piątek, 20 września 2013

ciągle pada... (z notatnika czytelnika)

co jest tym bardziej przygnębiające, że po raz pierwszy jestem tu, gdzie mnie jeszcze nie było. Zamiast jednak krainy polodowcowych moren i jezior mamy krainę deszczowców. Nurkować nie mogę, istnienie Insidera nie pozwala. Potem, wiosną.
Zresztą, Lokator nie pozostawił wyboru, koniec ze sportem, z kajakami, rowerem, nawet jogą.
Boli.
Leży nie tak, jak wypada w Jego wieku.
Narasta mi fobia cesarkowa, czy raczej znieczuleniowa - jako okazu zdrowia nigdy przenigdy nie dotknęła mnie igła anestezjologa ni skalpel. Ale Insider, charakterny po Tatusiu oraz Pradziadku - dawcy imienia, niewiele sobie z babskicj matczynych fobii robi. Sprawdza natomiast wytrwale przydatność - moich oczywiście - żeber w roli drabinek gimnastycznych, wątroby jako worka do kick-boxingu oraz pęcherza moczowego jako poduszki wodnej. Ych.
 
Zatem - czytam. Zaintrygował mnie podtytuł niepowieść*, ładnie sformułowany. Trochę mnie powkurzała niekonsekwencja i intelekt w stylu GWybiórczej, ale co tam. Parę rozdziałów jest w sedno. Sama bym podobnie, choć nie całkiem.
Na przykład: 
 
O dyskryminacji
Dyskryminacja? Pfeh!
Mówią mi, że przesadzam. Że konfabuluję. Że w tym, co piszę i o czym mówię, jest najpierw przegięcie, a dopiero później, na dnie – minimalne, tycie-tycie ziarno prawdy. Że mam feminizujące fanaberie, nieznajdujące oparcia w faktach. Mówią mi, że równościowe postulaty mogą składać – słusznie! – kasjerki w marketach z portugalskim kapitałem. Albo robotnice w zakładach przetwórstwa owocowo-warzywnego w Podlaskiem. I niewykwalifikowane pracownice zatrudniane na czarno.
Więc, Judyto, zrobiłam krótki test dla mężczyzn na niedyskryminację, listę pytań „tak-nie-nie dotyczy”, pytania wzięłam z życia, własnego, są absolutnie oryginalne.
1.
Ile razy w relacjach zawodowych usłyszałeś, że wyglądasz świetnie, że się doskonale prezentujesz, jak na ojca dwójki/trójki/szóstki dzieci? A jeżeli tak zadane pytanie wyda ci się epatujące segregacją, bo nie masz dzieci albo je masz, ale w pracy nieoficjalnie, oto równoprawna wersja:
– Ile razy w relacjach zawodowych klient/partner biznesowy komplementował cię za znakomity wygląd, jak na twoje trzydzieści dwa/trzy/osiem lat, że zero piwnego brzucha i ogólnie sportowe ciało?
(Co to sprawdza? Otóż traktowanie z pobłażaniem).
2.
Ile razy w trakcie wykonywania przez ciebie obowiązków zawodowych pytano cię, jak sobie radzisz z łączeniem wychowania dwójki/ trójki/szóstki dzieci z pracą? A następnie – ile razy cię za to podziwiano? Że potrafisz być ojcem, a dodatkowo (tak, dodatkowo!) świadczyć odpłatną pracę poza miejscem zamieszkania?
Niedyskryminująca wersja dla bezdzietnych:
– Ile razy w trakcie jakichś intensywnych działań zawodowych, nadgodzin albo nasilonych wyjazdów zapytano, czy żona/narzeczona/ konkubina nie ma nic przeciwko? Czy się na to zgadza?
(Grzech główny: arbitralny i wdrukowany w świadomość podział zajęć na typowo damskie – wychowanie dzieci, mieszanie w garnku, i typowo męskie – odpłatna praca).
I wreszcie:
3.
Czy potrafisz sobie wyobrazić taką sytuację, że się zjawiasz na zawodowym spotkaniu (ustalmy, że w przypadku panów nie chodzi o udział w zlocie konsultantek firmy dystrybuującej peelingi i maseczki do twarzy), więc się zjawiasz z laptopem i ze stertą segregatorów pod pachą, a twoje wejście jest witane głośnym westchnieniem obecnych, że „o, i panowie są dziś tutaj z nami”. Niezrozumiałe i absurdalne? Kilka tygodni temu weszłam, obarczona stosem papierów, na spotkanie, w czasie którego miałam przeprowadzić prezentację. Na mój widok któryś z uczestników – grono było męskie – donośnie mlasnął: „O, i panie są tu dzisiaj z nami”.
(Grzech główny: jak wyżej w punktach 1 i 2 plus brak żenady w demonstrowaniu mizoginii. Tak zwane konserwatywne poglądy nie są towarzyskim obciachem).
A teraz rozwiązanie testu:
1. Nigdy. 2. Nigdy. 3. Nie, nie i nie.
Prawda?
Pytania, jak te wyżej, skierowane do płci XY są niewyobrażalne.
Dziwne, kuriozalne.
Nikt nie pyta pracujących ojców, jak łączą rodzicielstwo z pracą (rodzicielstwo ogarnia żona w domu, to jasne). Komplementowanie płaskiego męskiego brzucha też nie należy do społecznie akceptowanych obyczajów (myślę tu o relacjach zawodowych, a nie o przyjacielskich pogaduszkach na korytarzu). Nikt się nie dziwi, że specjalistą w jakiejś tam dziedzinie, różnej od makijażu, jest facet. Jasne, że to, o czym piszę wyżej, jest przegięte, przesadzone i przeszarżowane, bo przecież nie wszyscy i nie zawsze. Nie wszyscy pytają mnie, jak to się dzieje, że udaje mi się pracować zawodowo, mając w domu taką gromadę. Komplementy też są sporadyczne, ale przecież bywają (bo jak wiadomo, od myślenia są XY, kobiety są od korzystnego się prezentowania).
Tyle że nie chodzi o to, że NIE ZAWSZE. Chodzi o to, że JEDNAK. Że kobieta jednak – bo taka myśl jest w tle – powinna się zająć domem i wychowaniem. Że z dwójki równie dobrych kandydatów (jeśli to w ogóle możliwe, że „równie”) wybrany zostaje jednak facet. Że o plany prokreacyjne pyta się kandydatkę, a nie kandydata (tymczasem, jak się wydaje, kandydatka rzadko pobiera materiał genetyczny z banku, potencjalne dziecko kandydatki zwykle miewa tatę).
Dlatego nie przyjmuję gadki, że w kwestii równości traktowania, równych szans i niedyskryminacji nie ma nic do zrobienia.
Jest.
Zmian w mentalności nie załatwi się żadną ustawą. To mozolna praca u podstaw na pokolenie albo na dwa. A tak zwane kobiety w Polsce niekoniecznie biegną radośnie ku tęczy dzień w dzień, z pieśnią na ustach, z uśmiechem na twarzy, ściskając w dłoniach drobne palce śmiejących się dzieci, wcale nie upaćkanych. Biegną za to z wywalonym językiem do pracy. Z pracy do przedszkola. Później – kupić pół chleba, masło i dziesięć jajek. A w domu – zrobić obiad i wywiesić pranie. Tak jak Ty i ja, prawda?
Tu mnie autorka zirytowała.
Nie posiada bowiem dzieci z banku. Na kartach przewija się niejaki - mniejsza o to, czy imie fikcyjne - Ludwik. Posiadający auto, prawo jazdy, dwie ręce. Teoretycznie zdolny do obsługi logistycznej okołoprzedszkolnej, tudzież do korzystania z dobrodziejstw kapitalistycznych marketów oraz do wieszania skarpet. Zatem dlaczegóż autorka wywala język? Najtrudniej być feministką we własnej kuchni, a?! 
 
O karmieniu piersią
Fundacja propagująca karmienie piersią ogłosiła konkurs na zdjęcie karmiącej matki. Galeria, która organizuje wystawy na stacjach metra, chciała tam pokazać najlepsze prace. Ale gdy je zobaczyła, z pomysłu szybko się wycofała, tłumacząc: Nie możemy ludzi szokować i obrażać.
Kochana,
jestem zdumiona, wręcz zażenowana, że w ogóle może być tematem – w kraju kultu Matki Polki i kultu Matki Boskiej, która karmi – już na średniowiecznych obrazach! – Dzieciątko gołymi piersiami.
Bo rzecz ma dwie warstwy – tę pierwszą: obnażone biusty na publicznie dostępnych ścianach. I drugą – czy wypada, czy nie wypada publicznie karmić piersią i dlaczego karmienie obraża moralność. Jeżeli chodzi o gołe damskie torsy na tablicach reklamowych i w produkcjach marketingowych różnego rodzaju, to mam na ich temat jasne zdanie – przedmiotowe traktowanie gołych piersi, wyprężone sutki między pomidorem a, nomen omen, burakiem, obficie wypełnione staniki na tle wanny i zlewozmywaka albo paneli drewnianych one – tak – one mnie obrażają, szokują i zniesmaczają (ta retoryka jest oczywiście przesadna, ale chodzi o uwypuklenie tematu). Tak czy inaczej, czuję niejaką odrazę, przejeżdżając co rano koło stacji benzynowej, wzdłuż wielkiej reklamy pizzy z gołą panią, z których każda – i pizza, i pani – „czeka gorąca i gotowa” za trzysta metrów, prosto, później w prawo. Obrzydliwa jest reklama a-dresika z obwisłymi piersiami rozciągniętymi do rozmiaru mini albo maksi, w zależności od liczby megabajtów. Paniom zwisa, a pan obok stoi ubrany (byłabym ewentualnie zainteresowana równoległą akcją reklamową z męskim bohaterem i adekwatnym rozciąganiem mu intymnych lokalizacji, to zamknęłoby mi usta – niezależnie od tego, jak brzmi to zdanie).
Piersi ładne i brzydkie, i jędrne, i zwiotczałe atakują z każdej strony i nie sądzę, doprawdy, żeby znalazł się taki właściciel nośników, który w akcie równościowej poprawności i odprzedmiotowienia damskiego ciała odważyłby się zrezygnować z gargantuicznych posterów z reklamą biustonoszy i majtek. A goła nastolatka udająca stateczną panią, rozciągnięta na którejś z flanek ruchliwego skrzyżowania może nie tylko obrazić i zniesmaczyć, ale także spowodować katastrofę komunikacyjną, a co najmniej ostre hamowanie. Więc nie dość, że obyczajowo szokująca, jest jeszcze zagrożeniem dla BHP. Słowem – cyce na ulicach (bon mot jak ta lala) są wszędzie. Dlaczego akurat TAMTE, karmiące, w kontekście ze swej istoty najbardziej adekwatnym miałyby szokować i obrażać?
Nie ogarniam.
Postawiłabym wręcz tezę, że nawet wyznając zapiekłą dulszczyznę, wypada zachować logikę. I albo wszystkie cyce są be, albo niech kryterium będzie artyzm.
A samo karmienie piersią jako akcja odstręczająca, obrzydliwa i przyprawiająca przypadkowych obserwatorów o mdłości to już naprawdę jest hard core. Karmienie piersią, w istocie, jest fizjologią, tak. Na forach dyskutanci gdaczą, że jest fizjologią równie odpychającą jak publiczna defekacja. To bardzo pomysłowe porównanie, bo z definicji odsyła karmienie w rejony ściśle prywatne, do intymności własnej kanapy/kanciapy w centrum handlowym, w pobliżu WC. Ale – wybacz banalne porównanie – oddychanie również jest fizjologią, więc może powstrzymajmy się w miejscach publicznych od oddychania? Od urażania bliźnich widokiem swoich stomatologicznych zaniedbań i od woni zgagi? Kwestia jednak w tym, że karmienie piersią ani nie śmierdzi, ani nie sieje bakteriami (a dla głodnego niemowlaka jest niezbędne jak oddychanie). Poza tym w większości przypadków trzeba doprawdy sokolego wzroku, żeby w akcie karmienia piersią dopatrzeć się gołego ciała. Moja konkluzja jest taka, że otóż fizjologia karmienia piersią nie jest tożsama z fizjologią publicznego siusiania, bekania albo puszczania gazów. Ma za to dość ścisły związek z faktem, że Homo sapiens jest ssakiem. Więc pozwalam sobie odmówić słuszności argumentom moralizatorów, że takie rzeczy jak karmienie powinno się załatwiać we własnych czterech ścianach. Otóż nie całą biologię da się poddać technologii, kontroli i harmonogramom, karmienie działa akurat w ten sposób, że kiedy dziecko jest głodne, jego matka je karmi, to jest dość prosty mechanizm.
Podobno tak bardzo kochamy te wszystkie dzieci, które są nasze, urocze, pszenicznowłose aniołki, życie poczęte, przyszłość narodu i tak dalej. Jeżeli dobrze rozumiem moralizatorów – kochamy wszystkie, z wyjątkiem głodnych niemowlaków, niemowlakami niech się zajmą ich matki, i to optymalnie gdzieś w kącie albo we własnym mieszkaniu.
O słodka bigoterio!
Matka Polka Niepokalana Dziewica nie ma przecież laktacji. Nie „wywala cyca”, bo jej dzieciątko karmi się manną. W ogóle – nigdy nie traci zimnej krwi, nie ma niczego „potąd” i codziennie gotuje pożywne obiadki, na wszystko jej starcza cierpliwości, uśmiecha się słodko, pogodna idiotka, i do ukończenia przez ostatnie z gromady dzieci szóstego roku życia nie oddala się od domowego ogniska niż do spożywczego, mięsnego albo do piekarni.
Amen.
BTW Naprawdę? To Matka Boska miała piersi? Nie karmiła butelką? Może jeszcze Dzieciątko robiło kupę?!!
A na poważnie: dlaczego w języku, i to języku matek, ale i ojców, zakochanych (co daj Boże) w biustach matek swoich dzieci, piersi staja się cyckami, kiedy karmią? Skąd taka pogarda - bo jednak słówko owo brzmi dla mnie nieco pogardliwie.... Piersi są piekne same w sobie, karmiące też (a może nawet: zwłaszcza!) zatem słowo je określąjące też takie powinno być, n'est-ce pas?
 
 
Wiem, przydługo, ale pada.... piąty dzień, też długo....
 
* Małgorzata Łukowiak "Projekt Matka. Niepowieść", wersja e-book, 2012
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.