poniedziałek, 6 grudnia 2010

Ordinary day


Metafizyczny ból pestki przerodził się w zupełnie fizyczny ból trzewi, przenicowujących się uparcie na lewą stronę. Ja już wiem, czemu przekleństwem jest słowo „cholera” (co to ma pokrewne objawy) a nie, dajmy na to, „czarna ospa”. Nigdy do głowy by mi nie przyszło, że banalna z pozoru przypadłość może doprowadzić do tak skrajnego wyczerpania, że nie ma się siły na nic (nawet na czytanie!, a z filmów tylko E. Norton, znany uprzednio). Na szczęście okazało się, że nie ma w tym żadnej poezji typu salmonella.
W samym środku tego cyklonu trafiła mnie się (nie)przyjemność z Instytucją Szacowną. W zasadzie dnia poprzedniego, z racji słupka rtęci w (przedpotopowym i niepoprawnym europejskounijnie) termometrze w okolicy 39, zupełnie było mi to obojętne, zwłaszcza ze mój organizm, stworzony do rzeczy wyższych, nie przywiązywał się zbytnio nawet do kleiku ryżowego na wodzie. W dniu wyznaczonym, z brzuszkiem wzdętym od płynów wysokoelektrolitycznych oraz wysokowitaminowych, mając jednak wygląd lichy i marny, na twarzy zielony i rozgorączkowany,  stawiłam się z odpowiednią kwotą wskazaną w liściku.
A nie, wróć. Jaki tam marny i lichy. Należy się lansować. Opis: kobieta o porcelanowej, niemal przezroczystej cerze, z błyszczącymi oczyma, którym tajemniczości dodawały dyskretne ciemne kręgi. Sylwetka o kibici smukłej, co podkreślał brzuch lekko wzdęty, niczym u driad czy muz na obrazach późnośredniowiecznych mistrzów (co wprost sugerowało zupełnie współczesny nonkonformizm wobec dyktatu mało kobiecego, nienaturalnego płaskiego amerykańskiego produktu fitness). Ha.
Od dawna zastanawia mnie, kto puścił w świat plotkę, że jestem kobietą silną. Plotka ta ma wyjątkową żywotność. Ba, w wakacje Ktoś nawet wprost mnie poinformował, iż jestem postrzegana jako kobieta silna (?), odważna (?), pewna siebie (?) – tak mnie to rozśmieszyło, że aż nie pamiętam dokładnego określenia. Bo ja jestem małą, nieśmiałą dziewczynką, co objaśniłam Rozmówcy. Jego reakcja potwierdza tylko żywotność plotki.
To, że życie nauczyło mnie, czy wręcz zmusiło, tupać nogą i pluć, a nawet kląć, niczego nie zmienia. Ja, proszę PT jestem wiśnia – twór niezbyt słodziutki (jak trzeba, to i wrednie cierpki), ale smakowity i mięciutki. I na pewno pozbawiony twardej skóry. Przeciem nie arbuz. Mam za to pestkę. Twardą i nie do zgryzienia (co najwyżej czasem przyczynia się do połamania zębów). 
Ze względu jednak na miękkość zaczęłam panikować między porannym prysznicem a niezjedzonym na wszelki wypadek śniadaniowym kleikiem. I wielkie, wielkie dzięki za smsy, i bardzo przepraszam za swoją ówczesną nieumiejętność konwersacji.
I taka miękka i nieśmiała stawiłam się pod przysięgą przed przedstawicielem najbardziej patriarchalnej chyba organizacji. To było traumatyczne. Wiele godzin, świadoma wagi każdego słowa, cierpliwie odkręcałam różnice między słowem wypowiedzianym, a słowem w protokole zapisanym, jako to że „nasz” nie jest tym samym co „mój”, i w zasadzie na odwrót, że „wymusić” i „wywrzeć presję” to kompletnie inne przedsięwzięcia i tak dalej i tak dalej. W siódmej godzinie zrezygnowałam z delikatnych uwag że ja tu w zasadzie podaję że kluczowa jest przyczyna A (w protokole ok. ¾ strony A4), gdyż Szacowny w zasadzie skupił się na nieco pomocniczej z mojego punktu widzenia przyczynie B (około 5 stron A4), oscylującej wokół alkowy. Upokarzające, niedelikatne, wymagające uzgadniania siatki pojęciowej. Wyczerpujące. I proszę Szacownego, ja nie mam przypadłości kobiecej. Ginekologicznie w porządku. Przypadłość to owszem, mam, od trzech dni, bo goraczkuję i własnie łapią mnie dreszcze, miesiączka zaś nie jest przypadłością, tylko zdrową fizjologią. Proszę zatem w protokole użyć słowa menstruacja, jeśli to konieczne. Wiem, pewnie wyszłam znów na wojującą femibabę, ale w tym – nielicznym, zapewniam – momencie po prostu pestka nie pozwoliła mi mięknąć. Choć były i takie momenty, kiedy z szoku, zaskoczenia, złości na absurd oraz na nieprzebolane jednak bóle, zamiast składnie odpowiadać, po prostu płakałam.
Płakałam zresztą pasjami przez resztę dnia, głownie z samotności. Wyszłam bowiem zdruzgotana i przybita, trafiając w domu wprost do odosobnionej czytelni gazet starych, gdyż choroba musiała sobie odbić za cały dzień.
I tu właśnie siła plotki o silnej Wiśni uderzyła mnie z siłą wodospadu. Bo miałam wrażenie, że świat ma wrażenie, że jak ja mówię, że nie daję rady, to żartuję, bo przecież dam radę. Kto nie da rady? Ona? Eeee…
Nie chcę, żeby mnie źle zrozumiano: jestem naprawdę wdzięczna za smsy i próby telefonicznego przytrzymania mego podupadającego ducha*, ale to był taki dzień, że po prostu musiałam wypłakać się w bardzo realny, i nieodległy, rękaw. I to, że zrozumiałam wszelkie racjonalne argumenty właścicielki tego nieprzybyłego na ratunek rękawa, to jedno, a że nadal, po argumentach, czułam się paskudnie samotna, to inne. Czasem po prostu nie da się żyć na odległość. Żółty tygrysek stanowi rezerwuar słonej wody, na wypadek gdyby znów mię natchnęło włosy farbować.

Choroby mają jednak swoje dobre skutki: po 6 dniach głodówki odnalazłam w sobie dawno zapomnianą pasję kuchenną. Zatęskniłam za swoją, słynną lata temu, kolekcją przypraw. Zapragnęłam pichcić, a nie tylko żywić. Wczoraj na obiad była prawdziwa pieczeń, a dla chętnych prawdziwy dhaal z imbirem i kurkumą, z ręcznie domowo robionymi chapati. (Święty Mikołaju, który dziś udowodniłeś mi dobitnie moją samotność, kompletnie mnie olewając nawet w kwestii czekolady - stąd moje zamówienie na moździerz!). I muszę być uczciwa, i napomknąć, że wielka tu zasługa mojej – tadam tadam, STARSZEJ Siostry. Okazało się bowiem, po ćwierczwieczu posiadania młodszej, że mam we wszechświecie i inną, starszą niewiele, kawałek jesieni i zimę, ale nie mniej prawdziwą Siostrę. Odkrycie roku. Jest ona, ta Siostra, smakoszem i w ogóle. Ma strych zakotwiczony książkowo. Pokrewieństwo dusz jakoś zbyt płasko brzmi. Dowód wśród licznych innych, nazwijmy go, dowodem z nie-koincydencji: dziś ona zapadła na szarpiące przewracanie wnętrzności. A droga zakażenia wykluczona, chyba że wirus po necie lub smsie się przemieścił.
PS. Dzisiejsza oprawa muzyczna to z jednej strony w ramach przerzucania się z Małym Misiem ajriszami (nie żebym jakoś porównywała), a z drugiej – nie da się nie słuchać w grudniu christmassongów. Niech więc będą z klasą.   
PS 1. Zmiana wystroju wnętrza zainspirowana przez Okruszynę oraz wewnętrzną postchorobową potrzebę nowego. Oświadczam, że te kolory są z palety wiśniowej.

PS 2. Cytuję korespondencję z Rovaniemi (zgodnie z obietnicą nic o … z… ), bo mnie to dziś humor poprawiło (kopia bez korekty):

Dobry wieczór Szanowna Pani,

Mikołaj z racji swojego wieku przestał się obchodzić, poważa jedynie choinkę - wciąż. Jednakże postanowił wziąć Pani uwagę pod uwagę, i jeśli tylko nawiąże współpracę z jebanym ZUSem, rozpatrzy Pani prośbę pozytywnie.

W imieniu Mikołaja,
z poważaniem
renifer


* special thanks to Łosiasta, Pępkowaty, Blondie, Diler. 
Co nie znaczy, że inni nie. 

4 komentarze:

  1. bo w ogóle to chciałam powiedzieć, moim marzeniem po lapońskim slajdowisku jest głaskać pysk renifera. to wszystko stąd.
    a czy przypadkiem wariatka o najprzedniejszym imieniu sinead nie jest ajriszem też? fajna ta Twoja, jakbym znała skądś ten głos...i przez to wszystko chyba po raz nty obejrzę the wind that shakes the barley...a miałam rysować:/
    a na temat instytucji już się wypowiedziałam grubym słowem i jeszcze grubszą myślą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kobieta poszukująca, nie wstydząca się tego (co nie znaczy ze pochwalam jej ekscesy), a do tego najpiękniejsza i najłysśsza oczywiście jest iryską.
    Może "Moja lewa stopa", "Angela's ashes"? Musisz się dołować? "PS. I love you" ma Sléibhte Chill Mhantáin, mało poetycznie: Góry Wicklow w tle :-). Abstrahując od tego, jaka jest irlandzka norma dla "góra" ;-) ale oni mają wszystko malutkie, bo wyspa ciasna ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. McCOurta mam wszystkie części po angielsku, pierwszą po polsku, gdyby Panie chciały, ale po przebytych trudach może lepszy byłby Pettson i Findus.
    Czuję siętutaj jak na dywanie w Cannes;)))

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj tam oj tam.
    A w sumie, co mi tam, odrobina luksusu :-)
    Mnie mózg schudł, nie dam rady po zagranicznemu ;-) Jestem intelektualnie na etapie "Król lew". Bywa.

    OdpowiedzUsuń

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones