Na odwyku.
Przy kolejnej zapałce łamiącej się pod naciskiem powiek
uświadamiam sobie, że czas pędzi tak bardzo, że chyba zapomniałam w tym roku
mieć porządną, jesienną depresję.
I wpadam w doła, że nie mam doła.
Bo jak to tak, nawet deprechy nie mogę
mieć? Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi, nawet jesień w tym roku jakoś
tak mnie olała, przegalopowała obok i zima.
Nie udało mi się jeszcze zgubić rękawiczek, a już od
dawna bardzo zimno mi w łapki.
Gdzie te długie wieczory nad laptopem? Herbata rooibos earl grey? Oglądanie Sliding
doors i Poppy?
Gdzie powody do narzekania? Gdzie?
Sting z płytą adwentową za pasem, a tu nic, żadnej
melancholii.
Poza średnim, statystycznym natężeniem bejbiblusa. Blues
spóźniony nieco, wynikający ze zmęczenia
i nierównowagi przychówek vs matka. Nadal 3:1. Obecnie przekłada się ta
proporcja także na wynik. Przegrywam z kretesem. Nie ogarniam.
Ale wiem jedno: w tym roku przynajmniej jasne jest kto jest winny
wszystkiemu.
Bo to przez Pana świat wygląda zawsze kolorowo.
Bo to Pan
ma anielską cierpliwość do mnie i do moich kłopotów, lęków i schiz.
Bo to Pan jest zawsze
kiedy potrzebuję wsparcia, silnego ramienia do wypłakania i szerokiej klaty do
sięprzytulania.
Przez Pana nie mogę mieć deprechy.
To Pana wina.
Zapisz mnie do swojej grupy dla AM.
OdpowiedzUsuń:)