Nie odpuszczę sobie. I tak nieźle się trzymałam, musicie przyznać. Tak naprawdę odbyłam w tym roku jedną (słownie: jedną!) satysfakcjonująca rozmowę przedwyborczą, oraz zadałam intymne pytanie „na kogo głosujesz” zaledwie jednej osobie spośród tych, co do których odpowiedź nie była mi znana. W sumie jak na mnie, nieźle.
Ale dziś – OMG – Ktoś złamał niepisany korporacyjny zakaz i zadał takie pytanie w korpogrupie, GŁOŚNO. Wyobraźcie sobie konsternację. I wyobraźcie sobie moją chęć nieodpartą zabrania głosu. Niestety, odpadłam z dyskusji w przedbiegach, bo nie wiem jak wyglądał w czasie debaty kandydat A i czym różnił się jego garnitur od krawata kandydata B. Ręce opadły, poszłam sobie zrobić latte. Ciągle się łudzę, że wyglądem i tefałem to się wygrywa w Ameryce jak Kennedy. Ale nie.
Wracając więc do kandydata B, co się w radio wypowiadał parę dni temu. Nie biorę pod uwagę możliwości zmiany preferencji wyborczych, ale liczę się z konfliktem sumienia w drugiej turze, i z wyborem z braku laku. Bo jak tu zagłosować na kogoś, kto paternalistycznie i arbitralnie dokonuje selekcji zasad? Mój ukochany, mimo wszystkich swoich sofistycznych wybryków (jak uzasadnianie „proaboborcyjnego” wyroku Roe vs Wade SN USA prawem do prywatności), Dworkin skończenie genialnie rozgranicza zasady (principles) od reguł i innych norm. A tu taki sobie kandydacik, mając w szczerym poważaniu dorobek filozofów, i jakoś zapominając nawet o społecznym nauczaniu KRK, szasta na prawo i lewo zasadą solidarności (ale Durkheim się w grobie przewraca jak tego słucha), zapominając o subsydiarności (abstrahuję od tego, jak zeszmaciła to pojęcie Mumia E). A słyszał szanowny kandydat o wolności? O prawie własności? O odpowiedzialności za swoje czyny? Haaaalo! Zasady są konkurencyjne i stopniowalne, i kto, ja się pytam kandydata, kto wydał werdykt że solidarność oraz tzw. sprawiedliwość społeczna (tfu, brzmi jak nie przymierzając, prawa człowieka, apage) są naczelnymi zasadami? Że są – jakby Ronald D. określił - principles, a nie policies? Ok., czepiam się, tu jest kwestia pijaru postpowodziowego, ludzie patrzą na krawaty a nie na wyznawane wartości (albo patrzą na wartości przez pryzmat krawata i słyszą wówczas to, co chcą). Ale jak ktoś do mnie tak bez szacunku dla wolności i bez wiary w to, że obywatel może wziąć odpowiedzialność za swoje życie, to ja przepraszam, zagłosuję w drugiej turze na kogo innego. Co prawda ten ktoś inny też mnie okradnie podatkami, ale na razie nie solidaryzuje się z nikim za moje pieniądze (pozdrawiam US). A przeciętny Kowalski dalej będzie miał wbite do głowy, że państwo myśli za niego, więc sobie może Kowalski pod budką z piwem stać.
Mogę pluć?
Proszę docenić, że nie palnęłam tu kazania na temat oddawania głosów ważnych, nieważnych, pustych, straconych oraz niezgodnych z sumieniem (te ostatnie zawsze są tymi przedostatnimi). Dałam też spokój namowom do dopisania się do list, bo i tak po ptokach.
A wracając do Lektora, droga Blądi, podtrzymuję swoja tezę z wczoraj o małości tego mężczyzny. Ja rozumiem, patrzę do Słownika środków wyrazu made in Hollywood i co czytam? „Szczęki zaciskanie, czoła marszczenie, papierosów palenie ze wzrokiem wbitym w dal – każde z osobna oznacza burzę emocji targających męskim bohaterem; wszystkie razem oznaczają wielkie rozterki moralne tegoż” – nooo, targało nim. Jednak odwagi cywilnej za grosz. A nawet normalnego odruchu. Ile by kosztowało pójście (ukiekł wszak w oststnim momencie!) i powiedzenie w 4 oczy (plus znudzony strażnik) „Kobieto, byłaś dla mnie piękna i jedyna, i nie miało znaczenia żeś nieczytata i niepisata. To nie wykształcenie jest Twoją wartością”. A w niej był taki głód wiedzy! On wiedzę miał, ale mądrości – za grosz złamany. Ja myślę, że ona nie ze wstydu, tylko ze strachu, że ją odrzucą, napiętnują. To nie był wstyd, tylko strach przed odrzuceniem. Mniej bała się być esesmanką (nie była wszak jedyna) niż być odrzucona przez grupę (szeroką i wąską) jako jedyna analfabetka. To nie wstyd. Nie wstydziła się mówić o pracy w SS. No i znów, że gdyby było na odwrót, kobieta by stanęła na głowie, by ratować ukochanego…. Na wielki plus dla filmu to, że jest „rozliczeniowy”, ale nie czarno-biały. Jest personalistycznie humanistyczny (może i integralnie, ukłony dla Edith Stein) w najlepszym znaczeniu tego słowa. Ale obejrzałam raz i wystarczy. Czekam na wzmiankę o braciach Coen.
Gdzie jesteś, Alu, jak Ciebie nie ma?
OdpowiedzUsuńJa jestem. Ale nie ma czasu. Kupię dwa kilo, pilnie.
OdpowiedzUsuń