sobota, 8 lutego 2014

Unchain my heart (z notatnika czytelnika)

Myślę, że niektórzy czytelnicy zdziwiliby się i nieco rozczarowali, a nawet zwątpili może, gdybym nie wyskoczyła z jakąś – smutną, ale takie się trzymają mocniej – rocznicą. A jakże. To dzień śmierci mojej Babci, tej od biblioteki. Tej, która wpoiła mi – przez osmozę, bez głośno wypowiedzianych słów – przekonanie, że dom to książki. Po latach przeczytałam coś w ten deseń u Jagielskiego. Było na blogu o tym – Bird żyje, w poście z grudnia 2010. Tak, u tego Jagielskiego, młodego filozofa. Podobnoż jest on synem ojca swego słynnego, jednak jak wiadomo, nie czytuję Wybiórczej, to nie wiem. Nie oglądam wiadomości, nie czytam reportaży z wojen - w pas kłania się nieśmiertelna Susan Sontag. Nie pragnę widoku cudzego cierpienia, więcej - wystrzegam się go, znam granice swojej (nad)wrażliwości.
Ale filozof ma także matkę. Się z radia dowiedziałam, i po książki sięgnęłam, między rozrywkowym Goodkindem a zawodowym Lachowskim. Książki osobiste, o tyle łatwe w czytaniu, że babską emocją, niczym krwią na cyrografie z diabłem napisane. A w naszym patriarchalnym piekiełku, nawet jeśli która ofiara uciekła z kotła, to każdej, każdej powiadam, zapach przysmażonej kobiecej doli jest znany – choćby przez babcię czy matkę, czy ogląd z boku. Zrozumieć i wczuć się – nic trudnego. Nie znam reportaży wojennych, nie znam książek wcześniejszych, z całej rodziny tylko ten filozof, twierdzący, że kobieta wyglądać może jak piosenka Dylana
 
Miłość z kamienia i Anioły jedzą trzy razy dziennie zezłościły mnie. Wkurwiły do granic bezsilności.
Kluczowe wydały mi się dwa fragmenty:
gdy lekarz Jesteśmy w symbiozie z Wojtkiem i mamy tak zwane „niezrównoważone ja” – mówi niechętnie
oraz
przytrafiła mu się jedna z głupszych i nieodżałowanych rzeczy, jakie się mogą człowiekowi przytrafić – przegapił to, że był bogaty
 
Primo:
On jest uzależniony, ona się leczy.
Kobiety nie mają swoich nazwisk. Albo mężowskie, albo ojcowskie. Od zawsze, patronimicum, prawo rzymskie, blablabla… Dobra, tradycja, kultura, korzenie, jestem w stanie to zaakceptować. Ale dlaczego kobiety zgadzały się na bycie dodatkiem? Może i takie to czasy były, OK. Nagrobki męskie głoszące że doktor, inżynier… i damskie, głoszące że wdowa po…Może i wygodniej tym kobietom było, nie musiały pracować, były ku ozdobie męża. Czasy takie.
Ale, na boginię pierwszą z brzegu, dlaczego w wieku XXI, na – nie szukając daleko – wiadomym portalu społecznościowym aż roi się od wspólnych, małżeńskich i parowych profili, skąd bierze się tyle kobiet które zamiast swojej twarzy pokazują zdjęcie, na którym w ogóle ich nie ma - jest twarz dziecka/dzieci, ewentualnie z tatusiem? Skąd nierzadkie opisy „żona X-a”, „szczęśliwa mama Y-a”? Skąd kobiety z wykształceniem, inteligencją - ale bez tożsamości, żyjące życiem faceta i/lub dziecka/dzieci? Ja rozumiem, można kochać, można kochać bezgranicznie, bezwarunkowo, bardzo, najmocniej.
Ale symbioza to nie miłość. Do miłości trzeba odrębności, osobnego ja, podmiotu.
Wieczne my książki mnie irytowało. Wszystko było nasze, wspólne, nic własnego, osobnego. On wyjeżdża, ona czeka. Czeka tak bardzo, że staje się czekaniem: zaczynałam czekać niespodziewanie, między jedną czynnością a drugą, prawie niezauważalnie, w momentach, które tego nie zapowiadały, w trakcie zamiany płaszcza na żakiet, w drodze do łazienki. Dlatego te okresy były takie zdradzieckie – nie dawało się uchwycić ich początku, kiedy orientowałam się, że czekam, było już za późno, by z tym walczyć. Tkwiłam już przy telefonie albo przed ekranem telewizora. Nie chodziłam do pracy, do sklepu po chleb, na wywiadówki w szkole.
Nie da się kochać prawdziwie, nie mając własnego ja roztapiając to ja w przedmiocie miłości - kimkolwiek by on nie był - i pozbawiając się podmiotowości.
Prawie napisałam, że może zdrowiej byłoby dla niej oddać się tak bez pamięci dzieciom, żyć życiem piaskownicowo-przedszkolno-szkolnym – takich kobiet są tysiące, setki tysięcy, miliony.
Są też kobiety pasji licznych i różnych. Pasje służą jednak jednemu celowi - to sposób na złapanie męża, a w zasadzie dawcy nasienia i dostarczyciela mamutów do jaskini. Bo pasja jest tylko po to, żeby mieć dziecko. Potem się ją zapomina, odkłada do szafy. Kobieta nie zajmuje bzdetami, pasjami, hobby. Bo dziecko najważniejsze. Kobieta traci swoje ja, jest już tylko mamą Zdzisia, Misia, Oleńki.... I tak się definiuje, podpisuje, to jej życiowa misja. Dramat kobiety zaczyna się jak Zdzisio dorasta i wychodzi z domu. Albo wcześniej, kiedy z domu wychodzi tatuś, znudzony kupą i kobietą, której w miejscu ja wyrosło dziecko.
Prawie napisałam, bo nie wiem czy to zdrowsze, czy tylko powszechniejsze, zwyklejsze i przez to mniej dramatyczne, prawie normalne… a przecie z tak samo chore!
85 lat po Virginii Woolf  świat się jej nadal boi.
Czytam do leniwego  śniadania gazetę, z tych szmatławych, co trafiają szybko do koszyka w WC. W gazetce wywiad z modną ostatnio matką boską schodakowską, do której modlą się tysiące machających nogami dzierlatek. I ta kobieta, jakże nowoczesna w pozie i związku partnerskim swym, psuje mi smak porannej kawy idiotycznie beztroskim bo on (pan mąż znaczy, południowiec), ma w osobnym pokoju biuro, a ja mam biuro tu, na kanapie. No przecież oczywiste. Ona robi karierę, propaguje fitnesy, usiłuje wyglądać na okładkach. Ale biuro ma on. Ona, niczym siostra Szekspira, własnego biura nie ma. Ma kanapę. To takie oczywiste, że gwiazdka między jednym fikołkiem a drugim, bez biura, nie czuje żadnego zgrzytu w tym stwierdzeniu, ciągnie dalej opis sielankowego fitnesowego życia.
Wkurza mnie to. O ile S-Chodakowskiej nie podejrzewam o czytywanie Woolf do poduszki (poduszka pewnie jest tucząca), ale Jagielską tak.
Jagielska miała pewnie nie tylko pokój, ale i całe mieszkanie. Dom nawet. Ale w głowie ani metra kwadratowego (dla) siebie.
 
Secudno:
On jest chory.
Na wojnie nie ma mocnych, każdy sra ze strachu. Tak mawia pewien zawodowy żołnierz, a ja mu wierzę. Jeśli kogoś na wojnę ciągnie, jeśli upatruje tam prawdziwego życia – o, przepraszam. Jest chory, chorszy – a że nie trup, to cud.
Niby on przestaje, niby rezygnuje. Ale jej już nie ma, nie ma w niej samej tak bardzo, że książkę kończy tak, że zastanawiam się, czy ona i on w ogóle są razem, czy tylko obok, w jakimś przedziwnym danse macabre – ona przeżywa za niego wojny, choruje na stres bojowy, zgwałcone kobiety siadają jej w fotelu, on - rezygnuje z tego dla niej, ona niepewna, czy on jest zadowolony. Nie pyta siebie, czy jej jest lepiej. Tylko czy jemu. Ciągle tylko o nim, wieczne „my”.
Książka mnie zmęczyła. Anioły łyknęłam tylko dlatego, że były w pakiecie. I dla pełnego obrazu.
Nie polecam, nie odradzam. Jak kto woli.
Zawsze będą ludzie czytający po 15 razy Cichy pokój czy Lot nad kukułczym gniazdem.
Choroba psychiczna jest jak wojna – nastolatkom i psychotykom może wydawać się romantyczna i wzniosła.
A tak naprawdę jedno i drugie to tylko urwana pociskiem głowa.  
 
I'm under your spell (…)
And you're no doubt aware
That I don't stand a chance no
You don't care
Please set me free
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.