piątek, 11 czerwca 2010

Summer in the city

Piszę z opadem szczęki i bólem kolan.
Ponieważ sztuki audio i video są u mnie rozłączne raczej, nie będzie dziś dużo muzyki. Tylko dwa żółte utworki na upał:
Byłam w city (300 km w jedną stronę, autostrady ni widu) które kojarzy mi się z wielkimi upałami z poprzedniego stulecia. W czasach, kiedy z Pępkowatym podróżowałam tam i siam za dwa uśmiechy. Wynaleziono już wtedy koło i ogień, ale schematów komunikacji miejskiej jeszcze nie. Przedarcie się przez jakiekolwiek city do wylotówki komunikacją miejską (czasem zawieszaliśmy zasadę podróży bezkosztowej) było hardkorem i sarwiwalem. Owo city przemierzaliśmy z plecakami wystającymi metr nad głowy metodą własnonożną. Upał był jak dzisiaj, albo bardziej. Od tamtej wyprawy, skądinąd bardzo brzemiennej w życiowe skutki i błędy (a przestrzegał mnie towarzysz podróży...), zawsze jeżdżę po tym dziwnym mieście za punkty orientacyjne mając kościoły. Miasto dziwne, bo choć duże bardzo i stare bardzo, na moje oko nigdy nie było porządnie lokowane: brak w nim rynku, a ulice schodzą się i rozchodzą pod wszelkimi możliwymi kątami, z wyjątkiem 90 stopni. Kościoły nie z powodu znanej wszem i wobec naszej cnotliwości i pobożności, ale dlatego, że w erze przed wynalezieniem klamotyzacji kościoły stare, kamienne, były przystanią dla perypatetyków w morzu miejskiego żaru. W tym na Sikorskiego przeleżeliśmy cichcem w ławkach z godzinę, czekając, aż nam kręgosłupy odpoczną od plecaków.

Nikt się nie spodziewa hiszpańskiej inkwizycji – cytowano w moim ulubionym głupim filmie inny głupi film, za którym nie przepadam. Nikt, a w każdym razie nie zawsze, nie spodziewa się skutków ubocznych. Znaczy, wiadomo, że są, ale zawsze są inne niż można się spodziewać.
Skutkiem ubocznym mundialu jest wygrzebanie przez radio z jego archiwum Miriam Makeby. Pochwalić.
Skutkiem ubocznym wynalazku klamotyzacji w aucie oraz instytucjach korporacyjnych, branżowych i kulturalnych jest trawa. Tak. Dźwięki wydawane przeze mnie paszczą są jakieś takie… pantomimiczne jakby. Zaglądam rozdziawiwszy w lustro: zielono. Grawitacja chyba działa na źdźbła, bo rosnąc drapią w dole gardła. Obiecałam nieletnim sobotę w środowisku wodno-piaszczystym. To mam problem.

Chciałam dorzucić trochę jaka to jestem gupia, bo polityków nie rozumiem, znaczy, nie kumam czemu oni mieszają zasady, ale niewygodnie mi na kolanach. Może jutro.
Sama siebie podziwiam, że miałam siłę się jeszcze ukulturalnić premierowo po ładnych nastu godzinach poza domem. Ale warto było, powaliło mnie na kolana. Z racji ducha, ciała, polityki, przekonań i filozofii, a także wrażeń czysto estetycznych (choć brudno). Jedno słowo napiszę, które wspomnicie, gdy stanie się wzorcem, odnośnikiem i normą samą w sobie: METROPIA.

I czego jeszcze siedzo przed komputrem? A?
Sio, do kina!!!!

2 komentarze:

  1. wkurza mnie, że tak często jesteś w kinie!
    Metropia i nowi Coenowie! czekają na mnie...

    OdpowiedzUsuń

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.