wtorek, 31 sierpnia 2010

New York (4ever)

Skoro moja siostra twierdzi, że NY jest jej naturą, czy też jedną z odsłon natury muzycznej – Welcome:

A skoro przy coverach jesteśmy, łaaał (premiera płyty w październiku, więc posiłkuję się YT). Yo-Yo Ma z Santaną. Cóż za zaszczyt dla Carlosa! Płyty doczekać się nie mogę!
Latorośl chodzi i śpiewa to:

A ja jestem zła.
Bo
po pierwsze primo, 12 stopni?! Wredna jestem, wolę grafik niewakacyjny, normalne tory życia – to one nadają smak wakacjom, jeziorom i szybowcom, no ale 12 stopni?!
Po drugie primo, ja jestem umiarkowanie dorosła i umiarkowanie rozsądna, i rozumiem. Co nie zmienia faktu, że czuję złość. Racjonalny moduł w mózgu tłumaczy, że to fajnie, bo mam zupełnie wolne popołudnie, mogę w rozciapcianym dresie pomykać, hektolitry zaległej kawy sama wypić, ale i tak czuję wściekłość. Rozumiem powody, wściekłość odczuwam. Napiszę to jeszcze czterysta razy to może mi przejdzie. Mi – tak. Dzieciom, co dziś (prawie) wypucowały dom własnymi rączkami, a teraz im się broda trzęsie, bo ktoś coś obiecał i znów okazało się że są inne rzeczy – też przejdzie. Ale mnie serce boli, bo widzę, jak Królewna zaczyna się czuc ostatnia w kolejce, znów wyprzedzona przez jakieś dorosłe sprawy, których łepetynka nie pojęła, a serduszko ubolewa. A poza tym, proszę niedoszłych składających wizytę - tęsknimy!!! Będę pluć. I trzymamy za słowo, że jutro. I obiecujemy, że nie zdradzimy publicznie, że to Wy. Tylko przyjedźcie. 
Trzecie primo, odwołano wyczekiwane warsztaty na rzecz innych, prowadzonych przez Mahmouda Redę. Padliście na kolana? Nie? OK., jeśli taniec to wiolonczela, to Reda jest jak Yo-Yo Ma. Albo nawet więcej. Zobaczyć 80latka w tańcu orientalnym – bezcenne. A raczej cenne, jak plus minus dwa komplety podręczników. Pozostaje mi czekać na następny raz, żeby zobaczyć 90latka…
A po czwarte, bez złości i plucia, zauważyliście, że zieleń się załamuje? Niby nie ma jesieni, ale tu i ówdzie Matrix się zawiesza, przebłyski żółci i brązów, bociany zniknęły w tajemniczych okolicznościach, na niebie zamiast szybowców – ołowiana kołdra.
Zasypiając w ostatnim momencie przed złamaniem postanowienia o chodzeniu spać przed północą, uświadomiłam sobie, że zaczyna się koniec wakacji, i ze z wybiciem dzisiejszej północy minie ostatecznie przedłużony termin realizacji postanowienia numer 5. Ale przecież nie mogę pracować nad sobą w takim tempie, żeby na następny rok nic nie zostało, prawda? A tu początek szkoły, ślub M, Wszystkich Świętych, Gody – i już koniec roku. Czyli można przyjąć, że 31 sierpnia jest pierwszym dniem końca roku i stąd - już można podjąć metodą rolowania pierwsze postanowienia noworoczne.

Ym, sofiści byliby ze mnie dumni?


Wypada się odnieść do historii, nie? To się odnoszę: jako dziecko miałam oczy i uszy dookoła głowy i doskonale widziałam, jak to jest: oni i my. A czego nie rozumiałam, i nie było w czterotomowej encyklopedii, sama sobie tłumaczyłam. Postulaty. Po-stu-laty. Coś, co oni zrobią dla nas. Za sto lat. A forma gramatyczna "laty" zamiast "latach" to taka gwara ze stoczni....

P.S. polecam oczom P.T nowy filmik belly, tak na marginesie.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Succar ya banat


Weekend który w ogóle nie zapowiadał się słodko, raczej nudno (ileż razy można Caramel obejrzeć?), okazał się jednak bardzo twórczy – odwiedziliśmy Bliski i Daleki Wschód, Egipt oraz Czarną Afrykę. Zaczęło się od Karmelu, którego oglądanie kończy się u mnie zwykle malowaniem paznokci (wspomnienie Mirellowych wakacyjnych wpędza mnie nieustannie w kompleksy na tym punkcie…) i zakładaniem najfajniejszych kolczyków. Tego lata straciłam dwa ze swoich ulubionych. Dwa nie do pary, rzecz jasna. Słyszę w tle chichot Ally Mc Beal…

Deszczowe pół soboty to Egipt, pustynia Berberów i Arabia, z krótkim wypadem do Turcji. Królewna z dumą przyniosła swój pierwszy taneczny dyplom, choć część zajęć poświęciła na rysowanie niebieskiej ośmiornicy. 


Drugie pół to dalsze zgłębianie Azji w towarzystwie Latorośli, czyli stary, poczciwy Shogun. Trzydzieści lat temu serial miał dwanaście odcinków i tyle. Żadnych siedemnastych sezonów, w których widz już nie pamięta, skąd bohaterowie się wzięli, kto z kim i dlaczego, żadnego mnożenia i ciągnięcia pobocznych wątków, cudownych powrotów zza grobu i podmieniania aktorów z powodu zmiany kontraktu. Gdyby Shogun powstawał teraz, John zaliczałby wszystkie Japonki, a w finałowym odcinku czterdziestego sezonu poleciałby na Księżyc. Seppuku pokazane byłoby naturalistycznie, a muzyka byłaby elektryczna bardziej niż orkiestrowa. A tak – oglądamy cały serial w leniwy weekend (i kilka nocy), syn chłonie japońskie słówka i tajniki walki, tłumacząc mi kiedy bokken, kiedy katana. A ja patrzę sobie na zderzenie XVII wiecznego Zachodu i Wschodu, feudalizmu (z Kościołem w tle) ze wschodnim feudalizmem (z zen w tle), i wychodzi mi, że do tekstów o prawach człowieka, co je dostałyśmy na OFFie zamiast srednio zaśpiewanego białymi głosami gospel powinno być dołączone DVD z „Shogunem” i „Konfucjuszem” jako ilustracjami wartości azjatyckich. Serial nie tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że nie ma czegoś takiego jak uniwersalizm praw człowieka, ale jest asymetria, i dlatego wszelki zachodni, nie tylko amerykański, paternalizm jest z gruntu zły. Zachwyca mnie – nie mylić z jakimś niezdrowym sentymentem do buddyzmu – tłumaczenie azjatyckiego podejścia do życia, źródeł etykiety, powodów ucieczki w głąb siebie, w zderzeniu z niewinnością, brakiem wstydu ciała – cała lekcja udzielana przez kobietę Anglikowi odbywa się we wspólnej łaźni, co dla niej jest naturalne, a dla niego – zaskakujące. Japońskie podejście skojarzyło mi się z opisem ludzi w raju przed grzechem. Zostawiając z boku wewnętrzną feministkę, rozpływam się w zachwycie nad kolejnym tłumaczeniem jak możliwa jest miłość ponad ciałem – bo miłość cielesna między ludźmi związanymi innymi węzłami małżeńskimi jest niemożliwa, jest przestępstwem… Jak dobrze byłoby, gdyby także współczesny chrześcijański Zachód przypomniał sobie takie możliwości… Nie wiem tylko, czy rozwiązania stosowane przez japońskie kobiety to szacunek dla męskiej natury czy kompromis wynikający z rezygnacji i pogodzenia się z losem. Szczerze odsyłam do serialu.
Niedzielę spędzamy we wiosce pigmejskiej, co zmusiło mnie do opanowania umiejętności posługiwania się telefonem jako aparatem z lampą błyskową (ale i tak uważam, że telefon jest do rozmawiania z Blondie a nie do fotografowania), żeby uwiecznić synów jako wojowników z tarczą z żółwiej skorupy, a potem całą galerię masek na dziecięcych nóżkach. Sama rzucam się na bębny, na których odtwarzam posiadaną od wczoraj wiedzę o rytmach, i masmoudi kabir 4/4 (dum-dum-raka-taka-dum-raka-tak) wychodzi mi całkiem nieźle, choć pierwszy lepszy bębniarz pewnie by się czepił pozycji dłoni i palców.
Przy okazji zupełnie niechcący szalejemy na koncercie Maleo Reggae Rockers i kongijskich bongistów (bongersów?), aż do domu zapędza nas dziki głód.     
Cała ta wycieczka przez pół świata skłania mnie do ponownego zastanowienia się nad męczącym i ograniczającym horyzonty europocentryzmem. Daleki Wschód? A skąd daleki? Bliski? Dokąd stamtąd blisko? Postanawiam sprawdzić, czy tacy na przykład Amerykanie czy Australijczycy też mają mapy z Europą w centrum wszechświata, ale nie wiem czy to gugle wie, że szukam z Polski, czy po prostu tak jest, że ten południk zero, oś mapy ciągnący przez Londyn, zawsze jest w środku.  Znajduję natomiast takie obrazki:
(żeby było wyraźniej, kliknij na obrazek)

Znów mam co odsypiać. Dobranoc się z Państwem. 

piątek, 27 sierpnia 2010

Faza delta

Blondie lubi te piosnkę, a koncert na OFFie, jakkolwiek spędzony przeze mnie w pałatce, był przedni. Kiedy jednak usłyszałam jak Królewna mówi do Juniora „Umielaj stąd, to moje biulko” schowałam gdzieś płytę – aż za dobrze. Stąd chwilowo tytuł bez ilustracji poza YT.
Gdy nie mam REMu strzelam z CKMu. Spać się nie da, pełnia mnie kiedyś wykończy. Nawet jak leje i jest burza, cholerny księżyc się nade mną znęca. Nie pomaga liczenie baranów (złośliwe przybierają korporacyjne buźki), wyjadanie czekolady z lodówki o 3 nad ranem ani oglądanie starych filmów.  W czasie dwu bezsennych nocy w tym tygodniu zaliczyłam „Gone with the wind” (śmiejcie się, nevermind), „For whom the bell tolls” (hiszpańska Cyganka grana przez Amerykankę o greckim nazwisku – bezcenne), kilka odcinków Shoguna (Latorośl przeżywa dziką fascynację samurajami i zanudza mnie niuansami feudalnej hierarchi, mówiąc do mnie przy okazji „mama-san”), a z nieco nowszych „Four Weddings and a Funeral” (w celu sprawdzenia czy skojarzenia są żywe…) i z racji - skojarzenia - z boską Kristin S. Thomas – „The horse Whisperer”. Ten ostatni film zaczęłam kiedyś oglądać z dziećmi w tle, pałętającymi się przed snem, i oni tylko potwierdzili pewną znaną prawdę. Pierwsze sceny wzięli za film z YT o tym, jak ciocia Blondie śpi. I choćby się moja siostra odcinała od tego, nie chce być inaczej. Na pociechę dodam, Sister, że w quizie „znajdź 3 różnice” prawidłowa odpowiedź to a. Blondie ma ładniejsze zęby b. S. J. ma większy tyłek c. S.J. jest z Ameryki.
Tydzień po urlopie nadal nie pozbyłam się jednostki chorobowej opisywanej jako pourlopowa depresja (amerykańscy naukowcy nie podają, czy jest genetyczna jak otyłość, lenistwo czy głupota…). Nadal uwielbiam swoją robotę, ale korporacja doprowadza mnie na dno otchłani rozpaczy ("Ania z Zielonego" też była w repertuarze…). Do kompletu mam jeszcze w menu walenie głową w mur w sprawie Szacownej Instytucji (niebudżetowej), która od przyjęcia ode mnie teczki pół roku temu i zażądania wpłaty cztery miesiące temu, ma wakacje i pewnie mieć będzie jeszcze jakiś czas. Nierychliwa, mam nadzieję że sprawiedliwa przynajmniej.
Gdybym miała lepiankę z kawałkiem trawy, usiadłabym na przyzbie w taka bezsenną noc i liczyłabym na to, że jednak lepiej będzie, choć się na to nie zanosi na obecny rzut oka, nawet dalekosiężnego. Phi.

Lepianki się pewnie dorobię, gdyż nasze wspaniałe państwo, jak już upora się z obrońcami i pomnikiem, zajmie się podnoszeniem podatków dla naszego dobra. Najpierw podniesie podatek za książki, by obywatele zaczęli czytać mniej i zajęli się jakimiś pożytecznymi rzeczami, najlepiej grą w piłkę nożną na orlikach, żeby nie było wtopy na eurodwadzieściadwanaście, skoro pieniądze z moich podatków i tak na to poszły. Wiadomo, Okruszyna odejmie sobie od ust, zakasze rękawy i pieniądze na rehabilitacje syna zdobędzie choćby miała je wydrzeć spod ziemi własnymi pazurami. A o biedny, zaniedbany i niedofinansowany sport (pomniki, rezydencje, meble w hotelu poselskim – niepotrzebne skreślić) nikt tak nie zadba, jak opiekuńcze państwo. Przymierających głodem, żyjących wzniosłymi olimpijskimi ideami działaczy, herosów, przedstawicieli ludu itd trzeba utrzymać. I zrobię to ja, bo jestem niereformowalna i jednak kiedyś jakąś książkę nabędę. Będę miała czym zatkać dziury w oknach lepianki na starość, która czyha na mnie tuż za rogiem. Jak bowiem wiadomo, jako kobieta mam przywilej, zupełnie zgodny w swej logice z konstytucją, dostać maleńką emeryturę i to o pięć lat wcześniej niż później (czyli przez krótszy czas będzie mnie państwo wyręczać w odkładaniu, bo sama bym na to nie wpadła w życiu, dobrze że mamy ustrój paternalistyczny). Wcześniejsza emerytura jest wynagrodzeniem za trud wychowania dzieci – przekonuje mnie w radio facet. A że umrę później, to właśnie stać mnie będzie na lepiankę – krócej odkładane, na więcej podzielone, same zyski i przywileje. I po co więcej przedszkoli, skoro zawsze będą emerytki które nie zwiążą końca z końcem i zajmą się opieką nad cudzymi dziećmi. Będzie można im zabrać emeryturę z zusu, bo zarobią na tej opiece kokosy, które jeszcze będzie można opodatkować na następny sarkofag z białego marmuru dla kogoś, kto się zasłużył umacnianiu wolności i demokracji.  Że rodzice zdesperowani zapłacili już raz od tej kasy podatek – szczegół…Jako kobieta mam równe prawa, a skazywanie mnie w świetle konstytucji na nędzę ich nie narusza, bo w końcu ekstra mądre instytucje oenzetu (tfu) oraz mumii (apage) nie są zgodne, czy prawa socjalne są prawami człowieka (…….autocenzura). Dobrze że jest odwrócona hipoteka, a ja mam odrobinę anarchistycznego (antyaparatopaństwowego) rozsądku.
Jestem niewyspana, rozgoryczona, mieszają mi się dum i tak, a przed warsztatami chciałam rozgryźć ten kawałek:

czy to rytm bedeli, saidi czy inny jakiś. Niegdysiejszy domniemany kontakt słonia z moimi uszami jednak ma skutki.... Dobrze chociaż, że kończą się wakacje i życie wróci do swojego rytmu, niekoniecznie z rozłożonym symetrycznie akcentem.    
Pocieszam się bałkanizmami, przywiezionymi z wakacji przez pannę magister.

Idę odespać.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Układam górę z książek na trawie zielonej

Tylko we Wro muzycy mogli napisać, zaśpiewać i nagrać (a jak mówi Natalia - rzeczywiście najpierw wyśnić) tak piękne coś:
  
Książki rozmnażają się przez pączkowanie. Albo jakoś inaczej, cichcem, w nocy.
W przerwie w przygodach muzycznych, krajoznawczych oraz enefzetowych robimy inwentaryzację książek. Trzeba przygotować przestrzeń do warunków nowego roku szkolnego, nowego grafiku i nowego dziecka, na którym łapę położy państwowa edukacja wczesnoszkolna.
Od wielu lat obowiązuje zasada: przygarniasz książkę pod nasz dach, zrób jej miejsce, wypuszczając jakąś inną w świat. Pobliska biblioteka publiczna nas kocha, ale książki też. Przyciągamy je chyba. Wciąż jest ich więcej - średnio o dwa metry - niż półek. Nie liczymy oczywiście podręczników. A przecież oszczędzamy i książek (niemal) nie kupujemy.
Przy okazji dopada mnie z całym impetem post-decyzyjna melancholia z depresją. Niby wisiało to nad nami od prawie pięciu lat, i decyzja nie jest moja – ja pewnie nie umiałabym jej podjąć – ale boli. Latorośl wręcz rozpacza, i nie przyjmuje do wiadomości racjonalnych argumentów.
Siedząc między naukowymi Himalajami i beletrystycznym Hindukuszem snuję raz ciche, raz głośne rozważania na temat znaczenia książek i przedmiotów, i nad ich wagą dla ludzkiej duszy. Wykonując imitujące siłownię tysiące przerzutów tomów ze stosu „serie” na stos „historyczne” i dalej na „różne”, wyobrażam sobie, że nasza sytuacja jest komfortowa. Jest ucieleśnieniem i aktualizacją postulatu gospodarczej wolności, prawa do decyzji i swobody zrobienia sobie dziury w duszy. Na głos przekonuję siebie, Salingera i syna, że decyzja podjęta przez człowieka, niezależnie od tego, czym uwarunkowana, jest o niebo lepsza od decyzji podjętej przez los – powódź, pożar, wojnę czy nie daj Bóg jeszcze inne jakieś siły wyższe i niższe, pozbawiające ludzi domów, mieszkań i nie tylko książek, ale po prostu wszystkiego. Ale boli. Zaczyna boleć, jak rosnący powoli ropień. Na razie jest w zasadzie zapowiedzią bólu, żalu, i poczucia przemijania i nieuchronności. Jest przedsmakiem zwycięstwa sentymentu i wspomnień nad kapitalistycznym racjonalizmem. Oswajam go przez przewidywanie, nakreślanie ram czasowych, dat, formalności. Przez przypominanie przedmiotów które są Tam i dla których nie mam miejsca tu, ale skoro Tam nie będzie, trzeba coś z nimi zrobić. Najłatwiej byłoby się od-przywiązać. Się nie da. Nie tak prosto. Na nic tu autosugestie, że obywam się bez nich od lat. Ale co innego obywać się, ale wiedzieć, że są bezpieczne, a co innego zadecydować o ich losie ostatecznym. Co innego nie pojechać, nie być, nie trwać, nie wdychać zapachu, nie spędzać czasu, ale wiedzieć że w każdej chwili MOŻNA to zrobić, a co innego nagle, mocą (prawie) własnej decyzji się tej możliwości pozbawić. Na razie nie wyobrażam sobie że Tam będzie cudze, że moje dzieci – poza Latoroślą – nie będą go pamiętać, lub jak przez mgłę. Dziwne i śmieszne może się to wydać, ale najbardziej boje się utraty trawy. Nikt już nie będzie miał swojego kawałka trawy. A może wpisać by to w katalog praw człowieka? Niezbywalne prawo do posiadania określonego metrażu świeżej, prawdziwej trawy? Tyle, żeby bose stopy się zmieściły, wystarczy.  
Prawa człowieka są z jednej strony jak trawa – podobno – wieczne i uniwersalne, a z drugiej jak Yeti. Nikt tak do końca nie wie, jak wyglądają, a wszyscy się ekscytują i konferują międzynarodowo. I festiwalowo. Przestudiowałam materiały nt praw człowieka przytargane z OFFa (dzieci w tym czasie przegryzały się przez zagadnienie ”dlaczego JA mam oszczędzać wodę”, także przywiezione z PAHowskiego stoiska festiwalowego). O ile skutki edukacji wodnej są chwalebne, o tyle human rights powodują zmarszczki i bulgoczącą bulwersację. Ale o tym (i innym) następnym razem, jak czas się naciągnie...            

środa, 18 sierpnia 2010

Doktol Hałs in vivo

Nieczynne z powodu pobytu Juniora w szpitalu. Mam nadzieję, że NFZ przeżyje. Dzisiejsza młodzież po założeniu wenflonu kazała cyknąć komórą fotkę w celu wzbudzenia zazdrości w starszym bracie, bo to image a la ranny żołnierz, a po założeniu kroplówki rzekła: "Łaaał jak w plawdziwym filmie. Jak w doktoze Hałsie mamo!". Miny personelu - bezcenne.
Gorzej z kosztami psychicznymi po stronie matki, bo gorączka 40 st która spada do 38,6 a potem skacze znowu oraz białko crp (cokolwiek to znaczy) 20 razy ponad normę spadające do 13 razy ponad normę to hardkor nawet jak na mnie. Było uważać na biologii... Eksperymenty z antybiotykami w toku, uprasza się o trzymanie kciuków, ja lece paść na nos

środa, 11 sierpnia 2010

In this town...

Od czasu kibucowego oglądania Mostu do Terabithii łazi za mną ta piosenka

I jeszcze ta, a propos Powstania i gry planszowej w której jestem powstańcem…
***
Z archiwum dialogów
1.
(gdzieś między Bytomiem i Katowicami)
Radio: .....…..piosenka na wędrówkę
Blondie (z entuzjazmem): O, tak, tak, ona ma taki włóczykijski rytm
W: Coooo???
Wiśnia dostała takiego ataku radości na skutek sformułowania włóczykijski rytm że według Blondie było to średnio zgodne z przepisami o ruchu drogowym.
No i nie zgadniecie, o jakiej piosence radio mówiło.

Choć w sumie, jest przecież o tym że ktoś tam sobie gdzieś idzie niezupełnie po myśli podmiotu lirycznego, prawdopodobnie na skutek uaktywnienia się genu włóczykija. U mnie też jest bardzo silny, choć w kontekście Karpat bardziej.



Biorąc pod uwagę ilość napisanej na temat nagłych odejść wszelakiej literatury oraz muzyki, ten gen bywa letalny.
2.
przejazd kolejowy na Avicenny, godz. 14.27
Auto: tuk, tuk
Junior: Mamo, scis ladio bo telas się modlimy wszyscy. W imię Ojca i Syna i Świętego. Dziękuję Ci Panie Jezu, nie, Panie Boze, nie, dziękuję Ci Panie Jezu i Panie Boze, za tą psygodę ze Klólewna mogła jechać na Hallejce i ze mam wodę do picia. Amen, w imię Ojca…
Reszta: zamilkła. Wiśnia zawiesiła się w metafizycznym zachwycie nad ewangeliczną prostotą bycia dzieckiem, i nad znaczeniem słowa wdzięczność.
3.
Gdzieś na łączu telefonicznym jednego z operatorów komórkowych
Cherry: M. wychodzi za mąż
Blondie: Znowu?!
Ch: Taaa, i znów za P. Nie mam się w co ubrać!!!!
Objaśnienia:
Obie kochamy M.
M., będąca osobą bliską, dwa lata temu prawie wyszła za (na)rzeczonego P. Gotowa była nawet ta sukienka, etc. Wtedy było prawie.
Dziko się oczywiście cieszę z happy endu, i nawet po przejrzeniu szafy jak najbardziej mam się w co ubrać, znalazłam bowiem kieckę tak wystrzałową, że nie mam w niej gdzie bywać. Będzie idealna. Musiałam co prawda zrezygnować z wyczekanych warsztatów z guru tribala - cóż za złośliwość organizować wesele właśnie wtedy. Ale czego się nie robi… Niestety, ciuch to pikuś. Pojawia się bowiem problem czysto operacyjny. Nie mam z kim iść. Ponowne przejrzenie szafy nic tu nie dało. Jeśli komuś do śmiechu, to zapewne z powodu nie bycia z miasteczka. Z tego miasteczka. I jednoczesnie nie bycia singlem obdarzonym znacznym zestawem om (od: oma) oraz ciotek, oraz z powodu nie bycia przedmiotem plotek tak wyszukanych, że autor powinien dostać Nobla za kreatywność. I z powodu nieznajomości mechaniki śląskiego wesela.
Ratunku, pomocy!
Proszę zgłaszać kandydatury, koniecznie ze zdjęciem. Wymagania: wysoki, przystojny, pod krawatem, z uzdolnieniami do konwersacji salonowej, chętnie bezalkoholowej. Mile widziane umiarkowane umiejętności taneczne (niekoniecznie raqs sharki).
Zapewniam: rewelacyjne towarzystwo (moje znaczy), tatar, rolade z modro kapusto oraz niezapomniane przeżycia (niezależne ode mnie, zgodne z prawem śląskiego wesela). Biały miś gratis.
Blondyni na koniec kolejki.
***
Urlop mam! Łamię notorycznie swoje postanowienie noworoczne odnośnie spania przed północą. Oglądam (bez prasowania!) głupie filmy, które źle mi robią na głowę i serce (np. wczoraj: Sliding doors). Nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji. Ani erupcji własnej głupoty. Mam za to plany ambitne, dotyczące walki z bombami biologicznymi oraz rozpasanym nadmiarem przedmiotów wokół. Czas mi się rozciąga jak guma, i wciąż go brak. Potwierdza się tylko moja teza, że jak się ma duzo do zrobienia, to łatwiej się zorganizować. A tak: pranie skończone, góra prasowania się zawaliła pod własnym ciężarem, postanowienie noworoczne nr 5 ma przesunięty termin, a mnie cztery sprawy: wizyta u weterynarza, zakupy, gotowanie obiadu (tak!!!) w postaci dwu rodzajów zupy i kolb kukurydzy oraz standardowe zajęcia belly zajmują całą dobę. Na pociechę odmóżdżam się prasą urlopową, i niniejszym dedykuję fragment sobie, Okruszynie oraz innym sfrustrowanym, jak i ja, dysonansem między „mieszkaniem w stanie z moich marzeń” a „nie chce mi się. Jasny gwint, jak mi się nie chce, wolę pójść z dziećmi do parku, poleżeć i pomyśleć o niebieskich migdałach”:
Prace domowe nie tylko męczą – również szkodzą zdrowiu! Naukowcy z renomowanego Uniwersytetu Stanforda wykazali, że kobiety angażujące się w tę działalność są znacznie bardziej narażone na choroby płuc i serca (….)
Dbajmy o zdrowie!

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Lucid


Jakby się komuś nudziło, to może przyjąć, że mam dziś imieniny, i może wybrać się do mnie w ciągu najbliższych siedmiu dni (potem też, ale urlop się skończy) na kawę czy mate czy jakiś inny susz do zalania. Z dowodu osobistego (tego odzyskanego) wcale to nie wynika, ale wszak człowiek ma jeszcze trzecie imię, z wyboru. Na skutek powyjazdowego zmęczenia i lenistwa nie sprawdziłam czy Kościół zmienił dziewicy męczennicy na filozofki fenomenolożki, ale i tak patronką moją jest.
Otóż, wróciliśmy.
Dzieciaki w okolicznościowych koszulkach. (Ja we wdzianku made by Blondie z nieco aluzyjnym hasłem „Cure my heart doctor House”). Juniorowi najmniejszy dostępny rozmiar sięga kolan, ale - jak to on – ubraniowe konwenanse ma gdzieś. I bimba sobie na uwagi typu „wyglądasz jak w sukience”. Był zresztą, nie tylko z powodu sukienki, maskotką festiwalową i gwiazdą pola namiotowego, a z racji naklejki z maminym numerem telefonu na plecach - ulubieńcem ochrony. Czteroletnia krytyka muzyczna z uwagami typu „ale to nie było plawdziwe LaoCe bo nie zaglali Uhuhaha” lub „cicho, słucham bo pan gla na tląbie jak dziadek Piotlusia” też przejdzie pewnie do historii. Mnie najbardziej spodobało się „pani ma ładną gitale i buzie tes” rzucone niedbale w stronę zespołu, dzięki czemu udało nam się wydębić pierwszą ich, historyczną płytę, której nigdzie dostać się nie da.

Z innych zdobyczy (już bez poparcia nieletnich) przywiozłam prawdziwą, okrągłą, legalną Joker’s Daughter. Nie obyło się bez negocjacji, bo obie strony wiedziały, że deliberują nad czymś w rodzaju białego kruka – i jedna strona pragnęła płyty, a druga zarobku. Finał jednak był w stylu happy endu i nie mogę obiecać, że nie będę P.T. męczyć utworami z tejże płyty.


Poza wymienionym LaoChe (jak zawsze rewelacja) wspomnę jeszcze o Tides From Nebula, Pink Freud,


Indigo Tree i Pustkach. Apteka (Junior na moich plecach wrzeszczał punkowo „Menda” jakby normalnie w latach osiemdziesiatych się wychował) oraz VooVoo ze Sno-powiązałką czy Kryzys to czysty klasik, więc napiszę tylko, że jeszcze nie ochłonęłam i pewnie nawiązania się będą pojawiać. Blondie jak się znów skomputeryzuje, zapewne uraczy recenzjami Mew i The Flaming Lips.
A teraz pranie…..

czwartek, 5 sierpnia 2010

Angel's kiss


Kornem zalatuje aż miło. Nie zamierzam się wstydzić lubienia Korna, nie jestem wystarczająco sofistikejted. A Królewna mówi o Kornie że to miła muzyczka o mrozie za oknem. 

Trzy dni minione były właśnie takie: jak uśmiech i pocałunek z innego, lepszego świata. A tytuł piosenki skojarzył mi się z innym letnim poprawiaczem nastroju.

Po trzykrotnym sprawdzeniu w serwisie radiowym jaki dzień tygodnia oraz miesiąca mamy wracam na małą chwilę do rzeczywistości. Uprawiam slalom między pięcioma balkonowo-salonowymi suszarkami marki IKEA, gratulując sobie w duchu pralki ultra silence, który to napis na obudowie okazał się prawdziwy – mimo dwu nocnych prań nie miałam dziś przyjemności z sąsiadem z dołu. Nie mogę jednak nijak dociec, jak udało się nam w trzy dni, zużywając po jednym komplecie ciuchów, zapełnić siedmiokilowy bęben na trzy zmiany. Keczup który złośliwie zeskoczył z ekskluzywnego tosta made by Boski na białą koszulkę nie chce zejść. Będę miała pamiątkę.
Latorośl oddalił się na warsztaty growe (od: gry), a ja, po wysłuchaniu w radio audycji o i z Karoliną Cichy (Cichą?), tą od Wawa2010, nie odnajduję w programie OFFa bandu o nieco informatycznej nazwie CtrlAltDel (i nie mniej technologicznym skrócie CAD). Wychodzi na to, że ich tam nie będzie, oraz że – oczywiście - przemknęli mi przez ucho wcześniej, ale nie wiem czemu nie wryli się z nazwą w pamięć trwalej. Pewnie brakowało zakotwiczenia i skojarzenia. Niemal wysnuwam z tego wniosek, że powinnam częściej zmywać metodą ręczną (tu Blondie mdleje z zaskoczenia) w odpowiednim, muzycznie inspirującym, towarzystwie. Niemal... Pozostanę jednak fanką zmywarki (spoko sister), na CAD rzucając uchem za pomocą strony internetowej. Bo może nie powalają na kolana, ale wstrzelają się idealnie w upodobania.
Nocny powrót z nieformalnego zgrupowania w leśnojeziornej głuszy owocuje przestawieniem się na tryb urlopowo-festiwalowy (udaje nam się nie wstać o 7.00!!!) oraz odkryciem nowego prawa Murphy’ego: jeśli wracasz do domu w nocy i „twoje” (na mocy niepisanej sąsiedzkiej umowy) miejsce parkingowe jest wolne, to na pewno usadowiła się na nim jedyna w promieniu 3 km kałuża o takim kształcie i rozmiarze, że nikt nie wysiada sucha stopą. Nie wspomnę (bo było do przewidzenia), o tym prawie, które mówi, że jeżeli po dwu dniach moknięcia nad jeziorem oraz jednym względnego niemoknięcia (względnego, bo brak opadu atmosferycznego wcale nie oznacza komfortu suchych ciuchów), wracamy do miasta, to czujemy się jak pieczone skwarki, bo pogoda i temperatura jak z letniej pocztówki.
Z innych twórczych rezolucji to myślę sobie, że oprócz tego czegoś o mądrej nazwie farmaceutycznej co pomaga na osy, powinnam trzymać w apteczce nagranie śmiechu Okruszyny i Opalonej, najlepiej w duecie, jako antidotum na własne babskie humory i schizoidalne obniżenia nastroju.  
Droga ekipo, jeżeli to czytacie (choć uważam internet w czasie wakacji za bulwersujące zboczenie), to dziko Wam zazdrościmy (ale zrekompensujemy sobie poprzez muzykę) i prosimy o wpisanie na cały turnus w roku przyszłym na prawach uczestników pełnoetatowych. Mogę zmywać.
Życzymy Wam także pięknej pogody, wiatru w żagle i wytrzymałej plasteliny w łajbie.
(A sobie życzę żebym mogła usłyszeć to

w pełnej wersji w wykonaniu Dzielnych Żeglarek. Dziewczyny, to było rewelacyjne, szkoda, że odpłynęłyście).

Blog is closed because of OFF.       

niedziela, 1 sierpnia 2010

Uprising

Syreny wyją. Godzina W.
Znaczy Wyjazd. Znaczy Wakacje. Znaczy Wyczekany urlop. Czyli inaczej niż było Wtedy 
Choć oczywiście rozmowy o Śląsku, Polsce, Warszawie i co to jest patriotyzm zaczęły się już od jajecznicy porannej, bo radio dwadwasiedemtrójek audycję śniadaniową dla dzieci z Muzeum zrobiło.
Z Brodą w ilustracjach.

A czyż to nie jest genialne? Jest!!!! I cóż, że ze Szwecji?! I że WW2 to ich główny temat? Warszawo Walcz ze szwedzkiej płyty robi wrażenie!

To się do poczytania jak Wrócimy.

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.