Nie da się nie zeszpecić posta długim cytatem. Potem.
Zarzut o egzaltację, wysoki sądzie, jest słuszny. Są jednak okoliczności.
Rozmowa wczoraj. Rozmowy dzisiaj.
Długie, nocne, bo poza domem najlepiej się rozmawia, nie szumi pralka i głowa nie wyrzuca pozornej straty czasu.
Obudziłam się dziś w nowej rzeczywistości.
Po raz pierwszy od lat, budząc się w anonimowym hotelowym łóżku, nie obudziłam dzieci telefonem. Pierwszą myślą, jaka wyklarowała mi się rano spod warstwy snu było
nie jestem już samotną matką
Pracy huk, zaśnieżone drogi, ciężkie warunki, zmęczenie, morze zimą, piekne, gołe statki, przymarznięta barka. Morze zimą albo pęcherze od szotów foka, innego morza nie lubię. Przypomniał mi się ból kolana z poprzedniego morza zimą. To było tak dawno, kiedy jeszcze byłam samotną.... Cały dzień, w każdej myśli, cały czas ta świadomość: nie jestem samotną matką. Już nie.
Wdzięczność, radość, ulga. Ale i poczucie jakbym miała na nogach zupełnie nowe szpilki od Blahnika - niby nie sa niezbędne do życia (samotna matka bywa jak kobieta w łapciach z łyka, stopa nie marznie), ale są piękne. Małe dzieła sztuki. Stopy jednak potrzebują czasu żeby sie przyzwyczaić do ich wygody, do równowagi obcasa - bo to nie tylko buty do wyglądania, do chodzenia bardziej.
Zatem - skoro jedną z definicji mnie nie jest już samotna matka, to KIM JESTEM? Jaka definicja jest pierwsza, odruchowa? Poza imieniem? Poza rolą społeczną i zawodową?
Moim najbardziej adekwatnym rozróżnieniem, którym opisuję w ostatnich dniach role kobiet dookoła, to czy jest się bardziej matką (najczęściej: za bardzo) czy bardziej kobietą (najczesciej: za mało). Do tego stopnia za mało, że nawet spowiednik zadał - autentyk, przypadek Ł - taką oto pokutę: zrobić się na bóstwo, kosmetyczka, fryzjer, masaż, manicure itd. A wyrzuty sumienia że to kosztuje, potraktować należycie: bo to podszepty złego!.
Kim zatem jestem? Bycie samotną matką konstytuowało i definiowało, plasowało na z góry określonych - wcale nie tak niewygodnych jakby się zdawało - pozycjach, i było odporne na plamy.
Teraz potrzebuję określić swoje "ja" na nowo, znaleźć nowe słowa - wytrychy, odkryć nowy, prawdziwy stereotyp, szybki i łatwy w praniu.
Tymczasem poczynają się dzieci i planują się śluby. Nie same, nie. Niby znowu, niby zawsze było jakieś "kiedyś", ale jest "teraz" i znów trzeba nowego rozdania, nowego poukładania.
Ot, życie - w całym swym pięknie.
Nie tak dawno powiedziałam głośno w ciemność, i bardziej do losu niż do Słuchającego, że czuję się oszukana, bo dorosłość jest przereklamowana. Ja już nie chcę, czy mogę iść pobawić się w co innego?
A może to, czego chcę, to dorosłość prawdziwa, bez grania roli społecznej i zawodowej, bez definicji?
I cytat. Żywcem wzięty od Dorastającej - jak klamra zamykająca ten dzień.
W dobie kultu młodości, dorosłość stała się anty-trendem. Kultura i media nie wspierają nas w dorastaniu, a reklamodawcy i producenci są żywo zainteresowani podtrzymywaniem w nas postawy braku odpowiedzialności za swoje życie, starając się nas przekonać, że źródło szczęścia i spełnienia leży zawsze poza nami – że stanie się nim kolejny przedmiot, miejsce, usługa albo ekscytujące przeżycie.
Jak mówi Wojciech Eichelberger (w wywiadzie z Beatą Pawłowską dla magazynu Zwierciadło): wewnątrz nas często toczy się nieustająca walka między wewnętrznym dzieckiem, kierującym się imperatywem „chcę-nie chcę” i wewnętrznym rodzicem, kierującym się poczuciem obowiązku. Żadne z nich nie potrafi i nie bierze odpowiedzialności za kształt naszego życia.
Zmieniamy więc telefony, kupujemy nowe gadżety, objeżdżamy cały świat, kończymy związki w poszukiwaniu kogoś nowego, kto nas wreszcie uszczęśliwi, ale ten stan wciąż nam się wymyka. Albo zapracowujemy się na śmierć, licząc na to, że coraz wyższa pensja da nam poczucie bezpieczeństwa i obfitości, a eksponowane stanowisko sprawi, że wreszcie poczujemy się wystarczająco dobrzy. Ale wciąż nie czujemy, że stoimy mocno na własnych nogach, wciąż nasze serca są zamknięte, skupieni na sobie nie potrafimy budować głębokich i bliskich relacji z innymi, życie wydaje się być pozbawione radości i sensu.
Wydaje nam się, że świat nas oszukał – słuchaliśmy przecież pilnie tego przekazu i realizowaliśmy podany nam scenariusz, który miał doprowadzić nas raz na zawsze do szczęścia. James Hollis, jungowski psychoanalityk i autor książki „Odnaleźć sens w drugiej połowie życia. Jak wreszcie naprawdę dorosnąć” nazywa to iluzją naszych czasów – gdyby prawdą było, że jakaś osoba, kariera, ideologia czy inne zewnętrzne potwierdzenie może nam zapewnić lepsze życie – wszędzie widzielibyśmy spełnionych ludzi. Tymczasem z rzadka można spotkać osoby, które wiodą pełne, bogate duchowo i satysfakcjonujące życie. Większość z nas doświadcza w przeważającej części czasu dystymii – czyli apatii i braku silnej motywacji do życia. Przez wiele lat odpowiadaliśmy na żądania świata – rodziców, społeczeństwa, rodziny, ego, ignorując bowiem głos własnej duszy. I nie było w tym nic złego, bo bez iluzji, że coś gdzieś w zewnętrznym świecie przyniesie nam spełnienie, trudno byłoby opuścić rodzinny dom i pożeglować w świat, tyle tylko, że w pewnym momencie naturalną koleją życia ten scenariusz się wyczerpuje i przychodzi czas na coś zupełnie innego. Pytanie „Czego chce od mnie świat, zmienia się w pytanie „Czego chce ode mnie moja dusza?”, jak pisze Hollis: domagające się odpowiedzi z pełni naszego istnienia i rozpoczęcia pełniejszego życia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz