Akt II
Dramatycznie
nie rozumiem – o czym już było z tejże samej okazji – dzisiejszego kalendarza.
Dziś 9.
Dzień wykładowczyni akademickiej, naukowca, filozofki. Odważnej kobiety,
myślącej samodzielnie, ciężko pracującej. Habilitacji odmówiono jej z bardzo merytorycznej przesłanki: bo kobiety się
nie habilitowały, i już.
I cóż? I
jest ona dla hagiografów dziewicą. Nie naukowcem/czynią. Nie filozofem/fką.
Dziewicą. Czasem jeszcze zakonnicą i męczennicą. Sprawdzam w brewiarzu, w
kalendarzu, w internecie.
Cały dorobek
naukowy, duchowy, życiowy, zamknięty w, za przeproszeniem, jednym zakamarku
ciała.
To, czy
realizowała swoją płciowość – seksualność – kobiecość praktycznie i aktywnie,
nie tylko intelektualnie i społecznie, ale intymnie i w naturalnych (od Boga
danych) relacjach, po ludzku mówiąc: to, czy uprawiała seks, czy miała
stosunki, czy jej ciało pozostawało zamknięte kawałkiem błony, jest ważniejsze
niż cały jej duchowy proces zmian, pięknie pokazujący w jakim związku i
harmonii pozostaje intelekt z duchem, a psychika z duchowością.
Czy KRK nie
mógłby trochę odpuścić lilijek niewinności i zastąpić je atrybutem książki,
laptopa i mikroskopu?
Wszak Edyty
droga ku wierze, ku mistycznemu przezywaniu relacji z Ukochanym, była drogą par
excellence intelektualną, nie zabił w niej nowoczesnego ateizmu cud, tańczące
słońce, wino w kadzi na wodę czy stygmaty. Zaczęła od Husserla, analizowała
metodą dyskursywną Akwinatę, skończyła na Janie de Yepes.
Zakochała
się w Bogu - z rozsądku.
Czy zamiast
afirmować dziewictwo, niezrozumiałe i staroświeckie, nie lepiej pokazać
kobietę-naukowca? Nie chodzi o chwyt marketingowy, tylko o prawdę wiary – nie
taką podaną do wierzenia, tylko o prawdę o tym, skąd i czym wiara jest – a czym
nie.
Że relacja z
Bogiem to nie wiara w Boga (szatan i inne duchy złe, które na zgubę dusz
ludzkich po tym świecie krążą – też wierzą W Boga. Tak jak ja wierzę w
istnienie Alfa Centaurii. I nic z tego nie wynika).
Że wiara to
wiara BOGU, a nie W Boga, czyli: relacja i zaufanie.
Relacja to
nie wiara. Wiara to nie religia. Religia to nie relacja. Duchowość to nie
sentymenty, bo duch to nie psychika.
Nie, nie
chodzi mi o to, że można do wiary kogo przekonać gadaniem, choćby i w naukowej
nowomowie, trudnymi wyrazami ze słownika fenomenologii i postnowoczesnego
egzystencjalizmu.
Wiara jest darem i łaską, których można wszak poszukiwać.
I w
poszukiwaniach tych błona dziewicza w ogóle nie pomaga… nie jest też warunkiem
sine qua non świętości, jak napletek lub jego brak nie warunkuje stanu łaski.
Mężczyzn nikt nie pyta, czy rozsiewają własne DNA po drodze ku świętości.
U kobiet
otwarta pochwa jest niemal równoznaczna z zamkniętą bramą cnoty. Nie o cnotę ściśniętych
kolan chodzi. O hart ducha i prawość w życiu, także tym łóżkowym.
Wyrzeczenie
się tego aspektu u mężczyzn jest występkiem i drogę na ołtarz zamyka, co boleśnie niejaki Orygenes odczuł na swej
biografii. Dla kobiet pójście za – nomen omen – czuciem woli Bożej, jak mawiała
babcia, gdy starsze kuzynki strzelały oczami za chłopakami, jest może i
naturalne i dobre, powołaniem jest rodzić, ale świętość formalnie potwierdzoną to
wyklucza. Bo powołanie do rodzenia powołaniem wzniosłym jest, ale brudnym.
Matka boska
nie miała miesiączki (chyba że błękitną, jak w reklamie, i pachnącą rumiankiem),
nie wiedziała w ogóle skąd się biorą dzieci (bo takowe przynoszą aniołki, nie mylić z niejakim Gabrielem) oraz
nie karmiła piersią. Dziecko nie srało w pieluchy. No way.
Co na to
Matka Boska? Ta Żydówka, wiecie która…