is arabic, not kurdish, not turkish. Turkish
is layli!
odpowiada Kurd na pytanie, czy
śpiewana przez niego fraza oznacza to samo, co tureckie
"habibi".
Nie mówimy po turecku, jak nie
musimy, jesteśmy przecież Kurdami! Po arabsku się modlimy, jeśli się modlimy.
Że mam do tego kraju sentyment,
było wiadomo - belly dance w tańczonej przeze mnie wersji wszak jest tureckie.
Ale że aż lajli, habibi, że zakocham się szaleńczo, wpadnę po uszy -
tego nie przeczuwałam nawet wtedy, kiedy płaciłam jedną lirę za kubek soku
wyciskanego z mandarynek na ulicy w Stambule. A bakcyl - może dżin?
- wtedy właśnie musiał się zagnieździć. Moja i tak już ciążąca ku Azji
dusza została przywiązana do Kurdystanu.
Śpiewamy albo o miłości, albo o
wojnie - very good singer poproszony o wyjaśnienie, o czym
śpiewa, jest lekko zdziwiony pytaniem. Albo o jednym i drugim jednocześnie. Inne
tematy nie istnieją.
Przez wszystkie dni wyprawy
zachodnią muzykę słyszałam raz – w dużym sklepie w dużym mieście, mister
lover-lover.
W autobusach, busach, sklepikach –
tureckie i kurdyjskie pieśni. Nie tylko z radia czy płyt. Oni śpiewają zawsze,
wszędzie i znienacka. Sami do siebie. Improwizują dwie-trzy frazy, albo ciągną
przez pięć minut. Powtarzają tureckie przeboje albo wyśpiewują w duecie
tradycyjne, stare, przedpotopowe – to akurat określenie jest geograficznie
adekwatne – kurdyjskie melodie. Poproszeni o koncert nie krygują się, tylko
śpiewają. Zaczynają znanym tekstem, potem improwizują zależnie od słuchaczy i
sytuacji. O Araracie, o Polsce, o pogodzie.
To miejsce (ok 2500 m n. p. m.)wskazują jako opisane w Rdz 8,4.Tu jeszcze kilka sezonów temu były prowadzone wykopaliska. rekonstrukcje dla turystów tworzone są w innym miejscu. Fotografowanie gór przestaje mieć sens. Ich piękno jest nieutrwalalne.
Kurdyjski jest prawie jak polski:
nie ma i sześć mówi się zupełnie tak samo, ze śmiertelną powagą najmłodszy z
naszych przewodników zaczyna nas uczyć. Do dziś zapamiętałam tylko spas –
dziękuję. No i sar – wojna.
Pokażcie mi dwu Irlandczyków poniżej
siedemdziesiątki rozmawiających na co dzień po gaelicku. Konia z rzędem za to
nie będzie, bo konie pożyczyli partyzanci. Wszyscy jesteśmy partyzantami, albo
im pomagamy. Niektórzy pomagają ze strachu. Albo konie uciekły do domu? A może
są po drugiej stronie góry, i wrócą za rok? Big problem...zamyśla się
nasz kucharz, autor najlepszej jajecznicy na świecie. A może konie się po
prostu znajdą, jak krowa kuzyna? Ale taka krowa co nie daje mleka.
W podzięce partyzanci zostawili w
obozie starannie wymalowany kamień, w barwach narodowych i z symbolem bojówek.
Dzieło fotografuję następnego dnia, po aklimatyzacji. Na 3350 m n.p.m.
podejście do kamienia 5 m nad obozem wywołuje masakryczną zadyszkę.
Dlatego siku schodzimy nieco w dół,
do wyschniętego strumienia. Z pustym pęcherzem lżej podejść do namiotu jadalnego.
Park narodowy w wersji
wschodniotureckiej: toilet is everywhere, instruuje nas przewodnik.
Śmietnik też, jak się okazuje -
powiew Zachodu w postaci zużytych plastikowych i papierowych naczyń zostaje
upchnięty w foliowe worki i ukryty za kamieniami. Następna grupa użyje tego na
rozpałkę do ogniska, jak zacznie marznąć - tak jak my. I przy tym ogniu będą
słuchać o wojnie albo o miłości dżanodżano, jakkolwiek to się pisze, lajlilajli
i saraasaraa. Pokonuję własną technofobię i nagrywam audio na komórkę. Po
powrocie pierwszą muzykę inną niż te nagrania odpalam dopiero 9 dnia.
Uzależnienie.
*
- Nigdy nie chodziłem do szkoły -
stwierdza poprawną polszczyzną, na którą właśnie przerzucił się z rosyjskiego
(bo Natasza po angielsku rozumie co drugie słowo) nasz główny opiekun,
przewodnik i wielki organizator. Mamy XXI wiek, facet lat 30, jest obrotny,
poza sezonem można u niego zjeść prawdziwy kebab, współprowadzi firmę
trekkingowią w UE, w prowincji Van ze współpracy z nim żyje jakieś 40-50 osób.
Swobodnie porozumiewa się po angielsku, polsku, rosyjsku, turecku i –
oczywiście - po kurdyjsku. Informację tę przyjmuję z przymrużeniem oka, koleś
jest dla mnie mistrzem przedsiębiorczości, zaradności, przeliczania walut
w pamięci i otwartości na innych, niezależnie od ich kultury, narodowości czy
języka. Żonę ma Europejkę, protestantkę. Sam jest z tradycyjnej rodziny
muzułmańskiej. Ale tacy z nich islamiści, jak z przeciętnych Polaków katolicy.
Nie jedzą wieprzowiny, nawet żelatyny w cukierkach. Ramadan, zakaz alkoholu i
modlitwę kilka razy dziennie traktują więcej niż elastycznie. Palą jak
kotłownie, co niestety kończy się popalaniem przez Brownie, która (znowu)
rzuciła. Fakt - ten ich tytoń śmierdzi jakby mniej.
- Kurdyjskiej szkoły nie było, do
tureckiej miałem chodzić, ale partyzanci ją spalili. A jak rząd przysłał nowego
nauczyciela, to już nie poszedłem. Bracia chodzili.
- To jak nauczyłeś się pisać i
czytać?
- Od Boga.
- W szkole koranicznej?
- Nieee, Koranu też się nie
uczyłem, ale czasami chodziłem, bo tata kazał. Mój tata jest bardzo poważny.
Poprzedni wieczór, poza słuchaniem
śpiewów, spędziłam na dyskutowaniu z przewodnikami o polityce. Po angielsku,
polsku i rosyjsku, a także rękami. Stąd informacja o braku formalnego
wykształcenia u tak świadomego i – po prostu - mądrego człowieka - nieco mnie
szokuje. (Po powrocie przeprowadzam dyskretną weryfikację. Prawda. Źródło potwierdzenia
jest nieco skonfundowane, że brak świadectw, egzaminów i tytułów wyszedł
na jaw). A ja, ze swoimi dyplomami w szufladzie i przewlekłym brakiem stałego
zatrudnienia .....
Siadam na kamieniu i patrzę. Nie że na coś, patrzę po prostu.
Uczę się od nich.