Na Pewnym Portalu (PP) zarekomendowano mi kakao o smaku karmelowym oraz kakao o smaku miodowym. Co zmusiło mnie do refleksji nad sprawami tzw. istotnymi. Bo kiedyś świat był prosty. Czarny charakter palił papierosy bez filtra, a blondynka zostawała dziewczyną superbohatera. Po 10 minutach było to już wiadomo, i można było się rozluźnić, ufnie czekając na happy end. Bo kiedyś było tak, że kakao smakowało jak kakao. A czekolada była brązowa i na wagę złota, bo miała kostek 24 na kartki, a miesiąc miał, w najlepszym przypadku, dni 28. Niereglamentowanych. A dziś? Istnienie czekolady białej wprawia mnie w nieustanne osłupienie, i nie do końca w nią wierzę. Ale moim dzieciom mleko truskawkowe wydaje się tak naturalne, jak mnie istnienie, dajmy na to, mleka w butelce. Szklanej. Ale nic już chyba nie jest proste. Nic nie może być własnosmakowe i własnozapachowe. I z jasnym podziałem, żeby dobro wygrywało. Kawa waniliowa. Czekolada wiśniowa. Papier rumiankowy. Chipsy grzybowe. Płatny morderca o gołębim sercu. A dobry film to taki, z którego, dajmy na to, wynika, że aby przyjść z pomocą zbłąkanej duszy, należy przespać się z kimś, kogo dusza kocha. I rzucić bez skrupułów. A potem ukraść wagon dolców i żyć długo i szczęśliwie, w trójkącie, z czarną lesbijką na wózku. A jeżeli się ktoś zatrzymał w rozwoju kulturalnym dwadzieścia lat temu, to na jego potrzeby do filmów w wersji DVD dodaje się OSTy. W starocerkiewnosłowiańskim nazywane pieszczotliwie muzyką filmową. Staroświecki człek, zatrudniony w korporacji, może z kolegami bardzo szybko, po roku mniej więcej, dojść do takiej zażyłości, w której tematy rozmów robią się nad wyraz intymne, i pada pytanie, czy widział arcydzieło ostatnie mistrza tego czy tamtego, i co o nim myśli. Delikwent jest w rozterce: jak odpowiedzieć, żeby uniknąć faux pas, jakim niewątpliwie jest w korporacji używanie śliskiego słowa moralność. I tu na pomoc przychodzi OST: zawsze się wybrnie, mówiąc, że muzyka…..
Zaglądam do puszki i wygarniam resztki brązowych ziarenek. Delektuję się smakiem kakao kakaowego. Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie istniało tak o, po prostu… tak jak nie wiadomo, skąd się wziął związek tego smaku z muzyką filmową.
Rano szybka konwersacja w komunikatorze. Na podstawie starej umowy o barterowej wymianie muzycznych inspiracji dostaję od studentki blondynki linka do piosenki i usiłuję zrozumieć, o czym ta pieśń rzewna jest. I przechodzą mnie ciarki. Love goes cold in the shades of doubt. Albo to kwestia mojej (naszej) takiej sobie znajomości obcych języków, albo rzeczywiście w mowie zagranicznej największe banały brzmią świeżo. Nie żeby Jej Chłopiec (taaak. To słodkie, jak ona mówi bardzo staroświecko: mój chłopiec) był wybitnym moim ulubieńcem, ale co tam ja. Nie jest do pozazdroszczenia kryzys, agonia, shades of doubt. Zwłaszcza że ciagną się jakiś czas. I pewnie mocno niefajnie jest, skoro sytuacja zmusza ją do rozmowy przed czternastą…Dyskutujemy jeszcze naprędce, czy forgive me w tekście jest bliżej czy dalej apologize. Ale przecież i tak nie ma za co! Ciarki nie chcą się odczepić. A co, jeśli my mamy defekt genetyczny? Rodzinne pokolenie trójki singli? Siostry z kotami, brat z wężem? Może mamy, blondynka i ja, za duże wymagania, za silne jesteśmy, za ładne, za samodzielne? To ruletka rosyjska jest, znaleźć JEGO. Ja już raz strzeliłam sobie w łeb, i co prawda paraliż nie był nieodwracalny, ale operacja wyciągania pocisku była skomplikowana i krwawa. I pobolewa mnie to tu, to tam. Tak bliżej serca jakby. Przygoda ta wcale, ale to wcale nie sprawiła, że łatwiej mi usłyszeć szczęk w pistolecie. Chciałbym jej pomóc, powiedzieć: tak, to ten. Albo: nie, to nie ten, uciekaj! I nie umiem, nie mogę. Ale z drugiej strony zazdroszczę troszkę: ona ma przynajmniej nabój. A ja śpię z wytartym tygryskiem pluszowym, maskotką dokładnie w moim wieku…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz