Ciepło jest.
Nie rozumiem, jak to się dzieje, że w jednych cudzych domach składa się wizyty, a w innych po prostu się wie, że się jest i że można być. Można usiąść i wygrzać plecy pod kuchennym kaloryferem, bo się wie że można. Mały Miś na brązowo farbowany zaświadczyć może, że w Domu kaloryfer w kuchni miał nawet specjalny uchwyt, gdyż moje pod nim przesiadywanie, zwłaszcza weekendowe, zagrażało cienkim rurkom od C.O. I wczoraj sobie pod takim kaloryferem, cudzym, usiadłam. I było absolutnie sielankowo. Taki moment, kiedy ma się pełną świadomość, że złapało się w dłoń odprysk wieczności, taka chwilę, która zostanie we wspomnieniach. Bezcenne.
I bezpiecznie.
I są domy, choć naszpikowane dywanami i eksponatami z epok, w których nie ma problemu ani oporu, i się wie że można, więc siada się na podłodze, i po rozdepcięciu ciastka nie ma imperatywu wewnętrznego żeby się kajać.
I nawet wczoraj mnie to zastanowiło głośno i werbalnie, i oświeciło mnie: bezpiecznie mi w domach, w których są książki. W metrach długości półek, wysokości stosów i w roli przez naturę przypisanej: książki książkowe, a nie grzbiety do wyglądania i szpanowania. Nie płyty, poduszki, zapachy szarlotkowe i czary-mary-kominki, ale dotykane i czytane książki zakotwiczają dom. Jakimż fenomenem jest adaptacja strychu z mansardowym oknem: niby dom, murowany, stabilny, ale będąc w nim się czuje, że ten dom jest tylko czule czytanymi książkami zakotwiczony, jak podniebny statek pijany, jakby ten strych przysiadł na budynku tylko na chwilę, a jego adaptacja na mieszkanie była koniecznym kompromisem ulotnego z grawitacją, jakiejś magii z codziennością.
Książki są nawet ważniejsze niż kot. W roli kota może wystapić Figa. Ale bez książek – noway.
***
Puszczam się.
Nabyłam to określenie od pani Miller, i nie puszczę.
Puszczam się strachu, niepewności, planowania, własnych ograniczeń i stereotypów (ale nie audio w stereo). Także mitu, że w cieście na pizzę muszą być drożdże (nie, nie puściłam się jeszcze swojego dystansu do pichcenia. Pizza made by Pani Grafik).
Puszczam się.
Czy nie brzmi to milej, niż trenowane przeze mnie w pocie czoła przekleństwa? Może mi moja siostra uwierzy w puszczanie, jeśli w moje „pierdolę, kurwa” nie da się uwierzyć?
***
Napojona wczoraj herbatą masala wypełzłam spod kaloryfera obarczona książkami. Niezbyt wieloma, bo strych musi mieć balast. Skoro więc w czytelni w kuchni zamieszkał Murakami, w sypialni „Kolekcja piękności”, to w odtwarzaczu nie mogło być inaczej:
do herbaty (nie mylić z bolly)
do lektury (w mieszkaniu nadal oklejonym napisami po japońsku, i z nieprzemijającą słabością do bębnów).
Latorośl za sprawą „Zwierciadła” oraz radia przeżywa zupełnie najpierwszą fascynację Banksy’m, co zawraca nas nieco w krąg kultury starokontynentalnej. L. rysuje (prawdopodobnie projekty murali), maluchy składają kartonowe miasteczko, a panna Imogena śpiewa.
Moje życie jest tu, teraz i jest najlepsze. Trzymam w dłoni odprysk wieczności, i błękitu nieba. Mam wszystko. Właśnie tak.
Wczoraj w trójce Banaszak śpiewała tę piosenkę i zazdrościłam autorce.
OdpowiedzUsuńKsiążki - tak, ważniejsze niż meble. Pełnią rolę docieplenia.
W skrajnych okolicznościach pewnie mogą i zastapic meble :-)
OdpowiedzUsuń