co jest tym bardziej przygnębiające, że po raz pierwszy jestem tu, gdzie mnie jeszcze nie było. Zamiast jednak krainy polodowcowych moren i jezior mamy krainę deszczowców. Nurkować nie mogę, istnienie Insidera nie pozwala. Potem, wiosną.
Zresztą, Lokator nie pozostawił wyboru, koniec ze sportem, z kajakami, rowerem, nawet jogą.
Boli.
Leży nie tak, jak wypada w Jego wieku.
Narasta mi fobia cesarkowa, czy raczej znieczuleniowa - jako okazu zdrowia nigdy przenigdy nie dotknęła mnie igła anestezjologa ni skalpel. Ale Insider, charakterny po Tatusiu oraz Pradziadku - dawcy imienia, niewiele sobie z babskicj matczynych fobii robi. Sprawdza natomiast wytrwale przydatność - moich oczywiście - żeber w roli drabinek gimnastycznych, wątroby jako worka do kick-boxingu oraz pęcherza moczowego jako poduszki wodnej. Ych.
Zatem - czytam. Zaintrygował mnie podtytuł niepowieść*, ładnie sformułowany. Trochę mnie powkurzała niekonsekwencja i intelekt w stylu GWybiórczej, ale co tam. Parę rozdziałów jest w sedno. Sama bym podobnie, choć nie całkiem.
Na przykład:
O dyskryminacji
Dyskryminacja? Pfeh!
Mówią mi, że przesadzam. Że konfabuluję. Że w tym, co
piszę i o czym mówię, jest najpierw przegięcie, a dopiero
później, na dnie – minimalne, tycie-tycie ziarno prawdy. Że mam feminizujące fanaberie, nieznajdujące oparcia w faktach. Mówią mi, że równościowe postulaty mogą składać –
słusznie! – kasjerki w marketach z portugalskim kapitałem. Albo
robotnice w zakładach przetwórstwa owocowo-warzywnego w Podlaskiem. I niewykwalifikowane pracownice zatrudniane na czarno.
Więc, Judyto, zrobiłam krótki test dla mężczyzn na niedyskryminację, listę pytań „tak-nie-nie dotyczy”,
pytania wzięłam z życia, własnego, są absolutnie oryginalne.
1.
Ile razy w relacjach zawodowych usłyszałeś, że wyglądasz świetnie, że się doskonale prezentujesz, jak na ojca dwójki/trójki/szóstki dzieci? A jeżeli tak zadane pytanie wyda ci się epatujące segregacją,
bo nie masz dzieci albo je masz, ale w pracy nieoficjalnie, oto
równoprawna wersja:
– Ile razy w relacjach zawodowych klient/partner
biznesowy komplementował cię za znakomity wygląd, jak na twoje
trzydzieści dwa/trzy/osiem lat, że zero piwnego brzucha i ogólnie
sportowe ciało?
(Co to sprawdza? Otóż traktowanie z pobłażaniem).
2.
Ile razy w trakcie wykonywania przez ciebie obowiązków zawodowych pytano cię, jak sobie radzisz z łączeniem
wychowania dwójki/ trójki/szóstki dzieci z pracą? A następnie – ile
razy cię za to podziwiano? Że potrafisz być ojcem, a dodatkowo (tak,
dodatkowo!) świadczyć odpłatną pracę poza miejscem zamieszkania?
Niedyskryminująca wersja dla bezdzietnych:
– Ile razy w trakcie jakichś intensywnych działań
zawodowych, nadgodzin albo nasilonych wyjazdów zapytano, czy żona/narzeczona/ konkubina nie ma nic przeciwko? Czy się
na to zgadza?
(Grzech główny: arbitralny i wdrukowany w świadomość
podział zajęć na typowo damskie – wychowanie dzieci, mieszanie w
garnku, i typowo męskie – odpłatna praca).
I wreszcie:
3.
Czy potrafisz sobie wyobrazić taką sytuację, że się
zjawiasz na zawodowym spotkaniu (ustalmy, że w przypadku panów nie
chodzi o udział w zlocie konsultantek firmy dystrybuującej
peelingi i maseczki do twarzy), więc się zjawiasz z laptopem i ze
stertą segregatorów pod pachą, a twoje wejście jest witane
głośnym westchnieniem obecnych, że „o, i panowie są dziś tutaj z
nami”. Niezrozumiałe i absurdalne? Kilka tygodni temu weszłam, obarczona stosem papierów, na spotkanie, w czasie którego
miałam przeprowadzić prezentację. Na mój widok któryś z
uczestników – grono było męskie – donośnie mlasnął: „O, i panie są tu
dzisiaj z nami”.
(Grzech główny: jak wyżej w punktach 1 i 2 plus brak
żenady w demonstrowaniu mizoginii. Tak zwane konserwatywne
poglądy nie są towarzyskim obciachem).
A teraz rozwiązanie testu:
1. Nigdy. 2. Nigdy. 3. Nie, nie i nie.
Prawda?
Pytania, jak te wyżej, skierowane do płci XY są
niewyobrażalne.
Dziwne, kuriozalne.
Nikt nie pyta pracujących ojców, jak łączą rodzicielstwo
z pracą (rodzicielstwo ogarnia żona w domu, to jasne).
Komplementowanie płaskiego męskiego brzucha też nie należy do społecznie akceptowanych obyczajów (myślę tu o relacjach zawodowych,
a nie o przyjacielskich pogaduszkach na korytarzu). Nikt się
nie dziwi, że specjalistą w jakiejś tam dziedzinie, różnej od makijażu,
jest facet. Jasne, że to, o czym piszę wyżej, jest przegięte,
przesadzone i przeszarżowane, bo przecież nie wszyscy i nie zawsze. Nie wszyscy pytają mnie, jak to się dzieje, że udaje mi
się pracować zawodowo, mając w domu taką gromadę. Komplementy też są sporadyczne, ale przecież bywają (bo jak wiadomo,
od myślenia są XY, kobiety są od korzystnego się
prezentowania).
Tyle że nie chodzi o to, że NIE ZAWSZE. Chodzi o to, że JEDNAK. Że kobieta jednak – bo taka myśl jest w tle –
powinna się zająć domem i wychowaniem. Że z dwójki równie dobrych kandydatów (jeśli to w ogóle możliwe, że „równie”)
wybrany zostaje jednak facet. Że o plany prokreacyjne pyta się
kandydatkę, a nie kandydata (tymczasem, jak się wydaje, kandydatka rzadko
pobiera materiał genetyczny z banku, potencjalne dziecko
kandydatki zwykle miewa tatę).
Dlatego nie przyjmuję gadki, że w kwestii równości
traktowania, równych szans i niedyskryminacji nie ma nic do zrobienia.
Jest.
Zmian w mentalności nie załatwi się żadną ustawą. To
mozolna praca u podstaw na pokolenie albo na dwa. A tak zwane kobiety w Polsce niekoniecznie biegną
radośnie ku tęczy dzień w dzień, z pieśnią na ustach, z uśmiechem na
twarzy, ściskając w dłoniach drobne palce śmiejących się dzieci,
wcale nie upaćkanych. Biegną za to z wywalonym językiem do pracy. Z pracy do przedszkola. Później – kupić pół chleba, masło i dziesięć
jajek. A w domu – zrobić obiad i wywiesić pranie. Tak jak Ty i ja, prawda?
Tu mnie autorka zirytowała.
Nie posiada bowiem dzieci z banku. Na kartach przewija się niejaki - mniejsza o to, czy imie fikcyjne - Ludwik. Posiadający auto, prawo jazdy, dwie ręce. Teoretycznie zdolny do obsługi logistycznej okołoprzedszkolnej, tudzież do korzystania z dobrodziejstw kapitalistycznych marketów oraz do wieszania skarpet. Zatem dlaczegóż autorka wywala język? Najtrudniej być feministką we własnej kuchni, a?!
O karmieniu piersią
Fundacja propagująca karmienie piersią ogłosiła konkurs
na zdjęcie karmiącej matki. Galeria, która organizuje wystawy na
stacjach metra, chciała tam pokazać najlepsze prace. Ale gdy je
zobaczyła, z pomysłu szybko się wycofała, tłumacząc: Nie możemy ludzi szokować i obrażać.
Kochana,
jestem zdumiona, wręcz zażenowana, że w ogóle może być tematem – w kraju kultu Matki Polki i kultu Matki
Boskiej, która karmi – już na średniowiecznych obrazach! – Dzieciątko
gołymi piersiami.
Bo rzecz ma dwie warstwy – tę pierwszą: obnażone biusty
na publicznie dostępnych ścianach. I drugą – czy wypada, czy
nie wypada publicznie karmić piersią i dlaczego karmienie
obraża moralność. Jeżeli chodzi o gołe damskie torsy na tablicach
reklamowych i w produkcjach marketingowych różnego rodzaju, to mam na
ich temat jasne zdanie – przedmiotowe traktowanie gołych
piersi, wyprężone sutki między pomidorem a, nomen omen, burakiem, obficie wypełnione staniki na tle wanny i zlewozmywaka
albo paneli drewnianych one – tak – one mnie obrażają, szokują i
zniesmaczają (ta retoryka jest oczywiście przesadna, ale chodzi o
uwypuklenie tematu). Tak czy inaczej, czuję niejaką odrazę,
przejeżdżając co rano koło stacji benzynowej, wzdłuż wielkiej reklamy pizzy z
gołą panią, z których każda – i pizza, i pani – „czeka gorąca i
gotowa” za trzysta metrów, prosto, później w prawo. Obrzydliwa jest reklama
a-dresika z obwisłymi piersiami rozciągniętymi do rozmiaru mini
albo maksi, w zależności od liczby megabajtów. Paniom zwisa, a pan
obok stoi ubrany (byłabym ewentualnie zainteresowana równoległą
akcją reklamową z męskim bohaterem i adekwatnym rozciąganiem mu intymnych lokalizacji, to zamknęłoby mi usta –
niezależnie od tego, jak brzmi to zdanie).
Piersi ładne i brzydkie, i jędrne, i zwiotczałe atakują z
każdej strony i nie sądzę, doprawdy, żeby znalazł się taki
właściciel nośników, który w akcie równościowej poprawności i odprzedmiotowienia damskiego ciała odważyłby się
zrezygnować z gargantuicznych posterów z reklamą biustonoszy i
majtek. A goła nastolatka udająca stateczną panią, rozciągnięta na
którejś z flanek ruchliwego skrzyżowania może nie tylko obrazić i
zniesmaczyć, ale także spowodować katastrofę komunikacyjną, a co najmniej
ostre hamowanie. Więc nie dość, że obyczajowo szokująca, jest
jeszcze zagrożeniem dla BHP. Słowem – cyce na ulicach (bon mot jak ta lala) są
wszędzie. Dlaczego akurat TAMTE, karmiące, w kontekście ze swej
istoty najbardziej adekwatnym miałyby szokować i obrażać?
Nie ogarniam.
Postawiłabym wręcz tezę, że nawet wyznając zapiekłą dulszczyznę, wypada zachować logikę. I albo wszystkie
cyce są be, albo niech kryterium będzie artyzm.
A samo karmienie piersią jako akcja odstręczająca,
obrzydliwa i przyprawiająca przypadkowych obserwatorów o mdłości to
już naprawdę jest hard core. Karmienie piersią, w istocie, jest fizjologią, tak. Na
forach dyskutanci gdaczą, że jest fizjologią równie odpychającą
jak publiczna defekacja. To bardzo pomysłowe porównanie, bo z definicji odsyła karmienie w rejony ściśle prywatne, do
intymności własnej kanapy/kanciapy w centrum handlowym, w pobliżu
WC. Ale – wybacz banalne porównanie – oddychanie również jest fizjologią, więc może powstrzymajmy się w miejscach
publicznych od oddychania? Od urażania bliźnich widokiem swoich stomatologicznych zaniedbań i od woni zgagi? Kwestia jednak w tym, że karmienie piersią ani nie
śmierdzi, ani nie sieje bakteriami (a dla głodnego niemowlaka jest
niezbędne jak oddychanie). Poza tym w większości przypadków trzeba
doprawdy sokolego wzroku, żeby w akcie karmienia piersią dopatrzeć
się gołego ciała. Moja konkluzja jest taka, że otóż fizjologia
karmienia piersią nie jest tożsama z fizjologią publicznego siusiania, bekania
albo puszczania gazów. Ma za to dość ścisły związek z faktem,
że Homo sapiens jest ssakiem. Więc pozwalam sobie odmówić
słuszności argumentom moralizatorów, że takie rzeczy jak karmienie
powinno się załatwiać we własnych czterech ścianach. Otóż nie
całą biologię da się poddać technologii, kontroli i harmonogramom,
karmienie działa akurat w ten sposób, że kiedy dziecko jest głodne, jego
matka je karmi, to jest dość prosty mechanizm.
Podobno tak bardzo kochamy te wszystkie dzieci, które są
nasze, urocze, pszenicznowłose aniołki, życie poczęte,
przyszłość narodu i tak dalej. Jeżeli dobrze rozumiem moralizatorów –
kochamy wszystkie, z wyjątkiem głodnych niemowlaków, niemowlakami
niech się zajmą ich matki, i to optymalnie gdzieś w kącie albo
we własnym mieszkaniu.
O słodka bigoterio!
Matka Polka Niepokalana Dziewica nie ma przecież
laktacji. Nie „wywala cyca”, bo jej dzieciątko karmi się manną. W ogóle
– nigdy nie traci zimnej krwi, nie ma niczego „potąd” i
codziennie gotuje pożywne obiadki, na wszystko jej starcza cierpliwości,
uśmiecha się słodko, pogodna idiotka, i do ukończenia przez ostatnie z
gromady dzieci szóstego roku życia nie oddala się od domowego
ogniska niż do spożywczego, mięsnego albo do piekarni.
Amen.
BTW Naprawdę? To Matka Boska miała piersi? Nie karmiła butelką? Może jeszcze Dzieciątko robiło kupę?!!
A na poważnie: dlaczego w języku, i to języku matek, ale i ojców, zakochanych (co daj Boże) w biustach matek swoich dzieci, piersi staja się cyckami, kiedy karmią? Skąd taka pogarda - bo jednak słówko owo brzmi dla mnie nieco pogardliwie.... Piersi są piekne same w sobie, karmiące też (a może nawet: zwłaszcza!) zatem słowo je określąjące też takie powinno być, n'est-ce pas?
Wiem, przydługo, ale pada.... piąty dzień, też długo....
* Małgorzata Łukowiak "Projekt Matka. Niepowieść", wersja e-book, 2012