Staram się nie zamykać oczu, nie mrugać. Nie, nie dlatego, że living is easy with eyes closed. Boję się po prostu, że jak mrugnę, a potem podniosę powiekę, to Mały Człowiek będzie biegał z kartonowym mieczem czy z bronią laserową z patyka, tudziez tonem padawana walczącego na śmierć i życie w obronie własnego honoru zażąda: Nie całuj mnie pod szkołą, to obciach, maaamoooo.
Delektuję się każdą chwilą prostego, bezpiecznego rytmu: mleko - kupa - 2 godziny snu - kupa - D3 - mleko...
Taaak. Sypiam z młodszym facetem. Duuużo młodszym, i roszczącym sobie prawo niezbywalnego monopolu na korzystanie z mojego biustu. Nie ma jak u mamy... (jak śpiewał idol mojej Mamy).
*
O mało nie spadłam ze szpitalnego łóżka (dygresja: jak kto bywa w polskich szpitalach to wie że przy szerokości przeciętnego łózka to wcale nietrudne, i tu niespodzianka - bywa inaczej! Są czyste porodówki, kolorowe, bez flizelinowych kapci i fartuchów, bez wyznaczonych godzin odwiedzin, bez rytuny i z wielkim sacunkiem dla kobiety, dziecka i tatusia... są, naprawdę. I NFZ za to płaci... drobnym druczkiem: NFZ płaci, ale szpital jest prywatny, QED: prywatne wygrywa). Ad rem: dowiedziałam się, że to coś, co dostaje się w kartonowym pudełku z setką próbek produktów niezbędnych dziecku, matce i ojcu (sic! żel do golenia w paczce pt. Dzidziuś), to jest magazyn parentingowy. O tempora.
Ale, sobie myślę, zobaczę, jakie teraz tryndy w byciu rodzicem, w końcu czytanie poradników zarzuciłam świadomie i celowo, zatem mogę mieć przestarzałe dane...
Lektura dwu numerów wiodącego magazynu parentingowego, tfu, zajęła mi pół godziny. Karmienie piersią - promowane. Ale obok reklama mleka w proszku i butelek. Pfff.
Magazyn podzielony na rubryczki temetyczne, w tym: kącik mamy i kącik taty.
Ha! Rodzicem żeńskim jest się bardziej niż męskim... Kacik dla mamy: 16 stron, 8 tematów (jak nie chudnąć po porodzie i wyglądać modnie, jakie kremy wklepywać w pięty, jeść paracetamol ale generalnie konsultować się z lekarzem i farmaceutą plus opowieść o macierzyństwie kogoś, kto chyba jest superstar, nie wiem, widzę pierwszy raz na oczy...). Kącik taty: 2 tematy, 4 strony (w tym każda w połowie złożona z reklam): jak pocieszyć płaczącego niemowlaka kiedy mamy nie ma (pewnie siku robi, bo rad wystarcza wg mnie na 4 minuty...) oraz tata z pasją (no tak, pasją mamy jest dziecko, to oczywiste.... tatę należy przekonać, że posiadanie 1 potomka nie wyklucza jazdy na rowerze). Drugi numer, pół roku nowszy - to samo... Tylko w modzie fiolety zamiast kwiatów i gwiazda (chyba, nie wiem) inna. Dla taty - jak znieść emocje ciężarnej oraz jak zarządzać domowym budżetem. Dochodzę do wniosku, że magazyn parentingowy to prasa kobieca, a takiej jak wiadomo, mężczyzna nie-metroseksualny nie tknie zanim gazeta nie trafi do domowej czytelni. Długość artykułów zatem ograniczona jest poranną męską fizjologią.
A propos budżetu zarządzanego patriarchalnie - wiadomo, mama nie zarabia, albo zarabia kieszonkowe, poza tym kobiety nie zarządzają, tylko wydają. Po to wszak męczą się spece od marketingu, wmawiający matce, że potrzebuje:
- fury ubranek dla dziecka, pięciu szaliczków i siedmiu kombinezonów... oczywiście gazeta reklamuje konkretne produkty, w których cenach liczę zera, bo nie wierzę...
- srebrnych (sic!) nakładek na brodawki piersi
- wózka w cenie małego samochodu
- piętnastu edukacyjnych zabawek, w tym dziesięciu do nauki języka japońskiego w czwartej dobie życia...
i tak dalej.
A my długo skłonni byliśmy nie nabywać wózka, bo wcale nie niezbędny. Przeważyła jedna zaleta - wózek może pchać dumny starszy brat. I wózek się nabył, ku spokojności Okruszyny, która nieco się zmartwiła jego brakiem. Okazało się jednak, że TU tez istnieje wspólnota wymiany dóbr i przekazywania rzeczy (zwłaszcza że wokoło niemal sami jedynacy, z założenia...). Potrzebowałam tylko to dostrzec, zamiast zaskorupiać się w obsesyjnej tęsknocie za Wro.
Przerażające jest jednak, jak - widzę to w szpitalu, w przychodni, wokoło... - młode (stażem) mamy, pozbawione dużej, wielopokoleniowej rodziny z sukcesją kobiecej mądrości, dają sobie wmawiać marketingowcom, że bycie mamą jest bardzo kosztowne, bo potrzeba jeszcze mufki przyczepianej do wózka (rękawiczki są passe?!), proszku do prania w technologii kosmicznej, słoiczków z marchewką (szklana tarka do jabłuszka to już w muzeum tylko...), specjalnych nożyczek (dziecięce paznokcie sa z innej gliny), diety dla karmiących (tylko czekać jak znajdzie się firma dowożąca gotowe posiłki..), wielorazowych eko-pieluch z bambusa. Uch. Ten bambus mnie prześladuje, nie wystarczy być już trendy i organic, musi być bambus i komosa ryżowa, zamiast flaneli i kaszy.
*
Kocyki i ręczniki z kapturkiem jako dobro niezbędne. Już trzy kocyki temu zastanawiałam się nad otwarciem sklepu www.kocykrecznik.pl, ale po namyśle doszłam do wniosku, że primo, ilość wpływa na częstotliwość prania, secundo, wszelkie cienkimi i grubymi nićmi doszywane cioteczki zostałyby pozbawione frajdy cioteczkowania Małemu Człowiekowi. (Brownie - nie bój nic, wiadomy kocyk z flanelki przechowywany jest w gablotce, z utrzymaniem temperatury i wilgotności odpowiedniej dla zabytków z listy Unesco).
*
Świat schodzi na psy, a one szczerzą kły.
Jak zaczniemy wmawiać rodzicom i potencjalnym rodzicom, że dziecko to jeden wielki wydatek, a nie wielki skarb, to demografia zacznie mieć skośne oczy albo śniadą cerę. Jeśli o mnie chodzi, to welcome, nie mam nic przeciwko, ale już widzę nagłówki o islamizacji kontynentu i zakaz wystawiania choinki.
*
A w ogóle, tak okołoporodowo, dlaczego kobiety nie mają krwi?
Zauważyliście, że we wszystkich Killbillach i Spartacusach krew (oraz sperma) leją się strumieniami oraz uroczymi fontannami kropel przy zwolnionych klatkach, tudzież flaki w całej swej (pozbawionej jednak wymiaru olfaktorycznego) okazałości wylewają się i tarzają w kurzu i pyle, ale niemal zawsze, pomijając błąd ststystyczny, są to krew i wnętrzności męskie? Nie wiem, czy wynika to z patriarchalnej hipokryzji, że kobiet się nie zarzyna, czy też z tabu - bo kobieta nie ma krwi. Nie krwawi - choruje, menstruuje lub jest niedysponowana, względnie - w połogu. Te same media które promują Killbille kwestię krwi kobiecej, naturalnej, zdrowej i oznaczajacej gotowość dawania życia, a nie zabijanie, załatwiaja odrobiną płynu niebieskiego (zapewne przyjemnie pachnacego). Tak było przynajmniej kiedy ostatnio miałam kontakt z reklamą wizualną podpasek. Z nimi samymi kontakt mam rzadki - są lepsze wynalazki - jestem zatem niewatpliwie zapóźniona. Połóg ma swoje wymagania, co nie zmienia faktu, że ciągle nie mogę się otrząsnąć z szoku, jakim były - niebieskie, a jakże! - ptaszki i motywy roślinne pokrywajace superhiperekstrasoft warstewkę chłonną na produkcie higieny osobistej kobiet pewnej wiodącej (polskiej) marki. A to, co pozostaje po porodzie, to - choćbym była królową - nie chce być inne i jest czerwone, w całej gamie, od bordo do różowości...
*
Do poczytania się z Państwem następnym razem. Mały Człowiek kupę zrobił. Żółtozieloną, do zapachu fiołków daleko, i do konsystencji reklamowej kolorowej piłeczki w pampersie także.
Nara, jak mawiają starsi bracia.