Żyję.
Mam pracę, mam wsparcie, mam perspektywy.
Jak się było na dnie, jest się od czego odbić do zera, żeby potem było na plusie.
I wszędzie mam daleko, nawet dalej niż dotąd. Jeżdżę z mapą w zębach i wierzę we wszystkie miejskie legendy o korkach, chamstwie i elemencie napływowym. To ja, ta, która z największą w okolicy dezaprobatą słuchała o porzucania ukochanego miasta dla stolicy czy zagranicy.
Zapewne się przyzwyczaję do tej przestrzeni, dumnej i wyniosłej, patrzącej oczyma szklanych wieżowców z góry na mnie, małego robaczka zamotanego we własne lęki jak w sześciometrowy szalik. Ale czy ja ją polubię? Pokocham? Wątpię. Zbyt jestem krucha na dżunglę. Gruba skóra jak nie wyrosła, tak nie rośnie...
"Warszawskie demony cię pożrą" - rzuciła znajoma z branży, niby żartem....
Ale kiedy ogarnia mnie panika, przypominam sobie ciepło, szaroniebieskie (jak mundur SP) oczy, i "michu".
Przecież mam wsparcie! Te Wasze smsy, komentarze i telefony...Nie dałabym rady bez Was.
Przecież mam wsparcie! Te Wasze smsy, komentarze i telefony...Nie dałabym rady bez Was.
Od dwu dni jem tylko to, co ktoś o mnie zadba, bo ze stresu i tęsknoty zapominam.
Jedna kawa na dobę, Brownie - dasz wiarę?
I żyję w totalnej ciszy, bez radia i płyt.
Znaczy, czasem Sting mi się telepie, a to u mnie rzadkie dość.
Jest dobrze.
Jak Sting, to znaczy że lepiej niż dobrze;)
OdpowiedzUsuń