Pranie schnie wolniej.
Żaby na które poluje jedyny w domu kot* są duże i tłuste.
W dolinie Warty, przez którą jadę (niemożliwym jest nie zatrzymać się na spacer wśród wrzosów pod lasem i po podmokłej łące po drugiej stronie drogi) pachnie chłodną obietnicą kolorów których lato nie zna - choć jeszcze jest duszno i gorąco.
Goniąc czas spędzony na nielegalnym (z punktu widzenia celu pracowego) spacerze słucham radia. Nie znoszę maniery Kory, ale ta piosenka brzdąka po strunie duszy.
Jesień puka suchymi igłami sosny w moje okno, w którym nagle dużo wcześniej niż tydzień temu widać gwiazdy.
Latorośl nie ma chrypki. Jego przyszłość nabiera kształtów, wywijając hołubce hormonami po strunach głosowych i nakrapiając niewinną buźkę syneczka całkiem dorosłymi pryszczami. Z pokoju obok dudni Sabaton, Iron Maiden oraz coś czego nie znam (co mój syn odnotowuje z niekrytą satysfakcją).
Mieszkanie na wsi ma zalety, jak choćby chodzenie piechotą do kościoła i związane z tym rozmowy. O pragnieniu komunii, o którym dzieci mi przypominają. O lękach które we mnie się budzą w związku z okolicznościami rodzinno-organizacyjnymi.
Daję się złapać na łzie pod rzesą w czasie Przemienienia. To jedna z tych chwil kiedy Obecność jest najrealniejszą z możliwych rzeczywistości. Niezależnie od odległości.
Więź.
Zmarł Armstrong, ten od Księżyca.
Przecież to kobiece ciało niebieskie, dlaczego to mężczyzna był na Nim pierwszy? Trudno. His-story, her-story, tak już jest.
Dickinson drze się za ścianą o Brand New World. Lubię tę płytę. I coraz mniejszy mam paraliż i napady paniki na myśl o nowych nowościach, nowych światach, zmianach, przeprowadzkach, decyzjach, planach i marzeniach.
O mapie na ścianie, która na razie jest wizją i kierunkiem, droga jeszcze jest ledwo zauważalną kreską.
Czytam Cherezińską. Jest dobrze. Jest leniwie, niedzielnie i prawie nudno. Szczęście jest nudne, brak mi zatem weny. Chwilowo tkwię w jakiejś pustce dusznej, w zawieszeniu, choć normalnie działam na zewnątrz, tryskam energią i uspokoiłam się - w korporacji uwiłam sobie gniazdko wygodne i ciepłe, nie idealne i wymarzone, ale wystarczy. A tam, gdzie nie starcza, uśmiecham się i robię swoje. I zachowuję czujność.
Męczy mnie to.
Z racji bytności ob. Oficera w odległości circa 11 tys km w linii prostej (lotniczej) powracam sentymentalnie do "Northern Exposure". Nie lubię polskich tłumaczeń.
Pożeram wzrokiem Maggie, uszami Chrisa, czy może na odwrót, cieszą mnie słowne gry. I nie opuszcza mnie utwardzone w kamień z Rozsypańca przekonanie, że może i jestem blokersem, przyzwyczajonym powierzchownie do miejskich wygód i korków, i pośpiechu, ale w sercu i duszy - i to wcale nie w głębi - jestem Włóczykijem z brudem pod paznokciem i plamami potu na plecach. A po kąpieli i manicurze mieszkam w drewnianym domu. Może być Cecily, Temeszów czy Muczne. Im bliżej niedźwiedzia i motyli, tym lepiej.
Ścieżka dialogów z Alaski towarzyszy mi cały dzień niemal, kiedy leżę i czytam, prasuję i ćwiczę. I serce rwie mi się do lokalnego, małego, bliskiego. Do "za rogiem". Do zoningu, który miałam we Wro, a tu jeszcze jest niewypracowany. Demon braku czasu plącze mi ścieżki.
Zastanawia mnie też różnica między lokalnością polską a tą filmową - bo amerykańską znam tylko z filmów. Na razie wychodzi mi, że różnica polega na amerykańskiej, protestanckiej postawie nieskończonego szacunku dla zupełnej odrębności innych jednostek. Co nie wyklucza bezwarunkowego wsparcia w sytuacjach tego wymagajacych. Jednak wsparcie odbywa się boso, bez włażenia w butach. Szacunek dla indywidualności nie oznacza tym bardziej obojętności czy zamykania serca na innych. Tak chcę żyć, wśród takich ludzi. I wiem, że tak można. Tylko jeszcze nie ten czas dla mnie. Czekam.
* mój kot wybrał inny dom - tej wersji trzymam się dla ukojenia żalu po kocie z listy zaginionych
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz