Jak wiadomo nie od dziś, jestem znak zodiaku biedronka. Nie łapię się za guzik, nie pluję przez ramię, stawiam torebkę na podłodze i generalnie mam w nosie ludową magię i niezniszczalne zabobony, aczkolwiek są one interesujące skądinąd. Jak obchody kupały, sobótki czy nocy świętojańskiej. Co niektórzy po drugiej stronie kabla internetowego pamiętają puszczanie wianków po Odrze gdzieś za akademikami AM…
Z okazji mniej więcej świętojańskiej oraz za przyczyną Okruszyny inspirującej muzycznie do wyskoku z pędzącego pociągu zwariowanego żywota, a w każdym razie do statecznego wysiąścia na stacji Kutno, przypomniał mi się najulubieńszy wiersz KydRRRyńskiego w wykonaniu żony życiowej.
Był taki fatalny czas w moim życiu, gdy ten utworek spełniał rolę brzytwy.
A teraz marzy mi się, żeby ktoś zawiązał mi w przegubie losu najczerwieńszą możliwą wstążkę, taką o najbardziej ochronnym działaniu, bo dopadają mnie hurtem i stadnie zmory, upiory i strzygi. Harpie, walkirie i topielice. Banshee, wąpierze, brzeginie i latawce, kikimory, uboża, rusałki i wiły. Jak biesy z pudełka wyskakują wszystkie źle ulokowane uczucia i zaufanie jak kulą w płot, błędy, wpadki, naiwności i głupoty. Aż boli żołądek. I mimo wszystko cieszę się, że Ktoś mi mówi, że sobie nie radzę, nie że operacyjnie i logistycznie, ale emocjonalnie. Tak. Jestem wrakiem i dobrze, że to widać, może znajdzie się persona co mnie przytuli, zawiąże tę wstążkę, w którą i tak nie wierzę, i mnie obroni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz