piątek, 28 grudnia 2012

słupy ogłoszeniowe (są własnością Szkopów)

Kup Pan, Pani, mieszkanie.
Tanio, pilnie, nóż na gardle. Koło młyńskie u nogi, kula żelazna, kuta, łańcuchem przybita. 

Bo ja w okolicy Mo-Kotów. 
Ale zasadniczo mieszkam w walizce. W krainie między-między. Hodowla hydroponiczna kwitnie i owoce przynosi.
Mieszkanie za ciężkie jest do dźwigania. 
Książki też. Alledrogo z punktu widzenia książek szukających nowych domów jest jednak alletanio. 

Zamieniłam majątek materialny na szczęście w życiu osobistym oraz wielu sukcesów w życiu zawodowym, bla bla bla, Christmas Party, bla bla bla. 
Potrzebne podpowiedzi na Sylwestra. Znaczy że repertuar, bez bla bla bla. Serendipty się przeterminowało, Poppy pojechała do ciepłych krajów na Święta, Almodovar się wyczerpał twórczością swą i brak mu chyba konceptu. Hobbita widziałam. 
Co by tu?

niedziela, 23 grudnia 2012

not dreaming of a white Xmas

Trzeciorzędne święto chrześcijańskie, nadbudówka ideologiczna wielkiego jedzenia pod pretekstem Dziecka, a właściwie porodu – czy to rodzi się słońce, czy człowiek, czy Bóg – zależy od aktualnego etapu rozwoju cywilizacji. Sol Invictus, Narodzenie, Jul, Gody, Saturnalia, no matter.
Święto bez dzieci jest kulawe.
Nie chce mi się i śnieg mi po nic.
Spać, czytać, obejrzeć Hobbita.
I nie myśleć. Taki plan.  

piątek, 14 grudnia 2012

Fantastyczny PR

Cherezińska, Grzędowicz, Schopenhauer, Stein, McMahan, dla równowagi Russell i znów Cherezińska. Posiadanie e-booka rozwiązuje odwieczny dylemat "którą książkę zabrałabyś na bezludną wyspę". Bo zabrałabym wszystką. Byle było gdzie doładować. Ale dlatego też nie pamiętam już, które z nich napisało, że do opowieści nie trafia to, co nadaje życiu smak: razem ucztujący towarzysze broni, aromat wina, zapach pieczonego mięsa i ciepło paleniska.
Stała kosmiczna.
Dlatego do mojej opowieści nie trafia teraźniejszość, do której tak trudno mi przywyknąć. Może i dobrze. Każdy dzień jest jak sobota albo urlop. Kawa rano ma inny smak, nad wszystkim co mnie otacza wisi chłopięcy uśmiech i ten niepowtarzalny błysk oczu.
Na kominku trzaskają sosnowe gałązki i dymią jakieś stare papiery i foldery reklamowe, głową bujam gdzieś na Midgaardzie, a zegar tyka.
- Ja zawiozę dzieci na trening.
- Ale dlaczego, to moje dzieci...
- Ty czytasz. Czytaj.
Nikt nigdy.
Żyję w bajce. Prawdziwej.

Z postanowień adwentowych - nie rozwodzić się nad stanem sezonowego przemysłu muzycznego.
Stała kosmiczna: Sting, Pink Martini, Dylan.

Królewna ćwiczy na flecie właśnie te kolędy, które mnie działają na nerwy. Trud wychowawczy.

Bez marudzenia o muzyce trudno jednak żyć.
A props Dylana. Zastanawia mnie fenomen niektórych przebojów. A właściwie zastanawia mnie, czy audytorium się zastanawia.
Testerem jest Junior. Bezbłędnym.
On wie, o czym jest polska wersja Lucy Phere. Number one w jedynie słusznym radio. Ciekawam, ilu słuchaczy zrozumiało przekaz.
Muńkowi - szacun za krzewienie wartości.   



  

wtorek, 27 listopada 2012

that's where You belong

Oh it's hard to
be a boy when
all the men have
lost their joy
and they can't find the ones they left behind.

Harder still to think of
being a man
in this world of
no lessons or love,
it's only war that men be thinking of.

Should you stay or should you come down with me ?
Is that the question
you are asking of me ?
And do you think that you can take the answer ?

As it turns, you have to wear life well.
Come down with me,
come when you need me
but for now I want you to be happy...

Sometimes life does
things to you
that will hurt you
and confuse you,
but when you're left behind
you're sure to find.
 
I am with you though I can't come with you.
I am in you and I'm always part of you,
and all you ever have to do
to bring me to you
is ...

Come down with me,
come when you need me,
but for now I want you
to be happy.

So you must go back home,
that's where you belong.
You must go back home.

You must go back home,
that's where you belong.
You must go back home,
and I can't come along...




Welcome home.

wtorek, 20 listopada 2012

Jestem anonimowym melancholikiem

Na odwyku.
Przy kolejnej zapałce łamiącej się pod naciskiem powiek uświadamiam sobie, że czas pędzi tak bardzo, że chyba zapomniałam w tym roku mieć porządną, jesienną depresję.
I wpadam w doła, że nie mam doła. 
Bo jak to tak, nawet deprechy nie mogę mieć? Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, nawet jesień w tym roku jakoś tak mnie olała, przegalopowała obok i zima.
Nie udało mi się jeszcze zgubić rękawiczek, a już od dawna bardzo zimno mi w łapki.
Gdzie te długie wieczory nad laptopem? Herbata rooibos earl grey? Oglądanie Sliding doors i Poppy?
Gdzie powody do narzekania? Gdzie?
Sting z płytą adwentową za pasem, a tu nic, żadnej melancholii.
Poza średnim, statystycznym natężeniem bejbiblusa. Blues spóźniony nieco,  wynikający ze zmęczenia i nierównowagi przychówek vs matka. Nadal 3:1. Obecnie przekłada się ta proporcja także na wynik. Przegrywam z kretesem. Nie ogarniam.

Ale wiem jedno: w tym roku przynajmniej jasne jest kto jest winny wszystkiemu.
Bo to przez Pana świat wygląda zawsze kolorowo. 
Bo to Pan ma anielską cierpliwość do mnie i do moich kłopotów, lęków i schiz. 
Bo to Pan jest zawsze kiedy potrzebuję wsparcia, silnego ramienia do wypłakania i szerokiej klaty do sięprzytulania.
Przez Pana nie mogę mieć deprechy.    
To Pana wina.


wtorek, 6 listopada 2012

do my hair up tight

Czy ja przypadkiem nie ujawniłam się kiedyś jako ortodoksyjna fanka talentu (nie mylić z innymi aspektami życiorysu) oraz urody niejakiej Sinead O'C.? 
Czy ja przypadkiem nie odkryłam w sobie pewnego pokrewieństwa dusz z niejaką Ally McB.? 
Bo, proszę P.T. Czytelników, będąc w pewnym hotelu w, nie bójmy się tego słowa, prowincjonalnym mieście, w Polsce BCDEFGH..., korzystając z dobrodziejstw niebytności drugiej połowy objazdowej trupy szkoleniowej (połowa owa udała się na eskapadę odkrywcy do galerii handlowej, ale nie bądźmy rasistami, w różnorodności upodobań siła i potencjał), udałam się do hotelowej siłowni, spa, potem pilingi, maseczki, i, last but not the least, why not, farbka na włoski. I co? I się wziął sspsuł prysznic, sam zupełnie, normalnie Tonieja i Samosię ze mną przywędrowały...Kiedy się sspsuł? Jak to - w trakcie wyżerania przez farbkę mojego wątłego móżdżku.... Ergo - w celu zminimalizowania skutków mcbealizmu upodobnię się do Sinead w wersji sprzed lat 25. Ale nie będę śpiewać, słowo honoru. Chociaż to mnie się snuje po głowie, nie tylko z racji włosów. 
I can't believe me luck 
he's the sweetest man you could find 
Ma kto maszynkę?

czwartek, 1 listopada 2012

przychodzą z wielkiego ucisku

i opłukali swe szaty, i wybielili je we Krwi Baranka
Ze wszystkich czytań na dziś ta fraza najgłębiej ryje mi po mózgu.
Może z powodu pozornego paradoksu krew-wybielanie.
A może dlatego, że mimo iż szaty dziś złote, a nie purpurowe, martyrologia polska leje się zewsząd jak krew - aż do mdłości. Brrrr.
Ja jestem prosta dziewczynka i męczy mnie pomieszanie pogaństwa z chrześcijaństwem, wyłażące w takie dni. Głęboka jest jednak przepaść między polską kulturą i tradycją, ponoć katolicką, a chrześcijaństwem. 
Albo jesteśmy społeczeństwem katolickim i mamy dziś wszystkich Świętych (ergo - żywych!!!), więc jedzmy, pijmy, radujmy się, alleluja (przypaliłam sernik), albo nie jesteśmy i naonczas rozdzierajmy szaty nad grobami przodków, składając im kwiaty i ogień w ofierze. Albo albo. Mix obu opcji jest niestrawny. Kult przodków jest - jak wiele innych rytuałów w tym dziwnym kraju - bardzo powierzchownie ochrzczony, choć to przecież ponad tysiąc lat! 
Jak co roku toczy się nad kuchennym stołem dysputa o różnicy między życiem duchowym a życiem duchów i upiorów.  Dobrze, że oponenci z góry już zakładają, że nie wynegocjują sztucznych kłów ani krwi.  
Latorośl odciągając nawet Juniora od okolicznościowego stoiska w markecie mówi, głośno, żeby słyszeli wszyscy w promieniu 100 m "Masz konserwatywną matkę. U niej nie ma Halloween"
Uwielbiam publiczne komplementy!
"Lawę" to my sobie obejrzymy jutro. Oglądanie wczoraj byłoby poczytane mi za słabość lub zmianę stanowiska w dyskusji z przychówkiem na temat Halloween... 
Dobrze chociaż, że nikt już ode mnie nie oczekuje - lata oporu - obecności na cmentarzach i small-talków w smrodzie parafiny, nadpalonych liści i naftaliny z powyciąganych odświętnie z szaf futer z wilka, lisa czy norek.   
Wykorzystujemy jednak ten dzień żeby zobaczyć zmianę warty przy grobie - symbolu. Żyjemy wszak i cieszymy się świętem dlatego, że ktoś gdzieś zginął za nas. Junior duka napisy, zwracamy uwagę na dysproporcje między ilością bitew przegranych i wygranych, i powstania omawiamy. Królewna słuchała ze mną powstańczych śląskich pieśni... "To jest tak piękne, że aż chce się za Polskę umierać" powiedziała przy "Znam ja jeden śliczny zamek". 
Symbol w szerokim znaczeniu jest wątkiem pogawędki, zakończonej rzuconym mi między oczy pytaniem "Co byś zrobiła, gdyby wybuchła wojna". To jedno z tych pytań,które można samemu sobie zadawać, jednak gdy pada z zewnątrz, ma siłę gromu. Bagnetu. Odpowiedź zaskakuje mnie samą. Ale nie dzieci. 
Znają mnie. 
W ostatecznym rozrachunku chodzi i tak tylko o to, żebyśmy TAM byli...

sobota, 27 października 2012

....while I'm away I'll write home

You hold the secrets of love in this world.
I'm hypnotized by your every word.
A special face, a special voice
A special smile in my life.
Abstrahując od tego, co to jest "home" dla kogoś, kto ma wrażenie że mieszka w walizce, jest Włóczykijem, nomadą, dobrowolnie skazującym się na tęsknotę za innym Włóczykijem - z plecakiem...
Jednak away to away, niezależnie czy plecak od walizki dzieli tylko 8300 km czy 11400 km, w linii prostej...
Nieistotne, czy jest się od siebie 50 czy 5000 km. Są skypy, fejsbuki, smsy. Odległość oznacza tyle, ile niedogodności różnicy czasu.
Kto by pisał listy, szkoda czasu, skajp jest wygodniejszy.
Abstrahując od tego, co oznacza "home"... Zapytana skąd jestem (jak to pierwszego dnia w nowej szkole...) uświadomiłam sobie, że nie wiem co odpowiedzieć. "Home" to dla mnie kilka osób, i to mieszkających w różnych miastach.
W amerykańskich serialach ostatnio nikt nie mówi "home", "house", "apartment" - mówią "my place". Ciekawe.
Wracając dziś do domu (my home, not my place) wyjęłam ze skrzynki list - moje nazwisko, adres nie. Nikt nie mógł skojarzyć mnie z tym adresem... tylko nadawca.
Pobiłam rekord w ilości odczytań jednego listu na godzinę. I szybkości nauczenia się go na pamięć.
Pisany w pociągu, w rocznicę pierwszej randki.
Prawdziwy list, piórem na papierze.
Do mnie.
Najważniejszy list, jaki dostałam w życiu.
Tak ważny, że nie potrafię znaleźć w głowie słów innych niż "kocham", mimo całej świadomości, że to za małe słowo na opisanie rzeczywistości.  

Piosenki na dziś są niemal symboliczne - jak dzwonek telefonu.

Po Susan Sontag, wznoszącej na wyżyny intelektu i ducha, czytam (jako audiobooka) Liz Gilbert. Tak, tę którą zmieszałam z błotem jako Coehlo w spódnicy a potem rehabilitowałam. Słucham jej przemyśleń i mocno wpisują się we mnie. Nie, nie jest to wspólnota ducha, nie siądziemy przy barze na sąsiednich stołkach z drinkami w ręku (zakładam, że z S. Sontag raczej na piwo u Abrahama nie bedzie wypadało), ale z wielką życzliwościa przyjmuję jej egzaltowane amerykańskie mcfilozoficzne podejście do związków międzyludzkich. Polecam dla przemęczonych, odskocznia.

piątek, 26 października 2012

She fights for her life

To MUSI być z obrazkami.
Jestem zwierzątkiem gatunku miejskiego, wiem to od dawna dosyć. Wiem też, że to stadium przejściowe przed przepoczwarzeniem się we Włóczykija niskopiennego a następnie we Włóczykija górskiego osiadłego. Z pewnym zdziwieniem odkryłam dziś w sobie – a potem zdziwiło mnie zdziwienie, bo odkrycie było oczywiste dosyć – że moja miejskość da się zmierzyć wielkością miasta. Że jestem takim blokersem czy mieszczuchem w pewnym zakresie, między 0,5 a 1 mln innych. Poniżej jest mi źle, powyżej ciężko o zoning. Poniżej się duszę, powyżej gubię. W mieście na P czuję się swobodnie. Wydeptuję ścieżki, sklep, bar, sauna, jezioro, las, fitness club… Idąc dzis przez bazarek (a jakże) pomyślałam: idę do domu. W moim mieście, w którym nie mieszkam, też tak miałam. W obcym mieście, w którym mieszkam (prawie) nie mam tak w ogóle. A podstołeczne zadupie w którym mieszkam obecnie kojarzy mi się nieodparcie z trzema słowami: późno, szybciej, korki. Nie nadawałabym się do Njujorku.
Chcę w góry.
*
Zaczynają się zajęcia (szczerze: kto się łudził, że odpuszczę sobie studiowanie?) i omal nie wpadam pod ławkę, do torby w której czegoś szukałam. Prowadząca przedstawia się jako Hanna Arend. Nabijam sobie guza o blat i z wielką konsternacją stwierdzam, że na nikim to brzmienie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Może to ja jestem nienormalna, że mi się tak kojarzy coś z czymś? Że dzwoniąc do szkoły proszę do telefonu panią Przybyszewską. No przecież wychowawczyni Latorośli – sama mi się przedstawiła! – ma na imię Dagny. Dagny jest jedna. Nie działa nawet jakieś nazwisko napisane kulfonami przez syneczka i podstawiane pod oczy. Wystarcza mi jednak rozsądku, żeby nie zapytać głośno pani z tytułami naukowymi (sic!) jak to naprawdę było z Heideggerem i Hitlerem…. To zgubione „t” jest dla mnie jak kotwica ratunkowa.
*
Męczące sny. Jeden. Ale bardzo.
*
Różne wątki, nitki mojego życia rozbiegają się, odfruwają jak babie lato. Nie trzymam tego wszystkiego w garści, coś mi umyka, nie nadążam. Mam dość okropnych, niedokonywalnych wyborów: dzieci czy praca, trening czy sen, dentysta czy płaszcz na zimę – marznę okropnie….
*
Pracuję ciężko, satysfakcjonująco i owocnie (ale na płaszcz za mało…). Pasę swoje ego czytając recenzje. Że profesjonalnie, mądrze i w atmosferze, pitu-pitu. Kiedy jednak dochodzę do zdania (po cenzurze) super nogi!, załamuję się. Zapadam w sobie. Wypruwam sobie żyły, kolekcjonuję dyplomy i hamerykańskie certyfikaty. I po dwu dniach warsztatu gorszego niż poligon w U. jakiś delikwent ma tyle do powiedzenia….
Trzeba było zostać modelką.

poniedziałek, 22 października 2012

ezoteryczny anonimowy melancholik

W sumie nie wiem dlaczego ezoteryczny, ale to określenie przykleiło mi się do miasta.
Użyłam dziś tego przymiotnika ze trzy razy, sam mi się nasunął. Grupa studentów, o tempora, jestem w wieku kiedy już się myśli o studentach że to inne pokolenie, patrzyła na mnie jak przez szklaną ścianę róznic świata wartości. Mój świat to dla nich archeologiczna bajka. Przerażające. Nie odpuszczam, po dwudziestu minutach zaczynają się zastanawiać, czy kryzys to błąd rynku czy wina człowieka, dyskutują. Czy samobójstwo poprzez skok z mostu to błąd praw fizyki, grawitacji, pytam, czy może wina człowieka? Tego, który skacze, a może kobiety, która go skrzywdziła? Czy grawitacji jednak? Ale tematem nie były prawa fizyki.
Dla mnie tematem zajęć jest "dlaczego nie zostałam pracownikiem naukowym" oraz "dlaczego lubię to, co robie, tak, jak robię". Ja bowiem mam misję. Ezoteryczną. I przekazuję wiedzę. Ezoteryczną. A studenci jedno i drugie mają w nosie. Przeraża mnie, że te nosy sa wszystkie jednakowe. Pokolenie studentów nie ma indywidualności, są masą jednostek. Takich samych, w tych samych trampkach z takimi samymi ajfonami.
*
Wychodząc dziś - sama - z kamienicy przy ulicy o nazwie z imieniem w mianowniku, co nigdy mnie nie przestaje dziwić, takie nazwy są tylko tu, czuję się jak w swojej okolicy. Swojsko. W sobotę sytuacja zmusiła mnie do zakupów. Na bazarku. Skutkiem czego uświadomiłam sobie, że przy całej mojej niechęci do zakupów, posiadanie zakumplowanej pani w budce z owocami, co było moim udziałem we Wro, oraz pani w sklepie z herbatą, co wypracowałam sobie pod Waw (nieee, nie zrezygnowałam z kawy! MB, Oficer znaczy, jest fanem pu-erh, czy jak to się pisze...), jest jednak czymś, co osadza w danym miejscu - przestaję się czuć anonimowo. Z panem z budki z chemią niemiecką deliberowałam nad zaletami płynów i żeli jakby to były co najmniej fenomenologiczne dywagacje nad stawaniem się bytu. I dziś zostałam zagadnięta o losy prania. Stamtąd, dokąd szłam, wracałam bowiem tu, gdzie jestem - piechotą. Mimo szarej wilgoci, powodującej opóźnienia samolotów i stąd lekki ścisk w żołądku, w obawie o całośc startów i lądowań w drodze do bardzo-bardzo daleko, na bardzo-bardzo-za-długo. Ale co tam, Azja jest warta mojej tęsknoty. W Azji można się zakochać, ja to wiem. Ad rem. Kto by pomyślał! Rok temu (i dzień, a raczej dwa) na pierwszej randce z gory zastrzegłam, że miasta na P nie lubię (jakieś 2 i poł roku temu utyskiwałam na podróże do P. nawet na blogu).
A dziś, gdy najbliższa osoba jest znów bardzo, bardzo daleko, a miasto na P jest znów miastem pracy, chodzę po nim spacerkiem, myśląc "idę do domu"... i coraz bardziej je polubuję. I znów, po kilkunastu latach, potrafię napalić w piecu kaflowym tak, żeby bez wysiłku dokładania węgla był ciepły całą noc. Ciepło z kafli jest takie.... miękkie, zupełnie inne niż z kaloryfera...
Dobrze mi TU. 
*
Dwa i pół roku temu oprócz marudzenia na jazdy do P. pisałam też o nowej płycie LaoChe. Teraz miasto na P lubię, a tamta nowa płyta jest stara. Słucham nowej nowej płyty. Bezpiecznej. Już wiem, czego się po słowa'ckim Spiętym spodziewać. Więc bezpiecznie, co nie znaczy, że nudno. Porywająco nawet!
Jak zwykle - zachwyca giętkość słów i ich spójność. Concept. I szukanie Boga. Bez krygowania się, choć z lekkim mieszaniem pojęć. Ale takie jest szukanie właśnie!

niedziela, 21 października 2012

kochałem - a to przecież znaczy, że żyłem

Patrzę na ludzi wokół.
Dosłownie, i szerzej.
Kto z nich jest następnym Wojaczkiem, Herbertem, Kaczmarskim, Sieniawskim, Bellonem.... Gintrowskim?
O kim jeszcze nie wiemy, że zrewolucjonizuje filozofię, poezję, muzykę?
Że nastolatki bedą egzaltowanie wzdychać i przepisywać sobie w zeszytach (o ile będą istnieć anachroniczne zeszyty...) i na fejsie ich myśli, ich dusze przetłumaczone na słowa, słowa za ciasne dla myśli, więc wyśpiewane?
Ile z tych słów zostanie powtórzone tak wiele razy, że staną się anonimowymi cytatami, albo przypisane wykonanwcom, nie twórcom? Albo w ogóle, jak wytrych - zostaną "starymi chińskimi przysłowiami"?

Kto napisze dla Gintrowskiego, Sieniawskiego, Herberta, Kaczmarskiego Epitafium? Przecież nie Majakowski i Jesienin, bo oni się akurat cieszą. Ekipa siedzi pod okiem Abrahama i siwucha krąży wokół stolika.
Żal, że Bóg montuje koalicję poetów w starym, greckim stylu - poezja ich wszak śpiewna, rytmiczna, muzyczna jest.
Znaczy, nie żal że montuje, ale że - po TAMTEJ stronie.

Czytam dziennik Susan Sontag.
Wstrząsa mną Jej samoświadomość, niezależność od czasu, w którym zadziała się jako kobieta. Cieszy zbieżność oglądu świata, wspólnota przeczytanych książek - i ciekawość, czy potem czytała Plath? Derridę? Dworkina? Pounda? Hughesa? Co czytała w 2004?
Każde pragnienie staje się decyzją.  
 

poniedziałek, 15 października 2012

erat anno

..........

whatever comes
One year was sunlit and the most high gods
May not make boast of any better thing
Than to have watched that year as it passed.

based on Ezra Pound's poem, one of my favourites poets


The previous year was the happiest in my life. I wouldn't change any single second of it.

czwartek, 4 października 2012

błękit w głowie

Po raz pierwszy od lat nie bełta mi się.
Nie miałam dziś urlopu.
Nie spędziłam dnia w łóżku, płacząc aż do wyrwania żołądka.
To dobry dzień, jak śmietankowy tort. Z wisienką.
Nic to, że zrobiłam z siebie idiotkę, koncertowo, między zdjęciami z Alaski a bieszczadzkimi, smak sambuki z baileysem nie jest antidotum na poczucie bycia głupią.
Łączność telefoniczna jest zjawiskiem pozytywnym.
Brownie pali, ja kaszlę.
Najważniejsze jednak jest to, że nie wpadłam w wyrwę w duszy, że uczę się ją omijać, wcale o niej nie zapominając.
Nadal mam problem z wyrażaniem wdzięczności.   

niedziela, 30 września 2012

jestem dzieckiem wszechświata

nie mniej niż drzewa i gwiazdy, i tak dalej.
Z konkretów: coś mnie tu mocno zdrzaźniło. Posty mnie się rozjechały, zwłaszcza podziurawiły w okolicach muzyki. Złoszczę się jak dziecko. Dziś chyba nic z ilustracji muzycznej nie będzie. 
Z konkretów: mózg mój samopas pracuje. W cyklach. Nie tylko księżycowych, że znów pełnia (ziewam...). W rocznych też. W cyklach przyrody, biologicznych. Jest między moim mózgiem a cyklicznością wszechświata jakaś łączność, przez bose stopy może, dotykające ziemi. W Bieszczadach nie byłaby większa, a w największym na świecie mieście - mniejsza. Jest sobie we mnie ta cykliczność i już.
Pewnie stąd upierdliwe pamiętanie o rocznicach. Tych dobrych, co to lubię. Urodziny, prezenty, wino. Rocznice tego, owego i siamtego, co to mnie się chce radośnie jakieś fajerwerki uskutecznić, ku czci, z wdzięczności i na następne kolejne dobre - lepsze - lata. 
I tych bolesnych, które wracają - dosłownie - złymi snami.  
Ja nie zapisuję, nie notuję, mój mózg zupełnie samodzielnie pamięta, rozpamiętuje, za moimi plecami!  I podrzuca a to w snach, a to w skojarzeniach, a to w zawieszeniu wzroku na tomiku poezji. Na mocy jakiejś biologiczno-mistycznej zależności sam się upomina o rocznice i obchody.
Zabrzmi to jak z poradnika amerykańskiego, ale na własnej skórze przekonałam się, że na demony cyklicznie wracające złymi wspomnieniami, skojarzeniami, bólem... najskuteczniejszą metodą jest określenie co się czuje, i wypłakanie. Ale nie takie zwykłe, jak co roku, dzień urlopu, zwijanie się w kłębek w łóżku, i wycie aż płacz wyrwie żołądek. Takie naprawdę skuteczne okazało się płakanie ze smarkaniem i smazmami w samochodzie, a potem wtulenie się w silną męską klatę, i w ciemności, żeby nie było widać, ponazywanie wszystkiego po kolei: złości, bólu, prześledzenie ścieżek skojarzeń, ogniwo łańcucha po ogniwie. Następnego dnia niebo było niebieskie, ale jakby czyściej. Spokojniej. Łagodniej. A we mnie nic już się nie zaciska w supły za żebrami. Wspomnienia nie bolą fizycznie. Jakoś łatwiej cieszyć się tym, co miałam - bo dobra z przeszłości nikt mi nie zabierze. Zobaczymy, czy to odpuszczenie traumy jest trwałe już w czwartek.
Mam potrzebę wyrażenia wdzięczności, ale nie wiem jak.
Wiem natomiast, że prawa człowieka, jakkolwiek wielkim są bull-szitem, skoro już są, natychmiast od dziś powinny uwzględnić niezbywalne i przyrodzone prawo dzieci do posiadania dziadków, w terminie co najmniej do pełnoletności. Oraz prawo każdego człowieka do bycia kochanym, bezwzględnie, bezwarunkowo,  w całości. Teoretycznie to w sumie mogłoby być to samo prawo, w odróżnieniu od równie podstawowego prawa do niemania wyrzutów sumienia po spełnieniu biologicznej potrzeby nabycia nowych butów, 12 cm, kolor około fuksji, na przecenie, za 69,99.
Chodzi mi o to, że każde dziecko ma prawo mieć prawdziwych dziadków, a żaden dorosły nie powinien musieć na pytanie "Czy czujesz się kochany/a?" odpowiedzieć po bolesnym namyśle "Nie wiem co to znaczy".
*
Czytając w wannie*:
"Nieświadome przywiązanie do przeszłości ma też negatywne strony. Na przykład trzymanie się przeszłej traumy. Czcimy ją, zamiast leczyć. Próby uzdrowienia naszego życia uznajemy za zdradę. Ten mechanizm jest w Polsce silny (....)" i to równie w życiu osobistym, jak i społecznym, medialnym, politycznym.....
"Jestem nieświadomie lojalna wobec przodków i ich cierpienia. Np idzie mi dobrze i jestem zadowolona z siebie, więc robię nieświadomie coś, by się unieszczęśliwić, by w ten sposób pozostawać z nimi w solidarności. Bo oni nie byli szczęśliwi". I krytykowali kupowanie butów dla siebie, zamiast inwestowania w dzieci... 
* od paru tygodni - tadam - jestem użytkowniczką czytnika książek. I, o zgrozo, jestem w stanie czytać bez zapachu papieru i druku! Książkę elektryczną mam przy sobie zawsze, łatwiej z nią o czytanie w każdej wolnej chwili. Tylko trzeba pamiętać o baterii. Ale w wannie nadal czytuję papier. Z celulozy, nie e-.

sobota, 22 września 2012

Biblijny prorok - Sergiusz Jesienin

Oglądamy "Katyń".
Wbrew opinii, że nie dla dzieci. 
Obawiam się, że zdarza im się bez mojego wsparcia oglądać rzeczy równie straszne. I słuchać. O tym, co rodzice lub rodzice zastępczy potrafią zrobić. O tym, co robią sobie nawzajem ludzie nie wiadomo dlaczego, wojna czy nie. 
Uczymy się hymnu i wspominamy rocznice "napadnięcia".
Jest we mnie strach przed szkołą. Brak zaufania. Podejrzenie, że moje dzieci nie dowiedzą się o historii tak, jak chciałabym. Dlatego wolę uprzedzić. Że nie wszyscy Niemcy byli źli, że Rosjanie też byli "tylko" żołnierzami. Że to nie takie proste sprzeciwić się rozkazowi. Że teorie Hannah Arendt i formuła Radbrucha to potem, po wojnie, a i tak etyka sobie, a rzeczywistość sobie. Że Polacy nie są skazani na bycie tymi lepszymi, i zawsze honorowymi niewinnymi ofiarami, że mamy na koncie choćby okupację Moskwy, zdradę wobec Petruli czy podgryzanie południowych sąsiadów.
Że najbardziej niebezpieczne jest przestać myśleć, przestać brać odpowiedzialność za swoje wybory, pozwolić się sterować przez idee roszczące sobie prawa do prawd absolutnych.
Próbujemy zdefiniować honor. 
Niezależny od narodowości, ilości belek i gwiazdek na epoletach. I niezależny od tego, czy ma się sześć lat. Dzieci mają niesamowitą zdolność rozumienia i nazywania tego, co dorosłym przez gardło nie chce przejść.

*
Nie wiem, czy to zbieżność brzmienia nazwiska Siergieja Aleksandrowicza z kolorem liści w lasach Pomorza, czy - właściwa mi - coroczna jesienna nostalgia, ale łażą za mną poeci. Duchy poetów. Jak zwykle zaczyna się od zjawy Kaczmarskiego ochrzczonego tuż przed śmiercią, za nim płynie mglisty Sieniawski, od nich krok do Jesienina, Majakowskiego i Micińskiego, nawet Asnyk owionął zakamarki mojego mózgu. 

I poeta z twarzą bandyty, z krwi i kości, żyjący. I ożywiający cudze poezje, aranżujący na nowo, trafiający w czułe punkty.
Nad dźwiękami opisującymi nieśmiertelnego Fiedotowa i kulawego Jakuba wisi nisko wielki sierp Księżyca. 
Duchy poetów krążą dookoła. 
Dopada mnie takie fizyczne zmęczenie, że staczam się w przepaści pesymizmu. Dobijam się Jesieninem i zaczynam żałować, że nie znam rosyjskiego. 
Słowiańszczyznę traktuję - nihil novi sub sole - ambiwalentnie, jak Almodovar kobietę: zachwyca i odpycha, flirtuje i kusi, nęci i przeraża. Zachwyt i nostalgia, niezrozumienie i grymas pogardy.
Poetą zostaje się po śmierci, pisał o Sergieju Kaczmarski. Ale bardzo śmiesznie jest umierać (Sieniawski).
Jak zabawnie myśleć o czymś, 
kiedy braknie słów
Prosto z pełni w sen wyskoczyć
w roześmiany nów



Po raz pierwszy od dawna nie radzę sobie nie z pełnią, ale z pierwszą kwadrą, po nowiu.

Żydowski kalendarz jest oparty na cyklach księżyca. Czy historie Jakuba, Rut, Estery, Diny czy Judyty, tak dla mnie oczywiste, byłyby inne pod rządami słońca? Lunarny matriarchat wyziera z kart Biblii tu i ówdzie. Oczywistości żydowskich mitów agrarnych są fascynujące, zwłaszcza tam, gdzie okazują się wcale nie przymusowe, nie-niezbędne do życia, jak chrzest. 
Z lubością sięgam zatem po Pięcioksiąg. Ale nie łapię równowagi. 
Księżyc mnie dręczy. Śpię, to pełnia wywołuje bezsenność, waxing moon wprawia w rozedrganie. 
Galopada obrazów - może to poeci myślą słowami, mnie precyzyjnych słów do myślenia wiecznie brakuje - jest męcząca. Duchy poetów nie chcą się rozpłynąć, mieszają się jak rozlane farbki. Jak w Epitafium - Sieniawski snuje się i nabiera rysów Jesienina, księżycowego włóczykija, Majakowski jak dymek z papierosa... 
Okazuje się, że według kalendarza juliańskiego wczoraj były urodziny poety. Może stąd jego duch, wisielca samobójcy, męża tancerki, bigamisty, alkoholika.
Wychylę czareczkę wina, pomodlę się, pomodlę za Jesienina

Dręczą mnie jeszcze brak, tęsknota za Oficerem, niedostatek cierpliwości i pokory. Pragnienia które nie pasują mi do ymydżu. Nieumiejętność pogodzenia się z tym, że są rzeczy na które wpływu nie mam, które się dzieją - albo nie. Bez symetrii, bo ja nie mam wpływu, ale zdarzenia i nie-zdarzenia mają wpływ na mnie. 
Jak wpływ Księżyca.

Chciałbym się połączyć z Twoim mózgiem. 
To miłe, ale niech mi Pan uwierzy na słowo - to labirynt w którym ja się nie łapię. Nie wiem zatem czy warto, czy ktoś, nawet Ktoś mądry, dobry i logiczny, dałby sobie radę.

Czy ja już mówiłam, że kocham Pana?


niedziela, 9 września 2012

I will lift up mine eyes unto the hills

- Dlaczego mnie tam nie zabrałeś? - pyta Wiśnia ze łzą kręcą się w kąciku oka. O ile jej oczy, od patrzenia na zdjęcia wielkie jak pięciozłotówki, mają jeszcze kąciki.
- Dlatego, że na pewno byś tam została! - odpowiada Oficer.
I rację ma.
Moja zaoczna miłość do Alaski, nabyta lata temu drogą kultowości wspomnianego Northern Exposure, ani chybi zmaterializowałaby się w drewniany dom. Albo w, jakże amerykańską wszak, przyczepę. Zupełnie nieistotne.Zostałabym, zarywając się pazurami w darń. Jestem tego pewna, wieloletnia zaoczna miłość do Irlandii czy Katalonii okazały się naturalne i prawdziwe. Mam jeszcze na liście niezweryfikowaną Grecję. Ale wynik konfrontacji łatwy jest do przewidzenia. A alaskańskie góry są bardziej niż Wicklow. I na załzawione oko - chyba nie wiem co piszę! - bardziej niż Bieszczady.

Odklejam się od rzeczy. Obdarowana amerykańskim czytnikiem z e-papierem uczę się czytać bez zapachu druku. I doceniam nie-wagę książek. Czas zatem powoli uwolnić mieszkańców biblioteki. Przynajmniej niektórych. Łatwiej wtedy Włóczykijowi dbać o kręgosłup, także moralny.
A łatwo nie jest.

Uciekło mi lato. Nie napływałam się, nie nachodziłam boso, nie wygrzałam twarzy. Trochę tu winy samego, chłodnawego w czasie urlopowoweekendowym, lata. Marzną mi stopy. Trzeba do piżamy zakładać skarpety, a nad ranem wstawać i zamykać okno. Rano wypuszczanie kota na taras skutkuje gęsią skórką na łydkach.
Dobrze, że jesień zrehabilituje się kolorami. Szkoda, że na zobaczenie alaskańskiego wydania przyjdzie mi poczekać. Ale poprzez te zdjęcia, wszystkie tu cytowane autorstwa Oficera, moja dusza znalazła kolejny zakątek, który chętnie nazwie domem. Tak, to łoś. Ten sam który przebiegł przed maską samochodu. Epatowania niedźwiedziem grizzly, orkami, fokami, pingwinami i świstakiem oszczędzę. W końcu ja tylko dziko zazdroszczę. A komentarz "Te zbliżenia zielska to dla ciebie robiłem" wkładam do szufladki ze skarbami.  






Dom - nieistotne gdzie, ważne z Kim. Choć tu i teraz jest to wielki, przytłaczający ciężar, bo chcę tego, czego nie chciałam chcieć. Chcę do granic obsesji.
Czy może istnieć coś takiego jak ciężar nadziei? Bo to chyba to.

Kot niealergizujący brytyjski niebieski nie wrócił.
Gorzej, pies Latorośli zaginął - tak o, po prostu. Nie ma go, a był. Wyszedł z domu i nie wrócił. Zgubił się. Szukamy.

Zauważyliście, że w górach jest coś nieskończenie i nieodparcie mistycznego, duchowego? Nie kojarzę żadnej, nawet płaskonizinnej kultury, w której bogowie nie mieszkaliby w górach. Stąd skojarzenie z psalmem 121. Nie mam jednak wykonania wartego uwagi. Zatem 23, McFerrin. Lubię.

niedziela, 26 sierpnia 2012

things (are) so uncomplicated

Pranie schnie wolniej.
Żaby na które poluje jedyny w domu kot* są duże i tłuste.
W dolinie Warty, przez którą jadę (niemożliwym jest nie zatrzymać się na spacer wśród wrzosów pod lasem i po podmokłej łące po drugiej stronie drogi) pachnie chłodną obietnicą kolorów których lato nie zna - choć jeszcze jest duszno i gorąco.
Goniąc czas spędzony na nielegalnym (z punktu widzenia celu pracowego) spacerze słucham radia. Nie znoszę maniery Kory, ale ta piosenka brzdąka po strunie duszy.

Jesień puka suchymi igłami sosny w moje okno, w którym nagle dużo wcześniej niż tydzień temu widać gwiazdy.
Latorośl nie ma chrypki. Jego przyszłość nabiera kształtów, wywijając hołubce hormonami po strunach głosowych i nakrapiając niewinną buźkę syneczka całkiem dorosłymi pryszczami. Z pokoju obok dudni Sabaton, Iron Maiden oraz coś czego nie znam (co mój syn odnotowuje z niekrytą satysfakcją).

Mieszkanie na wsi ma zalety, jak choćby chodzenie piechotą do kościoła i związane z tym rozmowy. O pragnieniu komunii, o którym dzieci mi przypominają. O lękach które we mnie się budzą w związku z okolicznościami rodzinno-organizacyjnymi.
Daję się złapać na łzie pod rzesą w czasie Przemienienia. To jedna z tych chwil kiedy Obecność jest najrealniejszą z możliwych rzeczywistości. Niezależnie od odległości.
Więź.

Zmarł Armstrong, ten od Księżyca.
Przecież to kobiece ciało niebieskie, dlaczego to mężczyzna był na Nim pierwszy? Trudno. His-story, her-story, tak już jest.
Dickinson drze się za ścianą o Brand New World. Lubię tę płytę. I coraz mniejszy mam paraliż i napady paniki na myśl o nowych nowościach, nowych światach, zmianach, przeprowadzkach, decyzjach, planach i marzeniach.
O mapie na ścianie, która na razie jest wizją i kierunkiem, droga jeszcze jest ledwo zauważalną kreską.

Czytam Cherezińską. Jest dobrze. Jest leniwie, niedzielnie i prawie nudno. Szczęście jest nudne, brak mi zatem weny. Chwilowo tkwię w jakiejś pustce dusznej, w zawieszeniu, choć normalnie działam na zewnątrz, tryskam energią i uspokoiłam się - w korporacji uwiłam sobie gniazdko wygodne i ciepłe, nie idealne i wymarzone, ale wystarczy. A tam, gdzie nie starcza, uśmiecham się i robię swoje. I zachowuję czujność.
Męczy mnie to.

Z racji bytności ob. Oficera w odległości circa 11 tys km w linii prostej (lotniczej) powracam sentymentalnie do "Northern Exposure". Nie lubię polskich tłumaczeń.
Pożeram wzrokiem Maggie, uszami Chrisa, czy może na odwrót, cieszą mnie słowne gry. I nie opuszcza mnie utwardzone w kamień z Rozsypańca przekonanie, że może i jestem blokersem, przyzwyczajonym powierzchownie do miejskich wygód i korków, i pośpiechu, ale w sercu i duszy - i to wcale nie w głębi - jestem Włóczykijem z brudem pod paznokciem i plamami potu na plecach. A po kąpieli i manicurze mieszkam w drewnianym domu. Może być Cecily, Temeszów czy Muczne. Im bliżej niedźwiedzia i motyli, tym lepiej.
Ścieżka dialogów z Alaski towarzyszy mi cały dzień niemal, kiedy leżę i czytam, prasuję i ćwiczę. I serce rwie mi się do lokalnego, małego, bliskiego. Do "za rogiem". Do zoningu, który miałam we Wro, a tu jeszcze jest niewypracowany. Demon braku czasu plącze mi ścieżki.
Zastanawia mnie też różnica między lokalnością polską a tą filmową - bo amerykańską znam tylko z filmów. Na razie wychodzi mi, że różnica polega na amerykańskiej, protestanckiej postawie nieskończonego szacunku dla zupełnej odrębności innych jednostek. Co nie wyklucza bezwarunkowego wsparcia w sytuacjach tego wymagajacych. Jednak wsparcie odbywa się boso, bez włażenia w butach. Szacunek dla indywidualności nie oznacza tym bardziej obojętności czy zamykania serca na innych. Tak chcę żyć, wśród takich ludzi. I wiem, że tak można. Tylko jeszcze nie ten czas dla mnie. Czekam.

* mój kot wybrał inny dom - tej wersji trzymam się dla ukojenia żalu po kocie z listy zaginionych

czwartek, 16 sierpnia 2012

za tych, którzy muszą żyć jak strumienie pod lodem


Kiedy będę starą kobietą, oślepnę. Nie będę już mogła czytać. 
Audiobooki szybko mnie męczą i dekoncentrują.
Będę siedziała z twarzą zwróconą do słońca, od którego zrobią mi się kurze łapki nareszcie, i lewym nozdrzem będę czuć wilgotny zapach lasu spod Mucznego, gdzie węgiel drzewny się robi, a prawym wyłapię pasma wędzonego dymu i zapach sera z bacówki przy drodze na Smolnik. Tak, bo będę siedziała plecami na północ, okryta kolorową chustą.
Albo może nie, może z prawej doleci mnie zapach stęchłej wody z mariny, rozrzedzony wiatrem i piskiem mew, a z lewej woń palm w parku Guell, rozgrzanych w słońcu, i pot turystów fotografujących się na tle mozaik i papug.
Mniej istotne.
Będę słuchać bluesa.
Będę siedzieć w bujanym fotelu, bo mam jeszcze do tego stanu dużo czasu, żeby przepracować kiepskie poczucie równowagi.
Na pewno będę wtedy otwierać szufladkę, nieistniejącą ale najbardziej na świecie prawdziwą. Szufladę w mojej głowie, z której wyciągnę jak najcenniejsze bibeloty kilka chwil, snów i słów. Będę je obracać w rękach, dotykać, smakować i dziwić się, jak nieproporcjonalnie w czasie rozłożyło się ich zagęszczenie.  Jak w 10 miesięcy nazbierałam ich więcej niż w 13 lat.
Będą wśród nich drobiazgi, perełki nie większe od ziarenek piasku, jak na przykład błyskotliwe stwierdzenia Juniora
- Marzyłem o pościeli z postacią z bajki, ciociu. Marzyłem, marzyłem i się do-marzyłem!
- Uwielbiam Bieszczady. Tu w ogóle nie ma ludzi, tylko Latorośl. I ważki.     
- Jakie ty masz mamo piękne cy… piersi. Takie grube!

Będą diamenty, wielkie jak Koh-i-noor.
- Wiesz, z tą siłą to jest jak z myciem się w potoku. To jest super, zimna woda, natura, las, można tak długo. Ale człowiek wraca do cywilizacji i bardzo, bardzo szybko przyzwyczaja się do ciepłego prysznica.
- Ale umierać chce się nad potokiem, a nie pod prysznicem, mój ty potoku.

Przepraszam za naruszenie praw autorskich, ale chciało mi się płakać ze szczęścia, i tylko twardej babie we mnie zawdzięczam wyjście z tego dialogu z twarzą umytą lodowatą wodą, a nie łzami mięczaka.
To jest to właśnie now&here, kiedy niczego nie trzeba, bo jest wszystko – szczęście, pełnia.

Daj umrzeć, póki serce młode.

Junior śpiewa pod prysznicem o bieszczadzkich aniołach.
A na łące taki towarzysz wakacji był:



poniedziałek, 13 sierpnia 2012

od złych rzeczy na dole...

Na każdym urlopie człowiek, a nawet kobieta, czegoś się uczy. Albo się utwierdza i potwierdza.
Od końca relacjonując: na przykład się uczy nie dawać się z urlopu odwołać. Nie odbierać telefonów, nawet tych, które poza urlopem odbiera się z sympatią niejaką.
Utwierdza i potwierdza, że w tęsknocie nie jest ważny chwilowy i przejściowy brak, ale życiodajna, silna więź.
Się uczy rozpalania ogniska z mokrych patyków. Od dziecka własnego się uczy... (Jak się zapomniało prymusa, to się uczy sobie gratulować talentu).
Się uczy planować li tylko ramowo, i zależeć od pogody.
Się uczy być poza zasięgiem i nie reagować na sugestie, że nie pisze.
Z OFFa przywozi w tym roku potwierdzenie, że są jednak relacje w życiu ważniejsze niż więź z muzyką, na rzecz których podejmuje uchwałę, że Iggy Pop zasłużył na emeryturę. A Battles zasłużyli na aplauz. Bardzo.
Latorośl z OFFa wyjeżdża ze zdziwieniem, że Wojciech Kilar jest OK.
Z Bieszczad, że matka też jest OK.
Biedne dziecko, chyba ciężko mu się będzie zbuntować.
Junior wraca z wnioskiem, że Bieszczady uwielbia, a jeśli już koniecznie trzeba się myć, to lepiej w potoku niż w wodzie z kranu. A siku w krzaki jest eko.
Królewna - z wiarą we własne fizyczne siły i nowymi przyjaźniami.
A ja wracam z najsilniejszym od lat przeświadczeniem, że moja dusza nie mieszka w mieście. Że korporacja to zło, przejściowo konieczne (z naciskiem na "przejściowo"). Że chciałabym już, żeby było JUŻ byłym złem. Korpo mnie żywi, ale nie uprawnia jej to do prób ukradzenia mi duszy. Ona mieszka gdzie indziej. Nie wiem do końca, w Barcelonie czy w Wicklow, w Bieszczadach czy w Azji. Albo dookoła Morza Śródziemnego. To mniej istotne.
Ważniejsze, że spadam z korpo w pierwszym możliwym momencie (z naciskiem na "możliwym"). I z góry dziękuję za wsparcie.
Po raz pierwszy od ćwierćwiecza w Bieszczadach odczułam brak - tę drugą stronę tęsknoty. I to mnie zdziwiło. Brak jak jeden, niedostrojony celowo klawisz fortepianu. Żeby nie było idealnie, bo idealny jest tylko Bóg. Na przykład Młody Bóg, MB znaczy.
Zdziwienie to bliźniak zachwytu.

wtorek, 17 lipca 2012

Sur le pont d'Avignon

Jako się rzekło kiedyś Ziółkowi, najczęściej poruszają nas słowa, które ktoś powiedział niechcący, mimochodem. Nie o tym myślał, nie o to mu chodziło, a trafiło do słuchających
Dialog z kategorii mózgotrzepów, co to jakiś czas temu się odbył, mimochodem. A wrócił z siłą tornada i uderzył z mocą.
Bo rano pierwszą piosenką usłyszaną była Demarczyk, i kiedy słucham tego wiersza, widzę taką soczystą, cytrynową w odcieniu zieleń jak na wiosnę - radość wcielona.
I potem dzień, i rozmowa niby zawodowa, ale na temat sięgający trzewi najgłębszych, więc wrócił dialog
- Dobrze mi. Nie mam żadnych potrzeb.
- A na co masz ochotę?
I mózg zlasował mi się na to wspomnienie w jednym ułamku sekundy.
Ta zielona radość skontrastowała mi się mocno z wielkim poczuciem, że owszem, nie muszę. Już nie muszę. Już potrzebuję. Nie wywieram presji.
Ale poza tym jest jeszcze prawo do ochoty. Do zachcianki. Do chcenia.
Że zadbanie o siebie to nie tylko spełnianie potrzeb, odpowiedzi na własne niezbędności.
Chcę dać sobie prawo do chcenia. Bezkarnego.

***
Nie ma zbiegów okoliczności. Wszystko się spina.
Od końca wymieniając (ale pomijając nawiązanie kontaktu z Mistrzem, z Filozofem - niech żyje internet, peany o Fabjańskim już były, więc kiedy indziej):
Zaraz po rozmowie na tematy okołozawodowe (dobra, trudno nazwać rozmową 20 minut wypluwania przeze mnie w telefon pretensji do KNF oraz do świata korpo. Zainteresowanych informuję, że plucie i spuszczanie pary nie miało miejsca na linii cywile-mundurowi ani na linii krakowskich kieszonkowych psychoterapeutów. Są inne telefony, jak się okazuje!), zaraz po pytaniu, co obok mnie gada, to coś w postaci radyjka gadało reportażem o przucaniu korpo na rzecz freelancerki.
Bedąc matką bezdzietną ambitnie zamierzałam przestać się potykać o książki, i zamiast tego powyciagać te, które przestały się piętrzyć, bo na skutek potykania wkopane zostały pod łóżko i nocny stolik. Czytanie jednak szkodliwe jest. Bo człowiek, a nawet kobieta, myśleć zaczyna i czuć, i noooormalnie odpina się od pracy, łapie pion i żyć zaczyna obok kalendarza (co skutkuje pomyłkami w datach składania życzeń urodzinowych, na szczęście - za wcześnie, oraz poczuciem że miało się dwa tygodnie urlopu, kiedy mija zaledwie 48 godzin weekendu).
Wydobywam tomik. Łykam w kwadrans, trawię całą noc, w zmarszczki mi idzie. Ale jak ma nie iść, skoro to Lipska, plastyka elastycznych słów, choć polski jest językiem dziwnym, przykleja się do podniebienia.
Kopniakiem w dupę moja ulubiona poetka wysyła mnie wehikułem czasu w dzieciństwo:
Wróciłem do dzieciństwa, aby już więcej nie czytać Dostojewskiego, Nietschego, Marksa. Teraz czytam bajki (...)Od jutra może mnie pan spotkać jedynie pod moją nieobecność. Jestem u braci Grimm.
Pod "Panią Schubert" leżała "Spowiedź Śpiącej Królewny". Trochę postać z bajki. A trochę jednak nie.
Dziewczynki nie powinny fotografowac się z tatusiami, bo po wielu latach wspomnienie szczęścia nie pozwoli uwolnić się od umierania ojców.  
Patrzą na mnie z parapetu. Jak fotografia wszystkich wiosen.
Moi Rodzice, sfotografowani wtedy, kiedy Demarczyk była królową adapteru w domu. Do dziś znam wszystkie teksty na pamięć. Była muzyką mojego dzieciństwa. Była oczywista. Zraz po Zeppsach i Lennonach.
W dzieciństwie.
Wtedy, kiedy można bezkarnie CHCIEĆ.




Poszłam do braci Grimm. Jeden z nich ma telefon. Wiem, bo przez niego rozmawia ze mną.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Fado

Z zamkniętymi oczyma mogę wskazać tych z PT Czytelników którzy mnie tu zaraz oświadczą że fado to wycie i jęczenie.
Ale mam fazę na fado, wyję i jęczę, bo życie mi dało w dupę z okazji poniedziałku.
W całej gamie odcieni parszywości, od pierdół zawodowych, po zupełnie zasadnicze rozbieżności ontologiczne i epistemologiczne między rzeczonym życiem a mną. Które to rozbieżności rzeczone ma głęboko w dupie. A ja nie, i znów rozbieżność.

Niestety ja wyję w mniej wyrafinowanym języku, i gubię melodię jęku.

E, nie chce mi się marudzić.
Jest dobrze. Mimo fado. Fado bywa bailarico - do tańca.
Poruszam się zygzakiem po wsi po jednej jak dotąd wydeptanej ścieżce, i są ludzie którzy mnie poznają i dzieńdoberują pierwsi. Zadomawiam się, hodowla hydroponiczna kwitnie, ściągam energię z otoczenia.
I z fado.
I z Oficera.
I dziękuję za wysłuchanie.  

sobota, 16 czerwca 2012

mole chodzą mi po głowie

i wygryzają dziury w słowach.
czasem się ich boję
chodzą słowa nie do powiedzenia...
nie-do-powiedzenia

niedopowiedzenia
nieporozumienia
nierozmawianie....

kiedy długo drugie nie widzi pierwszego
bo gdy siedzi człek samemu z czarnymi myślami
człowiek rzuca słuchawkami
rzuca słuchawkami

Wszyscy dookoła dostają pierdolca futbolowego. A ja wolę na jogę. Albo trening na linach. A ja wolę Metza w radio posłuchać, a tu nic - mecz. Krecik kontra Reksio.

Nie, nie rzucam słuchawkami, czarnych myśli też jakoś nie goszczę. Tylko te dziurawe słowa, i frustracja, zatem Fleet Foxes, Strachy na Lachy i No longer at ease.
Z przeżartych przez mole słów rodzą się złe sny.
Że dzwoni telefon o samobójstwie. Serce mi zamarza w tym śnie.
Że roznoszą się złe słowa i potem śledztwo i podejrzenie że to ja, bo byłyby mi na korzyść.
Źle mi z tymi snami.
Coraz trudniej.
Budzę się przez nie zmęczona i rozgoryczona.
Noc pocięta na kawałki.
Kolejna też, bo sny wracają.
Byc może dla (chwiejnej) równowagi w kolejnym śnie spotykam Maję Plisiecką. Pijemy witaminowe shake'i z granatami i mango. Rozmawiamy o palcach. I o stopach.  

Nie wiem już, czy te mole żywią się słowami i produkuja sny, czy na odwrót - żywią się snami i mordują słowa, mieląc je na papkę nie-do-powiedzeń.

Czereśnie jem.

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones