niedziela, 29 września 2013

Mambo Spinoza czyli z notatnika czytelnika

Dlaczego właśnie mambo? A nie tango czy coś jeszcze bardziej walecznego, adekwatnego, capoeira czy kontredans?

Mnie jakoś Spinoza z paso doble się kojarzy...

Nie ma nadziei bez strachu ani strachu bez nadziei*
Logika augustyńsko-tomistycznego  W Chrystusie była miłość doskonała, nie było natomiast wiary ani nadziei** jest bezdyskusyjna.
O ile dobrze kojarzę, tezę o zależności między obawą, a nawet rozpaczą, a żywieniem nadziei Spinoza pożyczył od stoików, udowadniających, że prawdziwy mędrzec żyje tu i teraz, pragnąc jedynie tego, co jest od niego zależne (wola i ewentualne działanie), a nie pragnie tego, co od niego nie zależy (żywienie nadziei), bo nadzieja prowadzi do bezradności i rozpaczy.
Zgrabnie ujmuje to Comte-Sponville***: To nie nadzieja sprawia, że potrafimy działać (ilu ludzi ma nadzieję na sprawiedliwość, nic dla niej nie robiąc?), lecz wola. To nie nadzieja wyzwala, lecz prawda. To nie nadzieja sprawia, że żyjemy pełnią życia, lecz miłość.
No chyba że jest się Polakiem, z całą mą miłością do Wieszcza Adama, nie mylić z Mickiewiczem...
 
Wracając do Spinozy, a raczej do stoickiej afirmacji życia bez nadziei, to, do jasnej cholery, niezależnie czy wymyślają to ludzie cywilizacji zachodniej, z jej linearnym czasem było-jest-będzie, czy wschodniej, z jej nihilistycznym zen i czasem cyrkularnym, to na pewno, na pewno bez mrugnięcia okiem wymyślili to mężczyźni. Nieistotne, czy związani biblijnym bądźcie płodni, czy usiłujący przerwać koło reinkarnacji. Takie rzeczy wymyślają tylko faceci.    
Nigdy nie wpadłaby na koncepcję wyższości, boskości wręcz, bez-nadziei kobieta. I znów nieistotne, czy postrzegająca czas liniowo, czy cyklicznie. Bo mężczyźni owszem, płodzą, ale nie bywają przy nadziei. Bo to kobiety bywają w ciąży. I to nie jest stan tu i teraz, czy może właśnie to jest tu i teraz, bardzo specyficzne, bardzo stoickie w swojej nieklasycznej stoickości, to jest stan złożony w całości z trzech komponentów: czekania, strachu i nadziei. Czekanie odmierzane tygodniami i kuksańcami rosnącego Życia, strach biologiczny, pierwotny, właściwy wszystkim chyba kobietom, niezależny od zdobyczy medycyny, nadzieja wynikająca z pokory wobec siły, jaką dała kobiecie natura: że rozwiązanie kiedyś nadejdzie, że skończy się czekanie, że poród będzie naturalny i prosty, zakończony spokojnym ssaniem piersi (nie cycka!).
Tu i teraz: czekanie, nadzieja, obawa.
 
O ile zdarza mi sie bąknąć znad ksiażki, że z tym i owym autorem napiłabym się wódki (nadal nie dotyczy Susan S.), to w obecnym stanie czekania autorowi De philosophiae consolatione**** wsadziłabym łeb do muszli klozetowej. I nie z powodu hormonów. Po prostu: bo tak!
 

* Baruch Spinoza, Etyka w porządku geometrycznym dowiedziona; nota do dowodu twierdzenia 50 części III (O genezie i naturze emocji); korzystam z angielskiego tekstu w wersji darmowego e-booka projektu Gutenberg; polskie tłumaczenie ma ze 60 lat i jest kiepsko dostępne
** Tomasz z Akwinu, Summa, I-II, 65,5
***Andre Comte-Sponville, Duchowość ateistyczna
**** Boecjusza mam na myśli; de Bottona, modnego ostatnio w kręgach nieczytanej nadal ostentacyjnie "Polityki" i "Wybiórczej", uznając za uzurpatora, aczkolwiek łatwiej przyswajalnego dla pseudointelektu wychowanego na Coelho....

piątek, 20 września 2013

ciągle pada... (z notatnika czytelnika)

co jest tym bardziej przygnębiające, że po raz pierwszy jestem tu, gdzie mnie jeszcze nie było. Zamiast jednak krainy polodowcowych moren i jezior mamy krainę deszczowców. Nurkować nie mogę, istnienie Insidera nie pozwala. Potem, wiosną.
Zresztą, Lokator nie pozostawił wyboru, koniec ze sportem, z kajakami, rowerem, nawet jogą.
Boli.
Leży nie tak, jak wypada w Jego wieku.
Narasta mi fobia cesarkowa, czy raczej znieczuleniowa - jako okazu zdrowia nigdy przenigdy nie dotknęła mnie igła anestezjologa ni skalpel. Ale Insider, charakterny po Tatusiu oraz Pradziadku - dawcy imienia, niewiele sobie z babskicj matczynych fobii robi. Sprawdza natomiast wytrwale przydatność - moich oczywiście - żeber w roli drabinek gimnastycznych, wątroby jako worka do kick-boxingu oraz pęcherza moczowego jako poduszki wodnej. Ych.
 
Zatem - czytam. Zaintrygował mnie podtytuł niepowieść*, ładnie sformułowany. Trochę mnie powkurzała niekonsekwencja i intelekt w stylu GWybiórczej, ale co tam. Parę rozdziałów jest w sedno. Sama bym podobnie, choć nie całkiem.
Na przykład: 
 
O dyskryminacji
Dyskryminacja? Pfeh!
Mówią mi, że przesadzam. Że konfabuluję. Że w tym, co piszę i o czym mówię, jest najpierw przegięcie, a dopiero później, na dnie – minimalne, tycie-tycie ziarno prawdy. Że mam feminizujące fanaberie, nieznajdujące oparcia w faktach. Mówią mi, że równościowe postulaty mogą składać – słusznie! – kasjerki w marketach z portugalskim kapitałem. Albo robotnice w zakładach przetwórstwa owocowo-warzywnego w Podlaskiem. I niewykwalifikowane pracownice zatrudniane na czarno.
Więc, Judyto, zrobiłam krótki test dla mężczyzn na niedyskryminację, listę pytań „tak-nie-nie dotyczy”, pytania wzięłam z życia, własnego, są absolutnie oryginalne.
1.
Ile razy w relacjach zawodowych usłyszałeś, że wyglądasz świetnie, że się doskonale prezentujesz, jak na ojca dwójki/trójki/szóstki dzieci? A jeżeli tak zadane pytanie wyda ci się epatujące segregacją, bo nie masz dzieci albo je masz, ale w pracy nieoficjalnie, oto równoprawna wersja:
– Ile razy w relacjach zawodowych klient/partner biznesowy komplementował cię za znakomity wygląd, jak na twoje trzydzieści dwa/trzy/osiem lat, że zero piwnego brzucha i ogólnie sportowe ciało?
(Co to sprawdza? Otóż traktowanie z pobłażaniem).
2.
Ile razy w trakcie wykonywania przez ciebie obowiązków zawodowych pytano cię, jak sobie radzisz z łączeniem wychowania dwójki/ trójki/szóstki dzieci z pracą? A następnie – ile razy cię za to podziwiano? Że potrafisz być ojcem, a dodatkowo (tak, dodatkowo!) świadczyć odpłatną pracę poza miejscem zamieszkania?
Niedyskryminująca wersja dla bezdzietnych:
– Ile razy w trakcie jakichś intensywnych działań zawodowych, nadgodzin albo nasilonych wyjazdów zapytano, czy żona/narzeczona/ konkubina nie ma nic przeciwko? Czy się na to zgadza?
(Grzech główny: arbitralny i wdrukowany w świadomość podział zajęć na typowo damskie – wychowanie dzieci, mieszanie w garnku, i typowo męskie – odpłatna praca).
I wreszcie:
3.
Czy potrafisz sobie wyobrazić taką sytuację, że się zjawiasz na zawodowym spotkaniu (ustalmy, że w przypadku panów nie chodzi o udział w zlocie konsultantek firmy dystrybuującej peelingi i maseczki do twarzy), więc się zjawiasz z laptopem i ze stertą segregatorów pod pachą, a twoje wejście jest witane głośnym westchnieniem obecnych, że „o, i panowie są dziś tutaj z nami”. Niezrozumiałe i absurdalne? Kilka tygodni temu weszłam, obarczona stosem papierów, na spotkanie, w czasie którego miałam przeprowadzić prezentację. Na mój widok któryś z uczestników – grono było męskie – donośnie mlasnął: „O, i panie są tu dzisiaj z nami”.
(Grzech główny: jak wyżej w punktach 1 i 2 plus brak żenady w demonstrowaniu mizoginii. Tak zwane konserwatywne poglądy nie są towarzyskim obciachem).
A teraz rozwiązanie testu:
1. Nigdy. 2. Nigdy. 3. Nie, nie i nie.
Prawda?
Pytania, jak te wyżej, skierowane do płci XY są niewyobrażalne.
Dziwne, kuriozalne.
Nikt nie pyta pracujących ojców, jak łączą rodzicielstwo z pracą (rodzicielstwo ogarnia żona w domu, to jasne). Komplementowanie płaskiego męskiego brzucha też nie należy do społecznie akceptowanych obyczajów (myślę tu o relacjach zawodowych, a nie o przyjacielskich pogaduszkach na korytarzu). Nikt się nie dziwi, że specjalistą w jakiejś tam dziedzinie, różnej od makijażu, jest facet. Jasne, że to, o czym piszę wyżej, jest przegięte, przesadzone i przeszarżowane, bo przecież nie wszyscy i nie zawsze. Nie wszyscy pytają mnie, jak to się dzieje, że udaje mi się pracować zawodowo, mając w domu taką gromadę. Komplementy też są sporadyczne, ale przecież bywają (bo jak wiadomo, od myślenia są XY, kobiety są od korzystnego się prezentowania).
Tyle że nie chodzi o to, że NIE ZAWSZE. Chodzi o to, że JEDNAK. Że kobieta jednak – bo taka myśl jest w tle – powinna się zająć domem i wychowaniem. Że z dwójki równie dobrych kandydatów (jeśli to w ogóle możliwe, że „równie”) wybrany zostaje jednak facet. Że o plany prokreacyjne pyta się kandydatkę, a nie kandydata (tymczasem, jak się wydaje, kandydatka rzadko pobiera materiał genetyczny z banku, potencjalne dziecko kandydatki zwykle miewa tatę).
Dlatego nie przyjmuję gadki, że w kwestii równości traktowania, równych szans i niedyskryminacji nie ma nic do zrobienia.
Jest.
Zmian w mentalności nie załatwi się żadną ustawą. To mozolna praca u podstaw na pokolenie albo na dwa. A tak zwane kobiety w Polsce niekoniecznie biegną radośnie ku tęczy dzień w dzień, z pieśnią na ustach, z uśmiechem na twarzy, ściskając w dłoniach drobne palce śmiejących się dzieci, wcale nie upaćkanych. Biegną za to z wywalonym językiem do pracy. Z pracy do przedszkola. Później – kupić pół chleba, masło i dziesięć jajek. A w domu – zrobić obiad i wywiesić pranie. Tak jak Ty i ja, prawda?
Tu mnie autorka zirytowała.
Nie posiada bowiem dzieci z banku. Na kartach przewija się niejaki - mniejsza o to, czy imie fikcyjne - Ludwik. Posiadający auto, prawo jazdy, dwie ręce. Teoretycznie zdolny do obsługi logistycznej okołoprzedszkolnej, tudzież do korzystania z dobrodziejstw kapitalistycznych marketów oraz do wieszania skarpet. Zatem dlaczegóż autorka wywala język? Najtrudniej być feministką we własnej kuchni, a?! 
 
O karmieniu piersią
Fundacja propagująca karmienie piersią ogłosiła konkurs na zdjęcie karmiącej matki. Galeria, która organizuje wystawy na stacjach metra, chciała tam pokazać najlepsze prace. Ale gdy je zobaczyła, z pomysłu szybko się wycofała, tłumacząc: Nie możemy ludzi szokować i obrażać.
Kochana,
jestem zdumiona, wręcz zażenowana, że w ogóle może być tematem – w kraju kultu Matki Polki i kultu Matki Boskiej, która karmi – już na średniowiecznych obrazach! – Dzieciątko gołymi piersiami.
Bo rzecz ma dwie warstwy – tę pierwszą: obnażone biusty na publicznie dostępnych ścianach. I drugą – czy wypada, czy nie wypada publicznie karmić piersią i dlaczego karmienie obraża moralność. Jeżeli chodzi o gołe damskie torsy na tablicach reklamowych i w produkcjach marketingowych różnego rodzaju, to mam na ich temat jasne zdanie – przedmiotowe traktowanie gołych piersi, wyprężone sutki między pomidorem a, nomen omen, burakiem, obficie wypełnione staniki na tle wanny i zlewozmywaka albo paneli drewnianych one – tak – one mnie obrażają, szokują i zniesmaczają (ta retoryka jest oczywiście przesadna, ale chodzi o uwypuklenie tematu). Tak czy inaczej, czuję niejaką odrazę, przejeżdżając co rano koło stacji benzynowej, wzdłuż wielkiej reklamy pizzy z gołą panią, z których każda – i pizza, i pani – „czeka gorąca i gotowa” za trzysta metrów, prosto, później w prawo. Obrzydliwa jest reklama a-dresika z obwisłymi piersiami rozciągniętymi do rozmiaru mini albo maksi, w zależności od liczby megabajtów. Paniom zwisa, a pan obok stoi ubrany (byłabym ewentualnie zainteresowana równoległą akcją reklamową z męskim bohaterem i adekwatnym rozciąganiem mu intymnych lokalizacji, to zamknęłoby mi usta – niezależnie od tego, jak brzmi to zdanie).
Piersi ładne i brzydkie, i jędrne, i zwiotczałe atakują z każdej strony i nie sądzę, doprawdy, żeby znalazł się taki właściciel nośników, który w akcie równościowej poprawności i odprzedmiotowienia damskiego ciała odważyłby się zrezygnować z gargantuicznych posterów z reklamą biustonoszy i majtek. A goła nastolatka udająca stateczną panią, rozciągnięta na którejś z flanek ruchliwego skrzyżowania może nie tylko obrazić i zniesmaczyć, ale także spowodować katastrofę komunikacyjną, a co najmniej ostre hamowanie. Więc nie dość, że obyczajowo szokująca, jest jeszcze zagrożeniem dla BHP. Słowem – cyce na ulicach (bon mot jak ta lala) są wszędzie. Dlaczego akurat TAMTE, karmiące, w kontekście ze swej istoty najbardziej adekwatnym miałyby szokować i obrażać?
Nie ogarniam.
Postawiłabym wręcz tezę, że nawet wyznając zapiekłą dulszczyznę, wypada zachować logikę. I albo wszystkie cyce są be, albo niech kryterium będzie artyzm.
A samo karmienie piersią jako akcja odstręczająca, obrzydliwa i przyprawiająca przypadkowych obserwatorów o mdłości to już naprawdę jest hard core. Karmienie piersią, w istocie, jest fizjologią, tak. Na forach dyskutanci gdaczą, że jest fizjologią równie odpychającą jak publiczna defekacja. To bardzo pomysłowe porównanie, bo z definicji odsyła karmienie w rejony ściśle prywatne, do intymności własnej kanapy/kanciapy w centrum handlowym, w pobliżu WC. Ale – wybacz banalne porównanie – oddychanie również jest fizjologią, więc może powstrzymajmy się w miejscach publicznych od oddychania? Od urażania bliźnich widokiem swoich stomatologicznych zaniedbań i od woni zgagi? Kwestia jednak w tym, że karmienie piersią ani nie śmierdzi, ani nie sieje bakteriami (a dla głodnego niemowlaka jest niezbędne jak oddychanie). Poza tym w większości przypadków trzeba doprawdy sokolego wzroku, żeby w akcie karmienia piersią dopatrzeć się gołego ciała. Moja konkluzja jest taka, że otóż fizjologia karmienia piersią nie jest tożsama z fizjologią publicznego siusiania, bekania albo puszczania gazów. Ma za to dość ścisły związek z faktem, że Homo sapiens jest ssakiem. Więc pozwalam sobie odmówić słuszności argumentom moralizatorów, że takie rzeczy jak karmienie powinno się załatwiać we własnych czterech ścianach. Otóż nie całą biologię da się poddać technologii, kontroli i harmonogramom, karmienie działa akurat w ten sposób, że kiedy dziecko jest głodne, jego matka je karmi, to jest dość prosty mechanizm.
Podobno tak bardzo kochamy te wszystkie dzieci, które są nasze, urocze, pszenicznowłose aniołki, życie poczęte, przyszłość narodu i tak dalej. Jeżeli dobrze rozumiem moralizatorów – kochamy wszystkie, z wyjątkiem głodnych niemowlaków, niemowlakami niech się zajmą ich matki, i to optymalnie gdzieś w kącie albo we własnym mieszkaniu.
O słodka bigoterio!
Matka Polka Niepokalana Dziewica nie ma przecież laktacji. Nie „wywala cyca”, bo jej dzieciątko karmi się manną. W ogóle – nigdy nie traci zimnej krwi, nie ma niczego „potąd” i codziennie gotuje pożywne obiadki, na wszystko jej starcza cierpliwości, uśmiecha się słodko, pogodna idiotka, i do ukończenia przez ostatnie z gromady dzieci szóstego roku życia nie oddala się od domowego ogniska niż do spożywczego, mięsnego albo do piekarni.
Amen.
BTW Naprawdę? To Matka Boska miała piersi? Nie karmiła butelką? Może jeszcze Dzieciątko robiło kupę?!!
A na poważnie: dlaczego w języku, i to języku matek, ale i ojców, zakochanych (co daj Boże) w biustach matek swoich dzieci, piersi staja się cyckami, kiedy karmią? Skąd taka pogarda - bo jednak słówko owo brzmi dla mnie nieco pogardliwie.... Piersi są piekne same w sobie, karmiące też (a może nawet: zwłaszcza!) zatem słowo je określąjące też takie powinno być, n'est-ce pas?
 
 
Wiem, przydługo, ale pada.... piąty dzień, też długo....
 
* Małgorzata Łukowiak "Projekt Matka. Niepowieść", wersja e-book, 2012
 
 

czwartek, 5 września 2013

Zuzanna, czyli z notatnika czytelnika

No, niestety. Dopóki paternalistyczne państwo do spółki z korporacją wiedzą lepiej, że rosnąca macica powoduje proporcjonalną atrofię mózgu, oraz dopóki medycyna w męskim wydaniu będzie bąkać "oszczędzający tryb życia", pozostaje mi sport (nie informuję lekarza o skali...) i czytanie. Czasem jeszcze gna mnie do kuchni z Nigellą, ale czasem tylko, bo mi się nie chce.
Mówię niekiedy - ukułyśmy to powiedzonko kiedyś, dawno temu, siedząc z Karaibską nad Gombrowiczem, jeszcze w internacie - że z tym czy owym autorem fajnie byłoby spotkać się nad alkoholem. Nie pamiętam, czy byłyśmy już pełnoletnie, ale piwo było.
Wyjątkiem jest Susan Sontag.
 
And you know that she's half crazy
But that's why you want to be there
And she feeds you tea and oranges
 
Z taką samą siłą mnie fascynuje, jak przeraża. Chyba nie miałabym odwagi umówić się z Nią na kawę... Pewnie nie kryłabym zazdrości, że znała osobiście H.L.A. Harta, i pretensji, że nie ceniła tak, jak na to jego geniusz zasłużył. Żydostwo post-holocaustowe Jej nie usprawiedliwia, On był prawnikiem w procesach norymberskich i miał prawo mieć nie-żydowski punkt widzenia... A może złośliwie poinformowałabym Ją, że w polskim wydaniu pamiętników (do którego wracam po wiosennym zachłyśnięciu się tą książką, przed jesiennym oczekiwaniem na część kolejną), nazwiska Harta, Austina, Poppera... opatrzone są kwadratowym nawiasem z adnotacją, kto zacz... O tempora...Niestety, raczej to nie wydawca nie-docenia czytelnika... jest realistą, niestety. A przecież Sontag to nie 50 twarzy szarości... zatem i od czytelnika możnaby wymagać...
 
Z całej siły u-siłuję nie poddać się wrześniowi szkolnemu i absurdowi programu wyprawka dla dzieci narkomanów, bo są lepsze i gorsze patologie. Pominę.
Ale nie do końca. Wychowywanie w duchu "wybierz sam, ponieś konsekwencje" powoduje zderzenie z rzeczywistością okołofilozoficznej dyskusji o etyce w szkole. Bo niby jest, ale nie ma. Bo i tak wszyscy idą do komunii, nawet jak nie idą, bo już byli. A jak pójdą, bo wszyscy idą, to potem już mogą przestać chodzić.
"Nawet" Powszechnik Tygodniowy się zgadza, że etyka to nie antyteza katechezy, nie anty-religia. To także nie filozofia, a szkoda, bo - jak zgadza się ze mną Dagna (jak z takim imieniem nie zostać polonistką na miarę mojej?! Ale nazwisko się mnie nie trzyma, dzieci już wiedzą, o kim mówię jak mówię o pani Przybyszewskiej ...) nikt dzieci nie uczy ani mysleć, ani się uczyć. A na rozmowę o wartościach na religii czasu nie ma, jest wkuwanie rytualnych formułek. Cała nadzieja w wiedźmach od polskiego, tych jednak poza Dagną jak na lekarstwo.
Pan od etyki ma dla grupy kanciapę przy bibliotece. Troje z tych dzieci siedzi na podłodze, bo nie ma gdzie. Ale za to moje wraca do domu z parującą głową. Myśli.
Szkole też móżdżek paruje, bo jak to, z jednej rodziny raz tu raz tu, a etyka to dla dyrekcji problem, nie można się trzymać sutanny? A można. Tylko jakoś dziecko nie chce.
Wracając do Susan:
Filozofia to topologia myśli
Pragniemy korespondencyjnej koncepcji prawdy, ale wystarcza nam koherencyjna koncepcja moralności*
Nie warto snuć jalowych rozważań nad utraconą świadomością religijną - czyniąc to, bezrefleksyjnie zrównujemy religię z powagą, której wymagają ważne zagadnienia dotyczące człowieka i moralności. (...) Próbując złagodzić konsekwencje trudnych wyborów, twierdzą często, że wszelka wysoka czy głęboka myśl ma korzenie religijne lub może byc postrzegana jako zajmowanie "religijnego" (...) stanowiska**
 
Koresponduje to z Comte-Sponville'm:
Moralność nie wynika z decyzji ani z aktu stworzenia. Każdy odnajduje ją w sobie tylko w takim stopniu, w jakim ją otrzymał (w gruncie rzeczy jest bez znaczenia, czy otrzymał ją od Boga, od natury czy dzięki edukacji)(...). Wszelka moralność ma początek w przeszłości: w przypadku społeczeństwa w historii; w przypadku jednostki w jej dzieciństwie. (...) Nie jest prawdą, że wszystko jest dozwolone, raczej od każdego z nas zależy, by tak nie było. Wierność ludzkości i obowiązek wobec ludzkości. To właśnie nazywam humanizmem praktycznym, który nie jest religią, lecz moralnością. (...). Pierwszym obowiązkiem i zasadą wszystkich innych obowiązków jest żyć i działać po ludzku. Religia ani nie wystarcza, ani nie zwalnia z obowiązku.***
 
Nie, nie chcę zrobić z dzieci ateistów, na miarę cytowanych.
Wręcz przeciwnie: niech chodzą na religię, jeśli tylko jest im to potrzebne do przylgnięcia sercem do Boga. Ale sercem, żywym, nie zrytualizowanym. Albo niech nie chodzą. Ufam swoim dzieciom, bywają stoickimi filozofami...
 
W starożytności filozofia była ćwiczeniem każdej chwili. Zachęcała do skupienia się na każdym momencie życia (...) Podczas gdy człowiek pospolity utracił kontakt ze światem i postrzega świat nie jako świat, lecz jako środek służący do zaspokojenia jego pragnień, duchowi mędrca wciąż towarzyszy Całość.
Filozofia to konwersja, przekształcenie sposobu bycia, poszukiwanie mądrości. ****
 
(...) w świecie zachodnim chrześcijaństwo pozbawiało filozofię roli nauczycielki życia, może niezupełnie, ale dziś w powszechnej świadomości filozof to raczej akademik niż ktoś, kto (...) urzeczywistnił jakąś wersję sztuki życia.***** 
 
Wiem, że to skrajny idealizm, oczekiwać od polskiej państwowej edukacji postawy pro-dziecko oraz wysiłku, by dziecko nauczyć stawiania pytań i samodzielności w szukaniu...
Będę przeciw religii w szkole i za etyką/filozofią tak długo, jak długo katecheci będą sobie rościć prawo do monopolu na wartości, i jednocześnie NIKT w szkole, poza panem od etyki, i panią Dagną, nawet nie podejmie próby skłonienia dzieci do samodzielnego myślenia... W końcu do wiary żywej mozna dojrzeć poprzez intelekt - jak choćby Edith Stein czy  C.S. Lewis...
 
I jeszcze raz Susan, trochę z czapy.
Dziecko jest skoncentrowane na sobie do tego stopnia, że nie odczuwa potrzeby spójności, która stanowiłaby ograniczenie jego pragnień******
 
I dobrze!
 
* Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, t.I 1947-1963
** Susan Sontag, Pobożność pozbawiona treści (w: Przeciw interpretacji i inne eseje) 
*** Andre Comte-Sponville Duchowość ateistyczna. Wprowadzenie do duchowości bez Boga
**** Pierre Hadot Filozofia jako ćwiczenie duchowe
***** Adam Aduszkiewicz A jeśli nie religia....
****** Susan Sontag, Odrodzona. Dzienniki, t.I 1947-1963
 

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.