niedziela, 28 listopada 2010

Gabriel's message


Teraz już można!!!
Nawet KydRRRyński dał dziś namaszczenie na słuchanie tej płyty.

No, może z tym Carol przesadziłam, ale w sumie to jest pastorałka chyba, i to mało zimowa, a tytuł jest bardzo adekwatny do ilości spożytych przeze mnie w ciągu ostatniej doby wiśni, bez pestek, ale niezbyt z kompotu. Wiadomo, burza mózgów i reset.
Z innych muzycznych nowości, TSO wczoraj wydała na nowo płytę Dream Child (ta, co nie mam jej), o czym uprzejma była donieść fanom all over the world. I że darmowe mp3, limitowane, zapraszamy. Obliczyłam, kiedy północ w Hameryce, rzuciłam się po moja ukochaną orkiestrę do słuchania na mrozy, a tu, ups, szanowny kliencie, dziękujemy za zainteresowanie naszą ofertą, ale skoro nie mieszkasz w USA, możesz nas cmoknąć w monitor. Wolność, cholera, równość, ja was przepraszam, i muzyka, cholera, bez granic. I oni, Hamerykanie znaczy, d***krację zanoszą do Iraku. Niech to jasny gwint.
Więc zostają starocie z zamrażarki.


***
Dialogi.
Namberłan. Niech mi ktoś powie, czy to jest uwarunkowanie chromosomalne?
Matka: Latorośl, skoro chodzisz w zimowej kurtce, jesienną odwieś do szafy.
Syn: Dobrze.
Po upływie dwu godzin...
Matka: Prosiłam, żebyś sprzątnął jesienną kurtkę
Syn: A, tak, przepraszam.
Po nastepnych 10 min...
Matka (mocno poirytowana): Synu, co z tą kurtką?!
Syn, z wielkimi niewinnymi oczami i rozbrajającą szczerością: Myślałem, że jak powiedziałem przepraszam, to ją sama schowasz.
Wrrrr. Opadło mi wszystko.

Nabmertu.
Matka-pasjonatka: I wiesz, ta capoeira fajna jest, bo oni udawali że tańczą ale ćwiczyli techniki walki, i prowadzi to taka fajna para, chodź, spróbujemy, zastanów się.
Syn: Ale to zajęcia dla dorosłych są? Przyjmą Cię? Jesteś pewna?

I tak nam termin nie pasował...

Dobrej nocy...

piątek, 26 listopada 2010

Śpiewam żal ciężar słów

Nie a propos OFFa.
Nie a propos sesji zrobionej na szaro.
Nie a propos oczu przez które można widzieć na wylot, aż do obrazu na ścianie za czaszką.
Nie a propos tego, że powinnam dostać medal za umiejętność bezinteresownego robienia z siebie nieskończonej idiotki.
Pozbawiłam wczoraj Kogoś lunchu. I nie mogę się zrehabilitować koszem ani jeżyn, ani wiśni.
Można jednak być too open, i wyłożenie własnego serca na cudze biurko może być faux pas - bo chyba zraniło, i raczej nie mnie. I co teraz mam robić?

A może ten Hey czepił się ucha właśnie ze wszystkich powodów  wyżej wymienionych, z każdego po trochu

Boli mnie pestka.
Wiśnia

środa, 24 listopada 2010

Life goes easy on me

Kobietą zmienną będąc, zdjęłam Panią Nietoperz z półki dziennikarzy na której ją wieki temu posadziłam obok Pani Z Polipami*. Przesiadła się do teamu którego audycje są zdolne na grafik zawodowy i domowy wpłynąć. Więcej nawet, zapałałam do Pani Nietoperz miłością wielką. Wszystko przez red. Manna**. Kto nie słuchał o 15.00 we wtorek, ten żałuje. I nawet nie chodzi o to, że Closer jest naulubieńszym Pani N. filmem, a piosenki ona wręcz nie znosi (ale ją grała).
Chodzi bardziej o to, że dopiero wzmocnione przez red. Wojciecha M. fale mózgowe i słuchowe red. Nietoperz okazały się być moim pokrewne, bez dysonansu. A potem była Rzeka.

Przeżyliśmy zbiorowo enefzetowe eegie, i pierwszy śnieg.

A ja osobno przeżywam bardzo gęsty i intensywny czas. Szacowna Instytucja przysłała mi zaproszenie. Miło. Targa mną znak zapytania, czy ze spokojem iść i ufać w sprawiedliwośc i prawdę, czy może jakiś rytuał odprawić handlowy na zasadzie świeczki i obietnic. W szczególności wątpliwości, czy ja, mając takie a nie inne poglądy w sprawie bioetycznej (wiadomo, nie będę się cytować) nie podpadłam pod anatemę. Brak mi Wielebnego Jazzowego, do Obfitego Wielebnego nie pójdę, bo się obraziłam, a B. zarzucił profesję. Owieczka bez pasterza ze mnie. Proszę mię nie spieszyć z odsieczą w postaci wizytówek duchownych, nie gotowam na to, by wydrzeć swe serce przed kim innym niż Jazzowy. Nie chce mi się.

***
Zdarza mi się ostatnio. Zdarzenia się zdarzają. Nie wierzę w przypadki. Po coś mi się zdarza. Po zapadłej niby decyzji zaraz – natychmiast spotkanie które nie było prawdopodobne, a decyzję anulowało w pół minuty, bez słowa na temat.
Rozmowa z czapy, od której szufladki w mózgu się przetasowały. Jakieś oczy, co oświetlają, i krupnik, który leczy (nie zupa). I czy to przypadek, że otwieram książkę i widzę:
Nasze życie składa się z takich właśnie błahych epizodów. Przypadkowe spotkanie, trafna obserwacja. Łączą nas rzeczy tak ulotne i tak konieczne jak powietrze. Miłość tkwi w szczegółach. Drobnostki miłości – to wszystko, co jest. Nic wielkiego. Albo może należałoby powiedzieć, że ogrom miłości wyrasta z rzeczy najmniejszych. (Whitney Otto).
Książka trafia na (abstrakcyjną) honorową półkę zmieniaczy świadomości, wyostrzaczy zmysłów.
Nie wierzę w przypadkowe spotkania.
   
* jeśli pierwsze dwie piosenki w audycji dziennikarza z tej półki mnie nie zaiskrzą, potrafię wyłączyć radio (tak! Potrafię!) i idę do płytoteki
** nawet jakby puszczał Michaela J. to nigdy, przenigdy nie umówię się na szkolenie w piątek na wcześniej niż 9.15. A prysznic biorę przed Draculą.

P.S. Panią Grafik oraz Piękną z Krk proszę o komentarze (i tak zagląda tu wybrana grupa której się nudzi), a nie jakieś tam tajne poufałości za kulisami :-)
PS. 2 Oclił się wachlarz. Więc ćwiczę i bolą mnie dłonie.

piątek, 19 listopada 2010

i nie musisz wciąż radzić się słońca

Wyglądała jak piosenka Dylana
Powiedział tuż przed ósmą autor bloga książkowego do red. Manna, cytując opis kobiety z książki 24letniego studenta filozofii, i antykwariusza, i syna swego ojca…
To zdanie zrobiło mi dzień.
Jak doniosła z rana Okruszyna, słońce dziś świeciło.
Macie czasem tak, że czytacie książkę, czytacie, kilkadziesiąt stron, aż tu nagle uderza was małe sformułowanie, zdanie, ćwierć strony? Tekst jakby podświetla się od środka i ma się wrażenie, że cała książka powstała po to, żebyście trafili właśnie na ten fragment, reszta jest tylko tłem? Takie małe, ożywcze oświecenie?
Ranek był zwykły, najzwyklejszy, budzik, prysznic, dzieci, buziaki, śniadanie, zbiórka, buziaki, wymarsz…. A potem takie jedno zdanie jak obuchem w głowę. Po przyjeździe do docelowego miejsca wykonania czynności służbowych pognałam do sieciowego megastore’u, tego od kanap. Ulubionej pozycji Nogasia nie ma. Na razie. 
Wyglądała jak piosenka Dylana.
Kołacze mi się, i dopiero koło trzynastej zastanawiam się, co za piosenka Dylana? Roberta Dylana? Może ta, którą – jak Ipanemę – śpiewał, bo śpiewają wszyscy (a najgenialniej, rzecz jasna, Jack White).
A może inna?
***
Miasto na Z. jest jednym z tych, do których bardzo lubię jeździć. Ma swój klimat, aż dziw, że to nie śląskie miasto. Jest trochę jak Wro – nie można być z niego, nie da się stamtąd pochodzić, bo to ziemie kradzione, ale można w nim mieszkać, i robić klimat. Dobre miasto, dobry dzień, i słońce. I jest w nim sklep, który nie plajtuje chyba tylko dzięki jakimś cudnym anielskim wpływom. Sklep, w którym można pobyć, pooglądać, jak w salonie – choć nie ma w nim kanapy. Sklep, w którym czuję się jak gość, a nie jak potencjalny otwarty portfel, sklep, z którego wychodzę z pustymi rękami, ale wiem, że i ja, i właściciel, jesteśmy zadowoleni z transakcji – bo ważniejsze, że pogadaliśmy o zapachach Pahar Ganj i weselu syna radźy Jodhpuru, że wiedzieliśmy, o czym mówimy i dlaczego, że wymieniamy słowa i myśli, i wrażenia, towary bardzo ulotne. Karmie oczy kolorami, a place fakturami. Oglądam szale, chusty, stroje do kathaka i sari, których nikt nigdy nie kupi, więc sklep splajtuje. I choli, które chętnie kupię ja – jak będzie w moim rozmiarze.
We Wro była kiedyś, za moich „wydawniczych” czasów, taka księgarnia, do której się wchodziło, siadało na skrzynce, prosiło o herbatę, i pytało co nowego na półkach. Właściciel zdejmował książkę i czytał swoje ulubione fragmenty. Jak nie zażarło, szukał czego innego. Kupować nie trzeba było. Księgarnia zbankrutowała.
Mam wrażenie, że odwiedzając ten sklep wchodzę do świata jak z „Czekolady”, gdzie od handlu ważniejszy jest drugi człowiek, jego bycie. I nie rozbija się o sam fakt kanapy w księgarni i możliwość czytania bez kupna. W megastore na wielu kanapach siedzą atomy, każdy osobno, i jest jak w każdym innym samoobsługowym koszmarze handlowym – byle osobno, bez dłuższej niż trzysekundowa interakcji ze sprzedawcą. Tylko ja i towar, tylko ja i mieć. Bywając w Z. w sklepie w uliczce na prawo od rynku, gdy ratusz jest za plecami, mam wrażenie, że łapię okruch (o, sorry – odprysk), czegoś, co właśnie bezpowrotnie mija, bo nikomu niepotrzebne, i ja to przemijanie czuję.     

***
Z. jest miastem pierwszym pani Grafik, właścicielki książek zakotwiczających adaptację strychu. Jutro mamy zamiar być najbardziej pięknie szarymi kobietami w okolicy.

***
W Z. bywa mi dobrze. Bardzo dobrze. Mały Misiu, należy rozumieć to ni mniej ni więcej. Dobrze.
Koncert The National to jutro czy w niedzielę? Pamiętasz?

***
Kontempluję wciąż nowe dokonania Natalii.
***
A wracając do książek, oświeciły mnie ostatnio takie urywki – trzeci, znaleziony wczoraj(!! sic!!), ze specjalną dedykacją dla Okruszyny.

Z bliska poznała życie w charakterze anomalii. W dziedzinie złożonych problemów samotności była ekspertem. (Whitney Otto)

Piękno często wprowadza nas w błąd, bo zamiast wyrażać, ukrywa rzeczywistą treść, tak jak w przypadku Mozarta, którego tragiczną pasję przysłania wyrafinowana elegancja. (Elanie de Koonig)

Pośród jej rzeczy były stare i nowe, niektóre kosztowały sporo, inne niewiele. Pomieszanie stylów, ujednolicone czymś, co uważała za luksus: książkami. Nie zwyczajnymi książkami z biblioteki (chociaż wciąż pozycza), ale własnymi, które czynią z tego domu j e j dom. (Whitney Otto).

Z jednej strony, jak to fajnie doznać tego uczucia oświecenia słowem drukowanym, z drugiej – wszystko już napisano, z trzeciej – dobrze, że napisano: mamy czarno na białym, że nie tylko my tak myślimy. Nie jesteśmy samotne w grupie anomalii.  

***
Dylan. Zawsze przychodzi mi do głowy Kaczmarski – ale oryginalne wykonanie mam live z przydługim wstępem barda, więc cover.

Dobranoc.
P.S. Wolę wyglądać jak piosenka, niż jak milion dolców, a wy?

czwartek, 18 listopada 2010

I smile - but she doesn’t see

o ile los jest kobietą. Ja się uśmiecham, los niekoniecznie.
Do tego zaokiennie paskudnie, nic tylko uciec uchem gdzies gdzie chodzą sobie dziewczyny z Ipanemy, gdzie słońce i ciepło, i bębny (i przystojni drummerzy...)

poniedziałek, 15 listopada 2010

What's goin' on?!

Obudziłam się dziś w nastroju sielskim, anielskim, z naiwną wiarą w dobre poniedziałki, jak u pani Groniec.
A potem zgubiłam kolczyka, i z biegiem godzin, spędzonych w szklanej wieży z widokiem na bebechy klimatyzacji było coraz gorzej i gorzej. Naj-gorzej siegnęło przed 16 najwyższego szczebla korp - a nawet wyżej, szczebla interkorp, i dobijało się do drzwi akcjonariusza. Ale na tym nie koniec, potem były korki, spotęgowane dziś przez jakieś siły piekielne. Jeden niezdecydowany kierowca w takim przeciętnie wyglądającym korku, a ja już mam wpis do karnego zeszytu w przedszkolu - wiadomo, spóźniam sie dla kaprysu i dla jaj. Ot, żeby komuś zrobić na złość. Nieważne dla panienki przedszkolanki moje popołudnie z pustym brzuszkiem, posypany w cholerę misterny grafik, kolejne tłumaczenia, uprzedzające smsy, poślizgi i Tak dalej. Generalnie mam poczucie (uzasadnione, niestety), że świat mnie ugryzł w dupę. A do tego na basenie (wczoraj - to chyba była rozgrzewka) komuś od chloru drgęła ręka i oczy wciąż mnie pieką jakby soli mi ktoś zadał.
Nie kumam ni w ząb, skąd się biorą takie dni? Kto je certyfikuje i na rynek wrzuca, co?! Sabotaż, damping i dewersja!!!
Cierpię na ambiwalencję nastroju oraz pięciobiegunowe wahania umysłowe, co przy marnym treningu z przeklinania spowoduje, jak nic, zmarszczki kurze łapki. Szit.
Jak tu nie zanucić staroci?! Pamietacie? (yyy... Mały Misiu, czy Ty w ogóle znasz? Będąc obecnie w wieku podmiotu lirycznego?)
To ja idę po czekoladę, z braku innych substytutów.
Przecież nikt mnie, cholera jasna, nie przytuli.
To się w ramach buntu programowo spocę. A co.

sobota, 13 listopada 2010

W (nie)moich magicznych domach

Ciepło jest.
Nie rozumiem, jak to się dzieje, że w jednych cudzych domach składa się wizyty, a w innych po prostu się wie, że się jest i że można być. Można usiąść i wygrzać plecy pod kuchennym kaloryferem, bo się wie że można. Mały Miś na brązowo farbowany zaświadczyć może, że w Domu kaloryfer w kuchni miał nawet specjalny uchwyt, gdyż moje pod nim przesiadywanie, zwłaszcza weekendowe, zagrażało cienkim rurkom od C.O. I wczoraj sobie pod takim kaloryferem, cudzym, usiadłam. I było absolutnie sielankowo. Taki moment, kiedy ma się pełną świadomość, że złapało się w dłoń odprysk wieczności, taka chwilę, która zostanie we wspomnieniach. Bezcenne.   
I bezpiecznie.
I są domy, choć naszpikowane dywanami i eksponatami z epok, w których nie ma problemu ani oporu, i się wie że można, więc siada się na podłodze, i po rozdepcięciu ciastka nie ma imperatywu wewnętrznego żeby się kajać.
I nawet wczoraj mnie to zastanowiło głośno i werbalnie, i oświeciło mnie: bezpiecznie mi w domach, w których są książki. W metrach długości półek, wysokości stosów i w roli przez naturę przypisanej: książki książkowe, a nie grzbiety do wyglądania i szpanowania. Nie płyty, poduszki, zapachy szarlotkowe i czary-mary-kominki, ale dotykane i czytane książki zakotwiczają dom. Jakimż fenomenem jest adaptacja strychu z mansardowym oknem: niby dom, murowany, stabilny, ale będąc w nim się czuje, że ten dom jest tylko czule czytanymi książkami zakotwiczony, jak podniebny statek pijany, jakby ten strych przysiadł na budynku tylko na chwilę, a jego adaptacja na mieszkanie była koniecznym kompromisem ulotnego z grawitacją, jakiejś magii z codziennością.
Książki są nawet ważniejsze niż kot. W roli kota może wystapić Figa. Ale bez książek – noway.
***
Puszczam się.
Nabyłam to określenie od pani Miller, i nie puszczę.
Puszczam się strachu, niepewności, planowania, własnych ograniczeń i stereotypów (ale nie audio w stereo). Także mitu, że w cieście na pizzę muszą być drożdże (nie, nie puściłam się jeszcze swojego dystansu do pichcenia. Pizza made by Pani Grafik).
Puszczam się.  
Czy nie brzmi to milej, niż trenowane przeze mnie w pocie czoła przekleństwa? Może mi moja siostra uwierzy w puszczanie, jeśli w moje „pierdolę, kurwa” nie da się uwierzyć?

***
Napojona wczoraj herbatą masala wypełzłam spod kaloryfera obarczona książkami. Niezbyt wieloma, bo strych musi mieć balast. Skoro więc w czytelni w kuchni zamieszkał Murakami, w sypialni „Kolekcja piękności”, to w odtwarzaczu nie mogło być inaczej:
do herbaty (nie mylić z bolly)
do lektury (w mieszkaniu nadal oklejonym napisami po japońsku, i z nieprzemijającą słabością do bębnów).
Latorośl za sprawą „Zwierciadła” oraz radia przeżywa zupełnie najpierwszą fascynację Banksy’m, co zawraca nas nieco w krąg kultury starokontynentalnej. L. rysuje (prawdopodobnie projekty murali), maluchy składają kartonowe miasteczko, a panna Imogena śpiewa.
Moje życie jest tu, teraz i jest najlepsze. Trzymam w dłoni odprysk wieczności, i błękitu nieba. Mam wszystko. Właśnie tak.

czwartek, 11 listopada 2010

Not America

Żeby nie było, że o Polsce to Kaczmarski, a Szwedzi tylko z doskoku.
Mamo, a dlaczego jak mama jest biała, a tata czarny, to dziecko jest równo brązowe jak Aaron, a nie w kropki jak krowa?
Czy ktoś podsunie mi wyjaśnienie bez użycia słów "mitochondrium" i "deoksyrybonukleinowy"?!
Zachęcona przez Okruszynę słucham nudnego, zeszłorocznego Stinga. Towar z poprzedniego sezonu.
Jak moje kozaki. Zeszły sezon jest w korp faux pas. Dochodzę do twórczego wniosku, że cała korp w moim życiu to wielka gafa (tak, znów odbyła się kolacja z Don Corleone), ale nie mam siły na salwowanie się ucieczką, i jestem tchórzem. A może tchórzofretką w potrzasku, bo jak starym kawale: trzy firmy do mnie dzwonią. Trzy korp. I nie że gazownia. Tylko że zamiana siekierki na kijek może mieć sens tylko, jeśli kijek jest zaczarowany i rosną na nim banknoty w odpowiednich nominałach.  Poczułam się jak kot w pułapce w laboratorium szalonego naukowca, mogący wybrać mysz w dowolnym kolorze, pod warunkiem, że w czarnym. Wiśnia może robić co chce, byle z korp za plecami. Albo otworzyć z Okruszyną (i Małym Misiem) spółkę z mocno ograniczoną odpowiedzialnością. Nie wiem tylko, w którym dziale gospodarki zarejestrować trącanie się łokciem przy muzyce, czytanie Donne’a, Pounda i Keatsa oraz picie kawy jako główne nurty działalności…. Napada mnie to ostatnio, kiedy chodzę po mieście i spod agitacji wyborczej wyzierają kolejne plakaty – AMJ, Chambao, Herbie Hancock – najtańsze bilety na AMJ po stówie i już nie ma, na HH nawet nie sprawdziłam. Jakbym była zawodowym słuchaczem, to by mi jeszcze za bujanie się po gigach płacono.
Wiem.
SZUKAM SPONSORA. Jakby nie cierpiał jeszcze na absencję prezencji oraz inteligencji, to grejt.
Poza tym, nadal pozbawiona sprzętu przez awarię, czytam książki. Stosik „do przeczytania” maleje. Słucham po kolei wszystkiego, co poruszało mnie do szpiku w tym roku i zastanawiam się, co skłania ludzi do układania różnych list. Idzie koniec roku, co widać po sklepach – stoją w nich choinki, bombki leżą w stosach. Tylko Mikołaj jeszcze się nie przechadza. Zanim przyjdzie połowa grudnia, będę fed up i ciężko będzie się cieszyć ostatnimi Świętami w Domu. Postanawiam więc nie zaglądać do sklepów. Zanim jednak podjęłam to postanowienie, byłam w sklepie sieciowym pretendującym do miana salonu (obecnie wystarczy postawić kanapę, pozwolić klientom na niej siedzieć i przeglądać ksiązki, oraz narzucić nieludzką marżę i już nie jest się sklepem, tylko salonem) i nabyłam (bez sponsora, z bólem serca) biografię pana Wojciecha Manna. I rzeczywiście mogłabym chyba zostać zawodowym słuchaczem muzyki, albo Jego Wielkości asystentką. Doczytawszy, jeszcze na sklepowej kanapie, prywatną jego listę 5 best coverów  z Rodrigo y Gabrielą (dopiero co cytowanym przeze mnie 11.10) oraz listę 5 best filmów muzycznych z It Might Get Loud – przewałkowanym z Blondie w pierwszej połowie roku, zaczęłam poważnie myśleć, czy może jednak nie porzucić korp na rzecz pisania o muzyce, bo skoro trafiam w trend, który się sprzedaje w książkach….  I myślę, czy moja listę top otwiera w tym roku Karen Elson czy jednak Joker’s Daughter? Karen bez posądzania o nepotyzm, choć jest żoną Jacka TheBest.

***
Zastępczy komp na szczęście nie odciął mnie od House MD ani od świata. Zaowocował nawet kontynuacją wspomnianych gdzieś w początkach października rozmów o Murzynach, sztucznych biustach i optymizmie. I ważą te rozmowy, i mimo że nie pomagają w podjęciu decyzji czy zmienac korp, to jednak przekonywanie mnie, że jestem wszak młoda, piękna, wszystko mogę, daje mi siłę. Ok., piękną sama sobie dopowiedziałam, ale przecież mogę.  
    
***
Oglądam też zaległości. Dzienniki motocyklowe. Pomijając nachalny wątek robienia ze zbrodniarza motywu na tshirty i gloryfikacji lewicowości, jedno mnie w filmie uderzyło: tam byle tirowiec, byle rolnik (z całym szacunkiem do ludzi ciężkiej pracy), cytuje (i czytuje) poezję. Mnie tylko dwa razy się tak w PL trafiło, spotkać obcego, co się poezji nie wstydzi, i to dwa razy autostopem w Bieszczadach. Widocznie w górach poezja jest stanem bezwstydnym i naturalnym, jak w filmowej południowej Ameryce. Widocznie tam poezja nie jest dla wariatów, tylko dla wszystkich. 
***
Miłość do ojczyzny też bywa śmiertelna napisała Lipska w wierszu z 1978. Jednym z moich ulubionych, tych, co wiszą nad biurkiem. Nie idziecie na wojne, by zginąc za ojczyznę, tylko po to, żeby jakis inny suk*** zginął za swoją zacytowało dziś jakiegos wielkiego dowódcę radio, cały dzień w temacie. Ale po co umierać, skoro jest tyle do zrobienia. Dlatego czasem żałuję, że this is not America. Troche ichniego poczucia bycia obywatelem na co dzień by sie nam przydało. Wiem, obiecałam nie wdawać się w agitację, ale jak Ktoś od prawie ważnych rozmów mi mówi, że nie głosuje, to mi ciśnienie skacze. Bo patriotyzm to przede wszystkim nieobojętność na to, co się dzieje na podwórku. A ja, po raz pierwszy w zyciu, zagłosuję na kogoś, kto ma w szyldzie inną partię niż ta, która ma słuszną rację, i nie na zasadzie mniejszego zła. Widać nie jestem takim betonem libertariańskim jak wyglądam.
Wątek ważnych rozmów wymaga wspomnienia Pępkowatego, którego znów ściągam myślami, i który jest dowodem na istnienie obcowania w sferze ducha, i dowodem na inne wymiary relacji, i w ogóle. Przyjaźń jest możliwa, i niech mnie Anioł Stróż pilnuje, żebym nie wątpiła w tę prawdę. 

A skoro P., to dedykacja dla Krk.

A teraz, proszę Państwa, zamierzam wraz z Klubem Samotnej Matki coś poradzić na mój, wspominany czasem, problem z piciem. Znaczy, będziemy trenować. McDreamy na początek.

poniedziałek, 1 listopada 2010

For whom the bell tolls

Zagadka.
Przeczytaj uważnie poniższe teksty i wskaż różnice
1. Czyż nie jest to, przyjacielu, najwyższy czas, abyś się obudził? Od jak dawna jesteś zagubiony we śnie? Nie czujesz, jak mędrcy potrząsają tobą, mówiąc: „Obudź się, proszę, obudź się, to tylko sen!” Wiesz o tym, prawda? W głębi duszy wiesz, że to tylko sen i ż przebudzenie jest możliwe.
2. Zbudź się, o śpiący, i powstań z martwych, a zajaśnieje Ci Chrystus.

Nie obiecałam, że będzie nagroda. Wręcz przeciwnie – będzie marudzenie. O różnicach.
Za pierwszy cytat można dostać więcej za wierszówkę, no i jest trendy. Co z tego, że oba teksty mówią mniej więcej o tej samej duchowej rzeczywistości, skoro do drugiego nie da się nic dodać, a na kanwie pierwszego można bić niuejdżowską pianę przez wiele stron śnieżnobiałego papieru o dużej gramaturze?
Autorem drugiego tekstu jest niejaki Paweł z Tarsu (Ef 5,14), pierwszego – mój ulubiony Ken Wilber, zacytowany w okolicznościowym listopadowym numerze mojego miesięcznika. Yhm….
Drugi tekst jest passe, pochodzi z mrocznego, ciemnogrodzkiego chrześcijaństwa, które winne jest uciskowi kobiet, rewolucjom, tajfunom i upadkom meteorytów. Pierwszy – jest trendy, jest duchowy, skłania ku refleksji, może dzięki niemu któryś z czytelników porzuci prostacką modlitwę a zacznie medytować? Wszystko wszak, co duchowe, rozwijające, wyzwalające z lęków i ograniczeń, pochodzi ze Wschodu albo bezpośrednio, albo via amerykańska era wodnika. Bardzo trendy w ostatnich tygodniach jest upublicznić na portalu swoje zdjęcie z imć Tensinem Gjaco, którymś tam – bieżącym - dalajlamą*. Jakby tak z obecnym papieżem, to obciach.
Jeżeli nadchodzi listopad, wypada w miesięczniku napisac o imponderabiliach. Czyli sięgnąć do pani Kubler-Ross, religii tybetańskich, szamanizmu – byle nie do chrześcijaństwa. W myśl jakiegoś intelektualnego spisku niedouczonych religijnie pismaków. Jesteś świadomym chrześcijaninem – won do getta. Szukasz sensu – szukaj w jedynie słusznym źródle: byle dalej na Wschód, choćbyś miał szukać w zabobonach.
Szczygieł powiedział jakiś czas temu, a propos swojej nowej ksiażki o naszych braciach z południa, że to społeczeństwo żyje bez Boga, i stąd ich wielkie poczucie humoru – to śmiech przez łzy desperacji, mający maskować duchową pustkę. Przypomniało mi się to, kiedy po tygodniu walki poddałam się i przegrałam z zabawą halloweenową w szkole. Królewna to nie Junior, chodzący w dwu różnych skarpetkach i różowej bluzce (aczkolwiek ostatnio poinformował mnie, że w wieku lat czterech nie wypada nosić lajtus). Nie chcąc narażać córki na bolesny ostracyzm, skapitulowałam i pożyczyłam jej kolczyki-pająki i czarną bluzkę, dorzucając nabyty mimochodem na wieczorze panieńskim M. stroik na głowę w kształcie rogów, raczej nie bydlęcych. Jakież było moje zdziwienie, gdy odbierając ją ze świetlicy poczułam się jak w Little America – klasy 1-3 uszminkowane i poprzebierane w non-home-made stroje kościotrupów, strzyg, czarownic, zombie, diabłów wszelkiej maści i komplet Adamsów. Jak na festiwalu gotyckiego rocka, tylko bez atłasowych staników. Na odtrutkę zarzuciłam w domu Lawę, żeby przybliżyć choć trochę rodzime Dziady, moim zdaniem bardziej hardcore’owe. Jednak celtycki marketing kulturowy jest skuteczniejszy. Dlaczego, skoro już kultywować pogańskie zabawy w ten czas, nie promujemy własnego folkloru? Swoją drogą, jak silne są pogańskie obrzędy, skoro ochrzczone tysiąc lat temu, wciąż wracają – jak nie drzwiami telewizji, to oknem w szkole…    
Przy okazji, ochrzczenie tych szczególnych świąt, a potem rozwój medycyny szpitalnej, strasznie odczłowieczył śmierć – nie sądzicie? Niby wierzymy, jak nas uczono na religii, że śmierć to wejście do nowego życia, że jest zmartwychwstanie, ale czy poza klepaniem tej prawdy z pamięci na mszy jest w tym coś jeszcze? Wyjście umierania z domu, przepisy sanitarne – zakaz trzymania w domu zwłok do pogrzebu, zakaz przechowywania prochów na kominku, nie mówiąc już o niemożności pochowania kogokolwiek najbliższego pod betonowym progiem na dziewiątym piętrze, tylko pogłębiło tabu. Z jednej strony wierzymy z przyzwyczajenia w zmartwychwstanie, więc nie wiemy jak się zachować po śmierci kogoś bliskiego – czy mamy prawo rozpaczać? Z drugiej udajemy, że śmierci nie ma – nawet żałoby nikt już chyba nie nosi, i nie mamy pojęcia, jak zachować się wobec kogoś kto rozpacza -  pocieszać? Racjonalizować? Teologizować? Pchać jak najszybciej ku normalności (dla nas, z zewnątrz rozpaczy, najwygodniejsze byłoby gdyby żalobnik znormalniał jak najszybciej)?
Kiedy żal jest już patologiczny? Po pięciu latach?
Niby wierzymy w zmartwychwstanie, ale jak? Jak Atenagoras** w II wieku czy jak Donal Flanagan*** w XX?
A, nie wiemy nic o nich przecież. Nie zarobili milionów na biciu piany o jedności wszechświata, naturalnym i uzdrawiającym kontakcie z przodkami. Nie robili tej pianie helingerowskich rusztowań z pseudopsychologii. Co najwyżej bąkali o świętych obcowaniu, ale to brzmi tak okropnie prostacko, nie tak jak jedność z duchami przodków w siedemnastym wymiarze astralnym.     
Ale przecież gdzieś głęboko, w środku, chcemy się ze śmiercią zaprzyjaźnić – i cudzą, i własną. Zwłaszcza własną. Nie wiemy jak. Uciekamy w Halloween, Dziady, chryzantemy i wietrzenie futer na cmentarzu, generalna próbę kozaków przed zimą. Jak Czesi w piwo i śmiech. 
A przecież wystarczy pomyśleć nad klepanym "ciała zmartwychwstanie", wystarczy nie tyle uwierzyć w świętych obcowanie, ile go doświadczać. Jeśli nie na co dzień, to wtedy, kiedy jest nam dane – i nie zamykać się przed nim.    
  
Ha. Zamiast wkurzać się na prasę i szkołę, miałam napisać o ekskomunice, co działa wszak ex lege, a nie na mocy medialnego szumu (założę się że media szukają jakiegoś biskupa, który nie używa niemodnych słów, oraz nakazują grzebać asystentkom w necie, w celu odnalezienia jakiegoś autorytetu, co go też anatema spotkała, niesłusznie oczywiście…yyyy….. Henryk VIII?!) Jakoś nie pamiętam żeby przy dyskusji o aborcji ktoś się obruszył, że aborcjoniści, łącznie z całym personelem pomocniczym, są ekskomunikowani – a są, choć radio o tym ni szu-szu).
Z drugiej strony, nie rozumiem kościołowego udawania, z czegoś nie ma, jak tego nie widać.
Co innego wszak mieć jakieś poglądy i przekonania moralne i etyczne, a co innego popierać racjonalne regulacje prawne (z naciskiem na racjonalne), gdyż mamy nowoczesne społeczeństwo popperowskie. Jeśli w prawie jest luka, to nigdy nie jest pusta. Wręcz przeciwnie. I zawsze ktoś cierpi przez tę lukę. Niewinny i bezbronny.  To, że nie krzyczy, nie usprawiedliwia luki. Nie popieram brania heroiny, jest niemoralne i etycznie złe. Ale popieram racjonalną regulację rynku narkotyków – brak takowej kryminalizuje obrót i zwiększa liczbę ofiar, nie wspominając o efekcie zakazanego owocu. Dowody – amerykańska prohibicja. Gdzie jest większa kryminogenność? Na rynku tytoniu czy marihuany? Przykład świadomie podany. I muszę tylko zerknąć do jakiś wiarygodnych danych, prze które palenie rocznie więcej ludzi umiera…..
Ale o tym (znaczy nieregulowanym prawnie in vitro) już napisałam tony (w tym niezaistniały doktorat), więc tylko jeszcze okolicznościowo:



*Jego infantylizm nazywa się naturalnością. Jego braki w elementarnej wiedzy – ciekawością świata. Wiara w zabobony – mądrością dostępną tylko wtajemniczonym. A brak skuteczności w polityce – cierpliwym dążeniem do celu. Oto, co z Dalajlamy zrobiła newage’owa propaganda - tak dwa lata temu ośmielił się napisać "Przekrój". Bęcki zebrał, aż się trzęsło. Ale popieram ręcyma i nogyma. Howgh. 
** Koncepcja zmartwychwstania ciała tożsamego materialnie ("reanimacja"
*** Koncepcja zmartwychwstania w śmierci - poza czasem nie ma fazy przejściowej, po sądzie szczegółowym nie ma oczekiwania na zmartwychwstanie ciała, lecz jest od razu ciało nowe  

PS. Dopala się ślicznie – in red






Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.