czyli o gonieniu w kółko.
Budzę się w nocy i
przypomina mi się, że nie dałam do ciasta jajek.
A jednak wszyscy
jedzą, uszy się trzęsą.
Dało radę bez, choć przecież
oczywistością jest, że jajko w cieście musi być. I cukier.
Kiedyś zapomniałam
dać cukru, do takiego samego ciasta – stąd rodzinny zwyczaj, że kroi się je na plastry i
smaruje dżemem lub miodem.
Ciekawe, bez ilu
oczywistości, uświęconych przepisami z (pra-pra-)babcinego zeszytu, da się żyć,
myślę, przyglądając się zdjęciu na okładce mocno przeterminowanego
Powszechniaka Tygodniowego – wydanie bożonarodzeniowe*.
Gdzie jest granica między
rozsądkiem i oszczędzaniem a dziadostwem? Jak odróżnić luksus od niezbędności?
Pytania wcale nie z kategorii metafizycznych. Alimentacyjne raczej.
Druga władza**
powoduje we mnie bowiem fizyczne niemal
odczuwanie niewypowiedzianego społecznego oczekiwania, że
jako matka będę 24/7 zapieprzać za pieniądze, które wszystkie oddam dzieciom, sobie
zaś nie kupię płaszcza – a w każdym razie moim świętym, matczynym obowiązkiem,
który mam obowiązek wypełniać z obowiązkową radością i śpiewem*** na ustach,
jest kupienie płaszcza w lumpeksie, ewentualnie na wyprzedaży w sieciówce, a w
wersji luksusowej – w internecie. Naonczas jednak obowiązkowym obowiązkiem jest
podstawowe kryterium wyboru w postaci limitu ceny na poziomie 99,99. W
złotówkach.
Jestem dziewczę
ze Śląska. Obowiązkowe i spolegliwe
genetycznie.
Tylko, psze sądu,
jeśli wydam wszystko na dzieci (które wszak, w teorii przynajmniej, drugiego rodzica mają, pracującego) i będę zawód swój wykonywać w byle jakiej koszuli z sieciówki, to jak
prostytutka w cerowanych stringach - nie zarobię. Zawód zobowiązuje.
Czy uprawianie
sportu przez 15 letniego byka jest matczyną fanaberią, czy zdrowotną koniecznością?
Bo że pójście do kina nie jest żadnym wychowaniem kulturalnym, tylko zbędnym
luksusem i życiem ponad stan, to wiadomo. Bilet do teatru jest dwa razy
droższy.
Zapobieganie chorobom
układu krążenia u matki poprzez sport jest idiotyzmem i rozwydrzeniem (umysłowym
niezbornościom się zapobiec nie dało). Na szczęście korporacja ma gest kartowy.
Jakby kto pisać
chciał z ekonomii doktoraty czy magistry, polecam się na konsultanta w temacie „Paradoks
liczb – badania z perspektywy stron układu długu alimentacyjnego”. Dysponuję
naukowymi dowodami na to, że zielona szkoła kosztuje 500 zł, a pińcet razy czy
daje tysioncpińcet zet-eł. Jak również na okoliczność, że płacone alimenty są
zawsze nieadekwatnie wysokie, a otrzymywane – skrajnie niskie. A także że
uśrednianie kosztów utrzymania jest pomocne, ale prowadzi do wniosku, że powinnam
rocznie kupować 12 par butów w rozmiarze 34,3: jedna para wiosna/jesień, jedna
zimowa, jedne sandały i trampki do szkoły. Rozmiar – średnia arytmetyczna z trzech.
Ilość – pary sezonowe plus trampki razy trzy.
VAT z butów nie poszedł
był na politykę prorodzinną.
Dla alimentacyjnego
płatnika dziecko nie rośnie.
Dla żebrzącego stopa
dziecka wydłuża się o cały rozmiar, albo dwa, w czasie między odejściem od kasy
w CCC a postawieniem pudełka w przedpokoju.
Nobel czeka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz