wtorek, 22 stycznia 2013

I'm a bitch, I'm a mother, I do not feel ashamed

Nie da się nie zeszpecić posta długim cytatem. Potem.

Zarzut o egzaltację, wysoki sądzie, jest słuszny. Są jednak okoliczności.

Rozmowa wczoraj. Rozmowy dzisiaj.

Długie, nocne, bo poza domem najlepiej się rozmawia, nie szumi pralka i głowa nie wyrzuca pozornej straty czasu.

Obudziłam się dziś w nowej rzeczywistości.

Po raz pierwszy od lat, budząc się w anonimowym hotelowym łóżku, nie obudziłam dzieci telefonem. Pierwszą myślą, jaka wyklarowała mi się rano spod warstwy snu było

nie jestem już samotną matką

Pracy huk, zaśnieżone drogi, ciężkie warunki, zmęczenie, morze zimą, piekne, gołe statki, przymarznięta barka. Morze zimą albo pęcherze od szotów foka, innego morza nie lubię. Przypomniał mi się ból kolana z poprzedniego morza zimą. To było tak dawno, kiedy jeszcze byłam samotną.... Cały dzień, w każdej myśli, cały czas ta świadomość: nie jestem samotną matką. Już nie.

Wdzięczność, radość, ulga. Ale i poczucie jakbym miała na nogach zupełnie nowe szpilki od Blahnika - niby nie sa niezbędne do życia (samotna matka bywa jak kobieta w łapciach z łyka, stopa nie marznie), ale są piękne. Małe dzieła sztuki. Stopy jednak potrzebują czasu żeby sie przyzwyczaić do ich wygody, do równowagi obcasa - bo to nie tylko buty do wyglądania, do chodzenia bardziej.

Zatem - skoro jedną z definicji mnie nie jest już samotna matka, to KIM JESTEM? Jaka definicja jest pierwsza, odruchowa? Poza imieniem? Poza rolą społeczną i zawodową?

Moim najbardziej adekwatnym rozróżnieniem, którym opisuję w ostatnich dniach role kobiet dookoła, to czy jest się bardziej matką (najczęściej: za bardzo) czy bardziej kobietą (najczesciej: za mało). Do tego stopnia za mało, że nawet spowiednik zadał - autentyk, przypadek Ł - taką oto pokutę: zrobić się na bóstwo, kosmetyczka, fryzjer, masaż, manicure itd. A wyrzuty sumienia że to kosztuje, potraktować należycie: bo to podszepty złego!.

Kim zatem jestem? Bycie samotną matką konstytuowało i definiowało, plasowało na z góry określonych - wcale nie tak niewygodnych jakby się zdawało - pozycjach, i było odporne na plamy.

Teraz potrzebuję określić swoje "ja" na nowo, znaleźć nowe słowa - wytrychy, odkryć nowy, prawdziwy stereotyp, szybki i łatwy w praniu.

Tymczasem poczynają się dzieci i planują się śluby. Nie same, nie. Niby znowu, niby zawsze było jakieś "kiedyś", ale jest "teraz" i znów trzeba nowego rozdania, nowego poukładania.

Ot, życie - w całym swym pięknie.

Nie tak dawno powiedziałam głośno w ciemność, i bardziej do losu niż do Słuchającego, że czuję się oszukana, bo dorosłość jest przereklamowana. Ja już nie chcę, czy mogę iść pobawić się w co innego?  

A może to, czego chcę, to dorosłość prawdziwa, bez grania roli społecznej i zawodowej, bez definicji?

I cytat. Żywcem wzięty od Dorastającej - jak klamra zamykająca ten dzień.

W dobie kultu młodości, dorosłość stała się anty-trendem. Kultura i media nie wspierają nas w dorastaniu, a reklamodawcy i producenci są żywo zainteresowani podtrzymywaniem w nas postawy braku odpowiedzialności za swoje życie, starając się nas przekonać, że źródło szczęścia i spełnienia leży zawsze poza nami – że stanie się nim kolejny przedmiot, miejsce, usługa albo ekscytujące przeżycie.
Jak mówi Wojciech Eichelberger (w wywiadzie z Beatą Pawłowską dla magazynu Zwierciadło): wewnątrz nas często toczy się nieustająca walka między wewnętrznym dzieckiem, kierującym się imperatywem „chcę-nie chcę” i wewnętrznym rodzicem, kierującym się poczuciem obowiązku. Żadne z nich nie potrafi i nie bierze odpowiedzialności za kształt naszego życia.
Zmieniamy więc telefony, kupujemy nowe gadżety, objeżdżamy cały świat, kończymy związki w poszukiwaniu kogoś nowego, kto nas wreszcie uszczęśliwi, ale ten stan wciąż nam się wymyka. Albo zapracowujemy się na śmierć, licząc na to, że coraz wyższa pensja da nam poczucie bezpieczeństwa i obfitości, a eksponowane stanowisko sprawi, że wreszcie poczujemy się wystarczająco dobrzy. Ale wciąż nie czujemy, że stoimy mocno na własnych nogach, wciąż nasze serca są zamknięte, skupieni na sobie nie potrafimy budować głębokich i bliskich relacji z innymi, życie wydaje się być pozbawione radości i sensu.
Wydaje nam się, że świat nas oszukał – słuchaliśmy przecież pilnie tego przekazu i realizowaliśmy podany nam scenariusz, który miał doprowadzić nas raz na zawsze do szczęścia. James Hollis, jungowski psychoanalityk i autor książki „Odnaleźć sens w drugiej połowie życia. Jak wreszcie naprawdę dorosnąć” nazywa to iluzją naszych czasów – gdyby prawdą było, że jakaś osoba, kariera, ideologia czy inne zewnętrzne potwierdzenie może nam zapewnić lepsze życie – wszędzie widzielibyśmy spełnionych ludzi. Tymczasem z rzadka można spotkać osoby, które wiodą pełne, bogate duchowo i satysfakcjonujące życie. Większość z nas doświadcza w przeważającej części czasu dystymii – czyli apatii i braku silnej motywacji do życia. Przez wiele lat odpowiadaliśmy na żądania świata – rodziców, społeczeństwa, rodziny, ego, ignorując bowiem głos własnej duszy. I nie było w tym nic złego, bo bez iluzji, że coś gdzieś w zewnętrznym świecie przyniesie nam spełnienie, trudno byłoby opuścić rodzinny dom i pożeglować w świat, tyle tylko, że w pewnym momencie naturalną koleją życia ten scenariusz się wyczerpuje i przychodzi czas na coś zupełnie innego. Pytanie „Czego chce od mnie świat, zmienia się w pytanie „Czego chce ode mnie moja dusza?”, jak pisze Hollis: domagające się odpowiedzi z pełni naszego istnienia i rozpoczęcia pełniejszego życia.

niedziela, 20 stycznia 2013

It's Friday

No oczywiście wiem, że nie.
(A poza The Cure słucham - signa properante tempus - czegoś dla mnie samej zaskakującego).

Zawsze dziwiłam się ludziom, których celem było dożycie do weekendu. Nadal drażnią mnie niemożebnie osobnicy gatunku homo officencis, którzy w poniedziałek wspominają weekend, we wtorek zaczynają odliczać do następnego, w środę pracują, w czwartek szykują się na piątek, a piątek spędzają na patrzeniu na zegarek.

Kiedy jednak w środku któregoś z rozpędzonych tygodni, podpierając powiekę wykałaczką wychowywałam dzieci, metodą face to face, a nie sms, usłyszałam od Juniora, że od wysypiania się są łikendy, pomyślałam, że bardzo, ale to bardzo nie lubię w tym mieście tego kradzionego czasu. Czasu, w którym poza skurczem w nodze od sprzęgła oraz frustracji w głowie, niczego się nie zyskuje. Rozmowa przez telefon jest nielegalna (a przez zestaw mało komfortowa), słuchanie audiobooków to marna namiastka czytania, a radio i tak mi towarzyszy.... Nie lubię tego, nie lubię, nie lubię. Żeby jakoś spiąć dobę i minimalizowac deficyty, łamię postanowienia o spaniu przed północą. Łapię sie też na tym, że moje życie emocjonalne tete a tete i poważne rozmowy o imponderabiliach najczęściej odbywają się na Puławskiej, w samochodzie topornej marki niemieckiej, gdzieś między "trzeba kupić pieczywo i pomidory" a "spróbuj skręcić w lewo, ominiemy korek i mamy szansę zdażyć na trening".
Kończy się na odkładaniu rzeczy niepilnych na nigdy, spaniu w sobotę 14 godzin, i przetrenowywaniu się w niedzielę, żeby odrobić zaległości i rozćwiczyć się na zapas.
Stolyca jest przereklamowana, zwłaszcza zimą. Wszystko jest takie niedorobione - drogi, komunikacja, zielona fala, nawet zima - ani syberyjska, ani irlandzka. Taka byle jaka breja.

Nie chcę umrzeć w Bieszczadach. Znaczy, chcę. Ale najpierw chcę w nich pożyć, wolniej niż dziś.
Jedyne, co trzyma mnie na kursie w obecnym biegu, to meta w górach. Przepraszam. Nie jedyne. Ważniejsze jest to, że to bieg w zespole, i że w tym samym składzie mam plan dobiec do ławeczki przed drewnianym domem, już niedługo*. Czas chyba odświeżyć umiejetności szydełkowe w związku z tym.

* niedługo w tym tempie oznacza między 10 a 20 lat. Mgnienie oka. Z obwodnicą i tak nie zdążą.

sobota, 5 stycznia 2013

Brand new world

Oglądamy z Królewną "Anię z Zielonego". 
W sam raz na rekonwalescencję po grypie żołądkowej - cóż za otwarcie nowego roku, z jaką klasą! Ania mówi, że jutro jest zawsze świeże i wolne od błędów. O wirusach nic.

Jutro jest jak kalendarz, którego jeszcze nie mam. 
Wczoraj odleciało, jak chińskie lampiony, puszczane w noc sylwestrową. Ubiegłoroczne życzenia się spełniły. Tegoroczne - są planami. 

Postanowienia są modyfikowane, ale zasadniczo niezmienne. Mniej przeklinać, wyeliminować 7 cm dzielących udo od podłogi (i szpagatu), sprzedać mieszkanie, skończyć kolejne studia, zredukować długi, mniej planować a więcej brać tego, co życie niesie w swojej pomysłowości. 
Nie okuleć jak Jakub, mimo że jest się wolnym. Zdobyć się na odwagę i stając w prawdzie wydrzeć błogosławieństwo, odrzucając to, co powierzchowne i formalne. 
Zamiast formy, wypełnić życie treścią. Wypełniać coraz bardziej. 

Jak Jakub, który skupiając się na zdobyciu znaku, na formie którą plemię, zwyczaj, kultura uznawało - nie otrzymał treści. I - jak myślę, pochylając się wciąż na nowo nad tą historią, licząc żony i dzieci Jakubowe, i jego stada - ta drogą, którą przeszedł, może byłaby krótsza. Może jego ukochana byłaby płodna. Może. Ale nie byłby szczęśliwszy. Błogosławieństwo wywalczone, wypracowane i wyczekane, bezczelnie z Bogiem w oczy, bez rytu i religii, bez kodeksu, bez znaków - jest o wiele cenniejsze i pełniejsze. 
Debora, Estera,  Judyta, Junia- tak, one były "moimi" postaciami w Księdze. I Dina, Jakubowa córka. Ale teraz, coraz mocniej, z każdym rokiem bardziej, moje serce przytula się do Jakuba. Przykleja do niego, bije w tym samym rytmie. Rozumie, wie. W tamtych męskich, zamierzchłych, patriarchalnych - bo patriarchów czasach - szedł podobną ścieżką. I dał córce siłę. Czasem Biblia wspomina żony z imienia. To dużo. Deborę i Junię dla nich samych bez mężczyzn konstytuujących ich byt. Jakubową córkę - jaką siłę musiał jej przekazać ojciec, ile hartu ducha - i Ducha - że i jej imię przebiło do archetypicznej pamięci. I ja, asertywnie i bezczelnie określę się siostrą-córką Jakuba, idę ścieżką wydeptaną przez Niego, stopy w szpilkach stawiając w ślady po jego wielkich, oklejonych kurzem sandałach. 

Budzę się rano i przepełnia mnie wdzięczność. Szczęście. Jestem w punkcie najlepszym, najpełniejszym swojego życia . Nie - w łatwym. Nie - w beztroskim. Nie - w najprzyjemniejszym. Najszczęśliwszym. 

I kiedy Szacowna Instytucja potwierdziła własne zdanie, z całą wielką mocą zobaczyłam swoje stopy w śladach po Jakubie. Ja też kiedyś wzięłam znak, za którym miała iść treść i plemienne poparcie. Nosiłam symbol. Ale nie było to należne, pisane, właściwe. Poplątałam ścieżki, długo wracałam. Moje stada są łaciate i wełna im się mierzwi czasem. Wędruję. Ze mną - cudze lary i penaty. Ścieżki się odplątują, pył drogi osiada, wadzę się z Bogiem coraz już ciszej, częściej żartujemy przy cydrze. Nie boli mnie biodro, za kulawość poczytuję brak sympatii do mnie ze strony mamony. Nie ma rytuału, znaków, jest tylko treść, błogosławieństwo i wdzięczność.

I pełna zgoda na to, że wszystko co napisałam, jest jak bełkot Brennan do Bootha*. Jutro opowiem po ludzku, tłumacząc z kobiecego. Potrzebowałam dziś wypisać z siebie Jakuba. Zamiast drabiny śnię smak i zapach. Tęsknotę, która jest więzią i brakiem jednocześnie. 

* oglądam "Bones". I czasem chciałabym być jak ona. Bez filozofii. Po prostu.

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.