with the job
at first sight it looked pretty
/..../
wake me up in July
all I need is my bike
Nie, no ja oczywiście rozumiem angielski i wiem, że dziewczynka śpiewa o mieście. Warszawie nawet. I podoba mi się to śpiewanie, i jeszcze to, że coraz bardziej rośnie i dojrzewa dziewczynka od piosenki logopedycznej co to ją Królewna śpiewała łamiąc język (twej koszuli pstrości itd).
Boleśnie w dniach ostatnich przechodzę wieczny i nieskończony proces szukania równowagi między jobem, czyli korporacją (cog in the great machinery) a mną (somehow unique). Miłość do pracy ma swoje granice. I nie spodziewałam się, że tak szybko będzie potrzebne malowanie ich farbą czerwoną, i drutem kolczastym odgrodzenie.
Innych granic w innych miłościach szukam.
Mojemu miastu, mojemu Wro, mogłabym zaśpiewać need you less than I felt I would.
I dziwi mnie to, i otwiera nowe możliwości.
Krystalizują się marzenia w plany. I widzę dom w Bieszczadach, w których umrę, wcześniej jednak emeryturę tam spędzając - czy na Otrycie może, albo na jakim pojezierzu. Whatever, Bieszczady stają się moim zaświatem, wygladającym jak przedświat dziecięcy, rajów utraconych w dzieciństwie rubieże, gdzie uroczyście trwa największa z gal.... Trochę jeszcze, a budzący się we mnie znów włóczykij spowoduje, że Bieszczady bedą gdziekolwiek. Ważne z kim, dlaczego, po co. Barcelona, do której moja dusza pasuje idealnie. Sandomierz, naznaczony we mnie wspomnieniami ojców - obu tego samego imienia. Jakaś wioska w Sléibhte Chill Mhantáin, na południe od Baile Átha Cliath, w wiecznej zieleni.
Bo skoro wiem SKĄD idę, jeśli znam swój korzeń, to nie muszę być uglebiona. Jeśli wiem, DOKĄD idę, to mogę iść KTÓRĘDYKOLWIEK*, a Bieszczady mogą być GDZIEKOLWIEK, nawet z widokiem na morze. Morze Żółte na przykład. Z mocnym korzeniem mogę się hodować hydroponicznie**.
Odkrywam tajemnicę, która się nazywa: życie***
Czy nie widziałam ostatnio jakiegoś domu? Mam go w sobie. Jestem nim. Dla Ciebie też.
Drewniany dom. Nie wiem tylko czy taki zupełnie mały: dwa pokoje (biblioteka i sypialnia z łożem wysokim) kuchnia, piec węglowy czy kominek, rowery, owczarek niemiecki i kot, czy może jednak dom (drewniany - to jest niezmienne) do którego jednorazowo zjeżdża piątka dzieci z dziećmi własnymi, dom o wielu, wielu oknach, otwarty na ludzi. Dom re-kolecyjny. Do układania, kolekcjonowania siebie na nowo. Coachingowy, rozwojowy, szkoleniowy, warsztatowy. Pcha mnie ku temu skrzynka z narzędziami i wlane dary.
Nie wiem tylko, czy moja świeżo wyhodowana niezależność od posiadanej przestrzeni i odklejenie się od przedmiotów (ciagle za dużo ich) pogodzą się z Bieszczadami, z prawem świętym własności, które dopiero co zostało mocno rozjechane walcem przez "po co" i zdemaskowane we wszystkich aspektach ograniczających.
A na razie, po niebyłym all I need is my bike (nowe dętki niezbędne, a dziś święto nie-nabywania drogą kupna) oraz po byłych rozmowach trudnych i wściekłych****, świętujemy.
Znaczy, all about strawberries and vanilla cream.
And about music*****.
* z sentymentem do Leśmiana
**z sentymentem do Brownie!
***ten, kto nie boi się życia, nie boi się też śmierci.
****można się złościć, robić głupoty, nie mieć racji, być odpowiedzialnym w znaczeniu winnym, wściekać, wrzeszczeć i nadal być kochanym, i czuć się bezpiecznie. Wciąż mnie to dziwi, a cieszy tylko o tyle o ile potrafię w to uwierzyć - czyli jednak bardzo dziwi. I wdzięcznam.
*****eksploatuję bezpieczne, sprawdzone: FF, Beirut, Nosowska, Strachy, Kaczmar, White, Costas. I cieszę się z wydanej nareszcie płyty polskich rewellersów. Nie wiem tylko, po co tam Anita? Żeby podbić rynkowo nazwiskiem? Bo VoiceBand 100% testosteronowy lepiej brzmi.
Świeżo, jak przed wojną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz