piersią. Dziecko nie srało w pieluchy. No way.
Co na to Matka Boska? Ta Żydówka, wiecie która…

środa, 30 lipca 2014

Posłuchaj jeszcze raz, skąd wieje wiatr

A szum jego słyszysz
Duch wieje i pod wodą.
H2O jest substancją dziwną, wywleka na wierzch strupy wspomnień  i rozdrapuje lęki jak odzież wierzchnią z pawlacza przy zmianie pór roku.
A myślałam, że strach przed uduszeniem wyniosłam do kontenera peceka.
Jednak i tam, pod lustrem wody, choć ciśnienie i gęsto, wieje Duch.
Wystarczy rybie spojrzeć prosto w oko i wraca mistyczna, niezachwiana pewność, że Stwórca JEST.
Taka sama, jakiej doświadczyłam pewnego dnia jesienią 9 lat temu, siedząc w trzeciej ławce po lewej od ołtarza u dominikanów.
Hej, hej, Niezwyciężony, poznać się daj
 
Jak do każdego niemal przedsięwzięcia przygotowałam się do nurkowania: decyzja w mgnieniu oka, apotem konsekwentne przyswajanie wiedzy teoretycznej, nadstawianie ucha gdy praktycy rozmawiają, upór, determinacja, oszczędzanie funduszy.
Wiedziałam więc, że poza fizyką i fizjologią są jeszcze procesy w głowie: że czas płynie powoli, że myśli potrafią się wyłączyć, przejść w stan medytacji o niczym, że może być panika, ale i zaufanie, euforia, jedność z własnym ciałem, oddechem…
Ale nie spodziewałam się, że woda zogniskuje jak soczewka moje lęki, stereotypy i przekonania. Że to, jak pracuję i czego potrzebuję na powierzchni, że jestem graczem solo, a max moich możliwości zespołowych w sporcie – poza wspinaczką z asekuracją – to mieszany debel w badmintonie, że wyznaczanie małych odcinków i odnoszenie sukcesów i sukcesików, że….
Za dużo myślę. W wodzie w ogóle mi głowa się nie chce schłodzić.
Ale spojrzeć rybie w oko to jest coś.
I teraz, w oczekiwaniu na następne zanurzenia, co dzień budzi mnie już nie Pogodno, ale  Minerva Diaz Perez:
Go out and make it and do not fake it, it's up to you, dive in your life
Go your own way, forget the old days, do not run away, dive in your life
Mam teraz nowy, zupełnie rekreacyjny cel, jego chwilowa jasność zależy od przejrzystości wody.

niedziela, 20 lipca 2014

Bang-bang! That the awful sound...

Strach się bać.
Kręgi zbliżone do wojskowych twierdzą, że nie ma czego.
Ja wiem swoje.
Malezyjczycy mają pecha, o ile w ogóle istnieje coś takiego jak pech.
Duzi chłopcy się bawią zabawkami za miliardy, 300 osób w tę czy w tę, co łatwiej zrobić - czołg czy obywatela?

A ja?
Boję się. Wleźć pod kołdrę, czy spakować się i uciekać? 

środa, 9 lipca 2014

confíteor unum baptísma in remissiónem peccatórum

Et unam sanctam cathólicam et apostolicam Ecclésiam
etc. etc...
Który z określników jest najważniejszy?  
Mam problem z Kościołem.
Pewnie nie tak duży, jak on ze mną, ale jednak.
Może to nie tyle problem, ile całkiem bolesny dramat. I nie chodzi mi o bycie skrzywdzoną przez Kościół jako Instytucję na skutek moich własnych, coraz bardziej świadomych wyborów.
Po prostu dramat wiara vs struktura

Akt I.
 
 
Nie jestem rewolucjonistą, nie chcę być też reformatorem. Jestem człowiekiem, który pragnie jeszcze lepiej rozpoznać potrzeby Kościoła, do którego jestem posłany.

A co, Ekscelencjo Prymasie, jeśli potrzebą Kościoła, tego, który ma być żywy i w którym ja chcę mieć swoje miejsce, jest zmiana – reforma, nie rewolucja! – ale zmiana właśnie?
Niejaki Bergoglio, new pope – new hope, jest bardziej radykalny niż polski episkopat.
Może zbyt radykalny jak dla Frondy: skromny, ubogi nie tylko duchem, prosty, uśmiechnięty.
Bierze się za bary z biurokracją i finansowymi przekrętami, z przerostem formy.
Rozumie, że jeśli ma być znakiem w świecie współczesnym, to nie może być runą czy hieroglifem. Znak ma być prosty, czytelny i jednoznaczny. Co nie znaczy że prostacki czy łatwy w odbiorze. Odczytywanie znaków to wysiłek. Wszystko jednak ma granice, kto chciałby czytać po chińsku?
Trudno mi trwać w strukturze bez zastrzeżeń nie dlatego, że brak mi pokory wobec biskupów.

Brak mi szacunku dla hierarchów, którym brak pokory.

Brak mi także wytrwałości i cierpliwości do samodzielnego szukania tego, do czego podania mi został wyznaczony ktoś inny. Kazania i ogólny rys duszpasterski w kościele za rogiem nie zupełnie mi nie odpowiada. Nie podoba  mi się i już. Nie tylko mi. Parafia – kilkanaście tysięcy dusz, a nie pomnę – poza Triduum - mszy, na której zabrakłoby miejsc siedzących. W kościele rozmiarów kościółka wiejskiego. Wieś, w której nocuje po pracy w stolicy tysiące przedstawicieli tzw. nowej klasy średniej – ludzi po co najmniej jednych studiach, żyjących w świecie wyzwań emocjonalnych, intelektualnych, duchowych. Ludzi, dla których Kościół mógłby być miejscem rozwoju. Niestety, proboszcz przeoczył zmianę, nie zobaczył tych wszystkich zamkniętych osiedli w okolicy i aut z napędem na 4 koła – i duszpasterstwo nadal toczy się według modelu pracy wśród kilkuset dusz rolniczych, dwu mszy między serialami dla emerytek. Z całym szacunkiem do rolników i ich – ale nie mojej duchowości.

Oczywiście, mogę świętować dzień pański czterogodzinnymi wyprawami do Dominikanów, ale nie o to chyba chodzi w powszechności KRK i terytorialności wspólnot. Trudno, tak jakoś jest, że duch duchem, ale pożywienia także intelektualnego mu czasem trzeba, nie tylko rytuału i obrządku w stylistyce folklorystycznej, nie zawaham się użyć tego słowa: magiczno- bałwochwalczej, maryjności.

Ktoś zdiagnozował postawę hierarchii ( i nie tylko) jako syndrom oblężonej twierdzy. Albo ktoś siedzi w ciasnych murach z nami, albo oblega. Tak oblężonym dobrze i wygodnie w tym zagrożeniu, że nie zauważają wymykających się dziurą w murze. Wcale nie na stronę wroga, ani nie na własną. Po prostu – na wolność od zaduchu. A oblegający? Nie te czasy, oblegający się zniechęcają dość szybko, mają tyle ciekawszych rzeczy. Serial w TV choćby. Oblężeni jednak lubią być oblegani, nawet jeśli tłum wrogów to fatamorgana. Trzeba mieć wszak jakiś cel. Może być i fatamorgana, przed którą pod matki boskiej obronę.

Tylko która matka boska w Polsce jest najskuteczniejsza i najlepsza? Ta z Częstochowy, oficjalnie rządowa? Czy może ta z Opola, co to ją jeden książę drugiemu ukradł, bo wiadomo, jak Kali i jak Kalemu…Got mit uns, na Śląsku też.
Ta od ziół czy ta od różańca? Ta co pokazuje się na szybie czy na krzaczku?

Ciekawe, co na to Miriam, ta młoda Żydówka z nieślubnym dzieciakiem stojąca w kobiecej części synagogi… niejaka Matka Boska…

Jak zdiagnozowałyby choćby i feministki-żęderystki czy jakieś tam antropologinie, socjologinie kultury czy inne ideolożki schizofrenię matkoboskową, czy szerzej, niespójność patriarchalnego „ojciec rozwścieczony siecze”.
Przecież w całym chrześcijaństwie chodzi o bliskie relacje z Bogiem, z rozpędu judeochrześcijańskiego, męskoosobowym.
Bez pośredników, z pomocnikami ewentualnie. Ale w takim razie dlaczego ”się do matki uciecze”?
Jak rozwydrzona gimbaza „mamo, powiedz tacie, że mam pałkę z matmy…ale niech tata nie idzie na wywiadówkę, bo potem jest impreza, zapytaj tatę czy mogę iść do Kajtka, będę grzeczny, obiecuję…”

A poza tym niemęskoosobowo to w kościele można myć podłogi albo gotować na plebanii. Niemęskoosobowe jest gorsze, chyba że tę imprezę u Kajtka załatwi ze starym, to wtedy się postawi fotkę w niebieskim, z niemowlakiem, koło łóżka.


poniedziałek, 16 czerwca 2014

się wydawało

- Skąd masz dziecko? - pyta mnie jedna z tych kobiet, z którymi zawsze wchodzi się do tej samej rzeki, jakby rozmowę przerwało tylko wyjście na siku.
Po kwadransie wymiany faktografii wracamy do rzeczy istotnych, i jedynym zgrzytem jest jej pytanie o Pinkolę Estees. Ale co tam. W końcu widziałyśmy się troje dzieci temu, wliczając to przebywające aktualnie w jej brzuchu. Poza tym jest tak, jak się wydawało. Ludzie się nie zmieniają, kobiety też. Rozwijają się, niektóre dojrzewają. A ja osiwiałam.
Pięknie jest między nami* - jak zawsze.

Się wydawało, śpiewa siostra Wrońska.
Mnie też się wydawało. Dużo rzeczy...

Na przykład, że jak się nie łoży na utrzymanie dzieci, to się jest łobuzem.
Ale nie. Jest się sprytnym, mądrym i zapobiegliwym, że się babie dowaliło. Koledzy po pleckach poklepują.  A dzieci na zdjęciach są takie słodkie. W sam raz do chwalenia się sympatycznym koleżkom. O!

Czy też, że jak się jest matką, to się odzyskuje nieco mózgu. Ale nie. W kinie są specjalne seanse dla matek z dziećmi, w porze spacerku. Komedie romantyczne. No, ewentualnie melodramaty. Zatem poszłam sobie na wieczór autorski Autorki. I chociaż Mały Człowiek zachowywał się bardzo przyzwoicie (jak to dziecko matki z przerostem ęntelektualnego oglądu rzeczywistości) to jednak po kilku kuluarowych rozmowach typu "a moje to zostało z babcią/tatą/nianią/przywiązałam do płota" zaczęłam powoli rozumieć, że nie wypadało zabierać niemowlaka, choć temat bardzo był kobiecy. Że w zasadzie matką jestem w szkole, w kolejce do nieistniejącego gminnego żłobka, na placu zabaw i w Rossmannie gdzie z racji zakupów hurtowych mam zniżkę na pieluchy. Nie jestem matką dla pracodawcy - bo zasiłek macierzyński wypłaca mi ZUS, a przedstawienie w szkole to oczywisty pretekst żeby korporację oszukać, lenić się i działać na szkodę firmy, co mi chleb zapewnia.

I jak tu nie zostać feministką? Albo się jest matką zaszczutą, albo Szczuką.

Uparcie będę szukała piątej opcji. Bo tak.

* i niech tak zostanie przez następne dwudziestolecia.... i niech nie pozbędę się tego przeświadczenia, że całe życie jeszcze jest przede mną, jakiego nabyłam przed maturą



wtorek, 3 czerwca 2014

Deep blue(s)

Nie jest prawdą, jakobym nie pisała.
Szuflada elektroniczna się już nie domyka.
Pisuję także do gazet niepoprawnych, bo z okazji dnia matki Naczelna Feministka doprowadza mnie do rozpaczy i stanu kill'em all. Najbrzydsza Feministka natomiast zaczyna jakby myśleć logicznie i życiowo, co zasługuje na pochwałę (urody jej niestety to nie dodało). Najbardziej Denerwująca (mnie) Feministka też pisze, ale e-bookiem gardzi, więc nie czytam.*
Ad rem.
Piszę.
Dopadła mnie jednak skumulowana zaległa poczwórna depresja poporodowa, objawiająca się m.in. niemożnością zredagowania i wystawienia postów.
Objawowe leczenie czekoladą nie daje, panie doktorze, efektów. Co gorsza, mnie czekolada idzie jak zawsze w biust - skutkiem tego pozbawiam się prawa do głośnego wzdychania. Nieszczęśliwe bowiem mogą być jedynie matki-kaszaloty. Mnie nikt poważnie nie bierze, bo ja sobie zawsze poradzę. Taka nieracjonalna legenda miejska. A teraz i małomiasteczkowa.
 
Do dupy z tym wszystkim.
 
 
* Bywało już o nich drzewiej...Środa, Chutnik, Graff

wtorek, 27 maja 2014

to nie był film (z notatnika czytelnika)

A jeżeli jednak film*, to tylko o tym, że miłość ma więcej znaczeń, niż klasyczna greka przewiduje.
 
Nie będę się bawić w amatorskie analizy psychologiczne takie jak te rodem z zatrollowanych forów typu "dlaczegóż to facet/kobieta zostawia żonę/dzieci/kota/kaktusa w doniczce i gna na pół roku w góry w których dupa przy sikaniu odmarza, a mózg się lasuje z braku tlenu" - bo mnie takie eksperckie wypowiedzi z kanapy znad michy czipsów pozbawiają chęci życia, a na pewno wprawiają w zadumę nad sensem wolności słowa. Clou problemu Broad Peak była dla mnie egzotyczna wyprawa po himalaistów.
 
"Długi film" zmienił dwoma zdaniami mój pogląd na temat. Zrozumiałam motywację, choć z odrobiną przerażenia, jak bardzo spauperyzowała się nie tylko idea himalaizmu, ale i jak bardzo bezczelny stał się człowiek - ten z kasą, wspinacz komercyjno-turystyczny - wobec gór. Jak arogancki wobec śmierci!
 
Wychowaneomnie - zapewne mimochodem - w kulcie śląskich wspinaczy.
Kukuczka był herosem mojego dzieciństwa. Czarny album o Nepalu z portretami himalaistów piórkiem i ołówkiem Strumiłły był dla mnie jak "Poczytaj mi mamo".

Ponad 50% studentów katowickiej AWF nie wie, kim był jej patron.

 
Znienacka książka Hugo-Badera dostarcza mi pięknego zamknięcia, klamry, do Jagielskiej. Jak dowód legalizacji mojego zżymania się na jej babską, żoniną-przy-mężowską nijakość, brak tożsamości. Bielecki - osoba, od której oceniania bardzo trudno jest mi się powstrzymać, mówi JHB o (swojej) żonie tak:
 
Myśmy świetnie się dobrali. Ona też ma swoje pasje, chodziła po górach, a mnie poznała jako wspinacza i zdecydowała się z kimś takim związać życie. Wiedziała, w co się pakuje. Do moich wyjazdów i wspinaczki ma taki stosunek jak wszyscy ludzie gór. Jeśli nie jesteśmy władni zmienić sytua­cji, to się nią nie przejmujemy. Moi rodzice się zamartwiają, nie śpią po nocach, a Dobrochna idzie do kumpelki na wino i plotki. Źle bym się czuł, gdybym wiedział, że ją zżera, wyniszcza bycie z osobą, która ryzykuje życie. Jej nie wyniszcza. Wierzy w moje umiejętności, w to, że wrócę szczęśliwie na dół, do bazy. Do domu. (…)
– Ona ma fioła na punkcie zwierząt – opowiada Adam. – Jest weterynarzem i biologiem. Pracuje w lecznicy dla zwierząt, ma swojego konia, jeździ na nim, robi doktorat z małp naczelnych na UJ-ocie. Dzwonię z telefonu satelitarnego gdzieś z lodowej góry, sypie śnieg, huragan, na nosie wisi ogromny sopel, a w słuchawce słyszę głosy dżungli, bo po drugiej stronie żona w afrykańskim lesie deszczowym obserwuje pod parasolem szympansy i mangaby w naturalnym środowisku. Ktoś taki jak ja musi się związać z osobą, która też ma pasję. Inny człowiek by mnie nie zrozumiał. Partner himalaisty musi mieć własne, bujne życie. Inaczej się wykończy.
– Od czekania.
– Tak. Od stresu pourazowego. Moja Dobrochna świetnie sobie z tym radzi.
 
Młody, etycznie podejrzany, w polskim ćwierćświatku gór wysokich skazany na banicję (a może to auto-skazanie, foch?), czipsowych ekspertów od wszystkiego przeklęty...
Ale co racja, to ku przestrodze kurom domowym niskolotnym.
 
*Jacek Hugo-Bader Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak  wyd. Znak 2014

sobota, 19 kwietnia 2014

Holy Week

Napada mnie serwis informacyjny. Bombarduje. Przestrzela serce serią z automatu.
Nie, z tego buntu wobec porządku stworzenia nie wyrosnę. Nie zgodzę się z rzeczywistością. Nie uznam za logiczne argumentów teologicznych, etycznych, biologiczno-behawioralnych ani tych z fizyki kwantowej.
Zostaje mi bezsilność, złość i absolutny brak empatii dla dorosłych. I wielki, coraz większy wkurw na państwo, które tam, gdzie nie jest potrzebne, wpuszcza swoje pasożytnicze macki i zżera tkankę jak złośliwy rak. A tam, gdzie mogłoby trochę pomóc, umywa ręce.
 
Przecież głodne dziecko płacze!!!
 
Zrasta mi się ten - kolejny - medialny szum i pełne hipokryzji oburzenie "opinii publicznej" z Wielkim Tygodniem. Ale to nie daje ulgi.
 
Powierzchowny spokój przychodzi dopiero, kiedy śnią mi się dzieci. Chodzą tam i z powrotem po wielkich, szerokich schodach jak z amerykańskiego filmu o bogaczach. Ale ja wiem, że to specjalna wersja drabiny. Wszystkie dzieci mają białe, falbaniaste sukienki, o jakich marzą sześcioletnie księżniczki. Obsiadają mnie na jakiejś powyginanej miękkiej kanapie i z uśmiechami jak słoneczka mówią jedno przez drugie "Ale o co ci chodzi? NAM TU JEST DOBRZE!"
 
Czy ja wierzę w sny?

niedziela, 6 kwietnia 2014

everyday robots

Urzekło.
Nie wideo, tylko tekst.
Nie nawet że portale i technologia, ale idea sama, tak przylegająca do codziennej rutyny matkizdzieckiem, wciąż jeszcze pisanych w symbiozie.
Nie, nie mam depresji.
Siadałam sobie niegdyś do tego posta - już niemal zaakceptowałam fakt, że między impulsywną potrzebą wypisania się, myślą uchwyconą a przyciskiem "opublikuj" księżyc wielokrotnie doświadcza diety i efektu jo-jo - z zamiarem wywiązania się z zanotowanych ołówkiem olśnień, oraz z obietnicy rozwinięcia tematu kimż jest biblijna feministka, ale znów nici...
Bo jestem zła.
O ile coś tam pamiętam z rozrodu rozwielitki, pączkowania drożdży i kopulacji ptaków, o tyle nigdy nie byłam w stanie pojąć jak rozmnaża i rozpełza się plotka. I po co.
Czy jeśli następnym razem pokażę się na mieście z Brackim, to ktoś upubliczni informację, że sypiam z młodszym (OMG!), nieco łysiejącym blondynem? A jeśli z Brownie - to zostałam lesbijką?
Mam dementować, że wspólny pokój jest przeszłością od lat ponad trzydziestu?!
Mam oświadczać uroczyście, że nie jestem wielbłądem?
Nie jestem wielbłądem. Więcej: nie jestem wielbłądem głuchym ani ślepym, a moja pielęgnowana naiwność dotyczy starannie wyselekcjonowanych obszarów rzeczywistości. Użalanie się zatem nad moim zmarnowanym życiem za moimi piegowatymi plecami jest stratą energii.
I made my own rules.
Naprawdę, ludzie, darujcie sobie...


poniedziałek, 24 lutego 2014

money makes the world go round

czyli o gonieniu w kółko.
 
Budzę się w nocy i przypomina mi się, że nie dałam do ciasta jajek.
A jednak wszyscy jedzą, uszy się trzęsą.
Dało radę bez, choć przecież oczywistością jest, że jajko w cieście musi być. I cukier.
Kiedyś zapomniałam dać cukru, do takiego samego ciasta – stąd  rodzinny zwyczaj, że kroi się je na plastry i smaruje dżemem lub miodem.
Ciekawe, bez ilu oczywistości, uświęconych przepisami z (pra-pra-)babcinego zeszytu, da się żyć, myślę, przyglądając się zdjęciu na okładce mocno przeterminowanego Powszechniaka Tygodniowego – wydanie bożonarodzeniowe*.
Gdzie jest granica między rozsądkiem i oszczędzaniem a dziadostwem? Jak odróżnić luksus od niezbędności? Pytania wcale nie z kategorii metafizycznych. Alimentacyjne raczej.
Druga władza** powoduje we mnie bowiem fizyczne  niemal odczuwanie niewypowiedzianego społecznego oczekiwania, że jako matka będę 24/7 zapieprzać za pieniądze, które wszystkie oddam dzieciom, sobie zaś nie kupię płaszcza – a w każdym razie moim świętym, matczynym obowiązkiem, który mam obowiązek wypełniać z obowiązkową radością i śpiewem*** na ustach, jest kupienie płaszcza w lumpeksie, ewentualnie na wyprzedaży w sieciówce, a w wersji luksusowej – w internecie. Naonczas jednak obowiązkowym obowiązkiem jest podstawowe kryterium wyboru w postaci limitu ceny na poziomie 99,99. W złotówkach.
Jestem dziewczę ze  Śląska. Obowiązkowe i spolegliwe genetycznie.
Tylko, psze sądu, jeśli wydam wszystko na dzieci (które wszak, w teorii przynajmniej, drugiego rodzica mają, pracującego) i będę zawód swój wykonywać w byle jakiej koszuli z sieciówki, to jak prostytutka w cerowanych stringach - nie zarobię. Zawód zobowiązuje.
Czy uprawianie sportu przez 15 letniego byka jest matczyną fanaberią, czy zdrowotną koniecznością? Bo że pójście do kina nie jest żadnym wychowaniem kulturalnym, tylko zbędnym luksusem i życiem ponad stan, to wiadomo. Bilet do teatru jest dwa razy droższy.
Zapobieganie chorobom układu krążenia u matki poprzez sport jest idiotyzmem i rozwydrzeniem (umysłowym niezbornościom się zapobiec nie dało). Na szczęście korporacja ma gest kartowy.
Jakby kto pisać chciał z ekonomii doktoraty czy magistry, polecam się na konsultanta w temacie „Paradoks liczb – badania z perspektywy stron układu długu alimentacyjnego”. Dysponuję naukowymi dowodami na to, że zielona szkoła kosztuje 500 zł, a pińcet razy czy daje tysioncpińcet zet-eł. Jak również na okoliczność, że płacone alimenty są zawsze nieadekwatnie wysokie, a otrzymywane – skrajnie niskie. A także że uśrednianie kosztów utrzymania jest pomocne, ale prowadzi do wniosku, że powinnam rocznie kupować 12 par butów w rozmiarze 34,3: jedna para wiosna/jesień, jedna zimowa, jedne sandały i trampki do szkoły. Rozmiar – średnia arytmetyczna z trzech. Ilość – pary sezonowe plus trampki razy trzy.
VAT z butów nie poszedł był na politykę prorodzinną.  
Dla alimentacyjnego płatnika dziecko nie rośnie.
Dla żebrzącego stopa dziecka wydłuża się o cały rozmiar, albo dwa, w czasie między odejściem od kasy w CCC a postawieniem pudełka w przedpokoju.
Nobel czeka.
 
* Montesquieu się nie sprawdził. Wróćmy do koncepcji Locke'a
** W niedawnym, acz minionym okresie okołoświątecznym ze wszystkich opiniotwórczych, tfu, tygodników i innych periodyków, zerkały na mnie okładki landrynkowe jak ulotki Świadków Jehowy. Im bardziej areligijny charakter pisma, tym więcej próchnicogennej słodyczy na okładce. Tylko zdjęcie TP wydało mi się adekwatne: kobieta z dzieckiem na ręku. Ona uciekinierka, on - syn powity w obozie uchodźców gdzieś w Azji. Brud, smród, Boże Narodzenie. Uosobienie rodzicielskiej miłości, i życia silniejszego niż zło świata. 
*** Quand trois poules vont aux champs, tak gra pozytywka Małego Człowieka. Odczepić się kurczaki nie chcą. A Mały z chudego pisklaka zamienił się w kłębek fałdek, tłuszczyku i uśmiechu ocienionego rzęsami.  

sobota, 8 lutego 2014

Unchain my heart (z notatnika czytelnika)

Myślę, że niektórzy czytelnicy zdziwiliby się i nieco rozczarowali, a nawet zwątpili może, gdybym nie wyskoczyła z jakąś – smutną, ale takie się trzymają mocniej – rocznicą. A jakże. To dzień śmierci mojej Babci, tej od biblioteki. Tej, która wpoiła mi – przez osmozę, bez głośno wypowiedzianych słów – przekonanie, że dom to książki. Po latach przeczytałam coś w ten deseń u Jagielskiego. Było na blogu o tym – Bird żyje, w poście z grudnia 2010. Tak, u tego Jagielskiego, młodego filozofa. Podobnoż jest on synem ojca swego słynnego, jednak jak wiadomo, nie czytuję Wybiórczej, to nie wiem. Nie oglądam wiadomości, nie czytam reportaży z wojen - w pas kłania się nieśmiertelna Susan Sontag. Nie pragnę widoku cudzego cierpienia, więcej - wystrzegam się go, znam granice swojej (nad)wrażliwości.
Ale filozof ma także matkę. Się z radia dowiedziałam, i po książki sięgnęłam, między rozrywkowym Goodkindem a zawodowym Lachowskim. Książki osobiste, o tyle łatwe w czytaniu, że babską emocją, niczym krwią na cyrografie z diabłem napisane. A w naszym patriarchalnym piekiełku, nawet jeśli która ofiara uciekła z kotła, to każdej, każdej powiadam, zapach przysmażonej kobiecej doli jest znany – choćby przez babcię czy matkę, czy ogląd z boku. Zrozumieć i wczuć się – nic trudnego. Nie znam reportaży wojennych, nie znam książek wcześniejszych, z całej rodziny tylko ten filozof, twierdzący, że kobieta wyglądać może jak piosenka Dylana
 
Miłość z kamienia i Anioły jedzą trzy razy dziennie zezłościły mnie. Wkurwiły do granic bezsilności.
Kluczowe wydały mi się dwa fragmenty:
gdy lekarz Jesteśmy w symbiozie z Wojtkiem i mamy tak zwane „niezrównoważone ja” – mówi niechętnie
oraz
przytrafiła mu się jedna z głupszych i nieodżałowanych rzeczy, jakie się mogą człowiekowi przytrafić – przegapił to, że był bogaty
 
Primo:
On jest uzależniony, ona się leczy.
Kobiety nie mają swoich nazwisk. Albo mężowskie, albo ojcowskie. Od zawsze, patronimicum, prawo rzymskie, blablabla… Dobra, tradycja, kultura, korzenie, jestem w stanie to zaakceptować. Ale dlaczego kobiety zgadzały się na bycie dodatkiem? Może i takie to czasy były, OK. Nagrobki męskie głoszące że doktor, inżynier… i damskie, głoszące że wdowa po…Może i wygodniej tym kobietom było, nie musiały pracować, były ku ozdobie męża. Czasy takie.
Ale, na boginię pierwszą z brzegu, dlaczego w wieku XXI, na – nie szukając daleko – wiadomym portalu społecznościowym aż roi się od wspólnych, małżeńskich i parowych profili, skąd bierze się tyle kobiet które zamiast swojej twarzy pokazują zdjęcie, na którym w ogóle ich nie ma - jest twarz dziecka/dzieci, ewentualnie z tatusiem? Skąd nierzadkie opisy „żona X-a”, „szczęśliwa mama Y-a”? Skąd kobiety z wykształceniem, inteligencją - ale bez tożsamości, żyjące życiem faceta i/lub dziecka/dzieci? Ja rozumiem, można kochać, można kochać bezgranicznie, bezwarunkowo, bardzo, najmocniej.
Ale symbioza to nie miłość. Do miłości trzeba odrębności, osobnego ja, podmiotu.
Wieczne my książki mnie irytowało. Wszystko było nasze, wspólne, nic własnego, osobnego. On wyjeżdża, ona czeka. Czeka tak bardzo, że staje się czekaniem: zaczynałam czekać niespodziewanie, między jedną czynnością a drugą, prawie niezauważalnie, w momentach, które tego nie zapowiadały, w trakcie zamiany płaszcza na żakiet, w drodze do łazienki. Dlatego te okresy były takie zdradzieckie – nie dawało się uchwycić ich początku, kiedy orientowałam się, że czekam, było już za późno, by z tym walczyć. Tkwiłam już przy telefonie albo przed ekranem telewizora. Nie chodziłam do pracy, do sklepu po chleb, na wywiadówki w szkole.
Nie da się kochać prawdziwie, nie mając własnego ja roztapiając to ja w przedmiocie miłości - kimkolwiek by on nie był - i pozbawiając się podmiotowości.
Prawie napisałam, że może zdrowiej byłoby dla niej oddać się tak bez pamięci dzieciom, żyć życiem piaskownicowo-przedszkolno-szkolnym – takich kobiet są tysiące, setki tysięcy, miliony.
Są też kobiety pasji licznych i różnych. Pasje służą jednak jednemu celowi - to sposób na złapanie męża, a w zasadzie dawcy nasienia i dostarczyciela mamutów do jaskini. Bo pasja jest tylko po to, żeby mieć dziecko. Potem się ją zapomina, odkłada do szafy. Kobieta nie zajmuje bzdetami, pasjami, hobby. Bo dziecko najważniejsze. Kobieta traci swoje ja, jest już tylko mamą Zdzisia, Misia, Oleńki.... I tak się definiuje, podpisuje, to jej życiowa misja. Dramat kobiety zaczyna się jak Zdzisio dorasta i wychodzi z domu. Albo wcześniej, kiedy z domu wychodzi tatuś, znudzony kupą i kobietą, której w miejscu ja wyrosło dziecko.
Prawie napisałam, bo nie wiem czy to zdrowsze, czy tylko powszechniejsze, zwyklejsze i przez to mniej dramatyczne, prawie normalne… a przecie z tak samo chore!
85 lat po Virginii Woolf  świat się jej nadal boi.
Czytam do leniwego  śniadania gazetę, z tych szmatławych, co trafiają szybko do koszyka w WC. W gazetce wywiad z modną ostatnio matką boską schodakowską, do której modlą się tysiące machających nogami dzierlatek. I ta kobieta, jakże nowoczesna w pozie i związku partnerskim swym, psuje mi smak porannej kawy idiotycznie beztroskim bo on (pan mąż znaczy, południowiec), ma w osobnym pokoju biuro, a ja mam biuro tu, na kanapie. No przecież oczywiste. Ona robi karierę, propaguje fitnesy, usiłuje wyglądać na okładkach. Ale biuro ma on. Ona, niczym siostra Szekspira, własnego biura nie ma. Ma kanapę. To takie oczywiste, że gwiazdka między jednym fikołkiem a drugim, bez biura, nie czuje żadnego zgrzytu w tym stwierdzeniu, ciągnie dalej opis sielankowego fitnesowego życia.
Wkurza mnie to. O ile S-Chodakowskiej nie podejrzewam o czytywanie Woolf do poduszki (poduszka pewnie jest tucząca), ale Jagielską tak.
Jagielska miała pewnie nie tylko pokój, ale i całe mieszkanie. Dom nawet. Ale w głowie ani metra kwadratowego (dla) siebie.
 
Secudno:
On jest chory.
Na wojnie nie ma mocnych, każdy sra ze strachu. Tak mawia pewien zawodowy żołnierz, a ja mu wierzę. Jeśli kogoś na wojnę ciągnie, jeśli upatruje tam prawdziwego życia – o, przepraszam. Jest chory, chorszy – a że nie trup, to cud.
Niby on przestaje, niby rezygnuje. Ale jej już nie ma, nie ma w niej samej tak bardzo, że książkę kończy tak, że zastanawiam się, czy ona i on w ogóle są razem, czy tylko obok, w jakimś przedziwnym danse macabre – ona przeżywa za niego wojny, choruje na stres bojowy, zgwałcone kobiety siadają jej w fotelu, on - rezygnuje z tego dla niej, ona niepewna, czy on jest zadowolony. Nie pyta siebie, czy jej jest lepiej. Tylko czy jemu. Ciągle tylko o nim, wieczne „my”.
Książka mnie zmęczyła. Anioły łyknęłam tylko dlatego, że były w pakiecie. I dla pełnego obrazu.
Nie polecam, nie odradzam. Jak kto woli.
Zawsze będą ludzie czytający po 15 razy Cichy pokój czy Lot nad kukułczym gniazdem.
Choroba psychiczna jest jak wojna – nastolatkom i psychotykom może wydawać się romantyczna i wzniosła.
A tak naprawdę jedno i drugie to tylko urwana pociskiem głowa.  
 
I'm under your spell (…)
And you're no doubt aware
That I don't stand a chance no
You don't care
Please set me free
 

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones