sobota, 30 stycznia 2010

On my knees

Wraz z pozbyciem się choinki ogłaszam rozpoczęcie oczekiwania na wiosnę. Niech ten śnieg sobie narciarze z okazji ferii zabiorą na stoki. Pomogę pakować. Zwłaszcza ten z mojego parkingu.

***

Kolano mi puchnie. I zmienia kolor na czerwony. W sumie słusznie. Taka zemsta kolana za lądowanie na nim po potrójnym tulupie czy jak się tam nazywa malowniczy wywijas na pokrytym zdradziecką, twardą jak sto pięćdziesiąt i niewidoczną warstwą lodu, molo. A może to zemsta nie tyle za lądowanie, ile za sprawdzenie w pierwszej kolejności stanu obiektywów i makr, a nie nóg. Jak oświadczył Meryl Streep w "Pożegnaniu" Murzyn, pogadam z tą nogą. Chociaż, z drugiej strony, molo było 12 dni temu. Jeśli moje ciało reaguje w tym tempie, a w kwietniu mam wrażliwe kosmetycznie urodziny, to pewnie znaczy, że zmarszczki, które niechybnie muszą się akurat po tych urodzinach pojawić stadami (jak twierdzą koncerny kosmetyczne i prasa fachowa oraz hamerykańscy naukowcy), to może się one, te zmarszczki, pojawią w lipcu? Na pewno tak!!!. Kuuul. 

piątek, 29 stycznia 2010

Mad about...


Początek weekendu, który pewnie spędzę pracując koncepcyjnie nad takimi tam, ku czci korporacji, oraz na odgruzowywaniu mieszkania. Postanawiam więc na rozgrzewkę rozwinąć się intelektualnie drogą oglądania filmu dokumentalno-popularnonaukowego. Niestety, plan bierze w łeb w 3 minucie DVD, kiedy to głos zza kadru stwierdza, że schizofrenicy to ludzie którzy nie postrzegają rzeczywistości taką, jaka ona jest. W tym miejscu dostałam dzikiej, wisielczej głupawki. Bo skoro tak, i skoro owa rzeczywistość usiłuje leczyć schizofreników, to niech mi ktoś powie, co mam zrobić JA z rzeczywistością, która MNIE nie postrzega TAKĄ, JAKA JESTEM?
Jakieś sugestie?  

czwartek, 28 stycznia 2010

I’ve got all my life to live I’ve got all my love to give and I’ll survive




Banalny tytuł. Nawet po angielsku banalny. Nie żebym jakoś szczególnie ukochała muzykę z lat 70tych, ale akurat ten kawałek pasuje. Bo tak:
Łosiasta robi mi dużą sfroterowaną kawę, która z założenia ma posłużyć do zalania doła. Ale dziś nie służy. Bo ja dziś z założenia doła zalewam łzami własnymi. Co pomaga tak sobie, ale skłania nas do snucia planów bardziej procentowych. Bo ja nie mam Mamy ani Taty. Co w obliczu przedszkolno-szkolnego Dnia Babci i Dziadka skłania mnie do buntu w imieniu moich dzieci, co to mają tylko Babcię-Przyszywankę. Czasem. I nie ma kto ich nauczyć jeździć na nartach, po drzewach chodzić, karmniki dla ptaków robić, wyszywać, robić siemieniotkę czy do czego jeszcze babcia i dziadek służą. Że o podrzuceniu przychówku na ferie nie wspomnę. Biedna jestem. I sama. I świat jest parszywy. No to płaczę. Sierotka. I jeszcze płaczę, że w sumie, to śnią mi się sny. Męskie w temacie. Nie że erotyczne, że z dzikim seksem takie, tylko takie z mężczyzną, tym jednym, że na łące, i że za ręce, i w ogóle, ciepło, miło, blisko. Muszę pogadać ze swoją podświadomością, no taki kicz mi wkręcać po nocy. Tylko że niestety, z tej rozmowy pewnie wyjdzie to samo: że tego właśnie by mi się chciało. Tak po prostu. Nie oszczędzam Łosiastej zwykłej gadki że nikt mnie nie kocha, i że na mojej półce towar wymieciony: faceci albo a. zajęci, albo b. z odrzutu. Albo c. on, ten z łąki znaczy, Mr Dream. Jedyny idealny facet na świecie. Takich już nie produkują. Kiedyś robili takich do filmów, ale teraz już nie robią, bo się nie sprzedają. Tylko że on mnie nie chce.
No to sobie dalej płaczę, zużywając Łosiastej chusteczki. Po czym wykonuję koncertowe salto zupełnie w autorskim stylu Black Cherry, wstaję, otrzepuję buty, stwierdzam, że jak on mnie nie chce, to jego strata, ja taka fajna jestem, i zmarszczek nie mam, za to cycki fantastyczne, i nudno ze mną nie jest, zarabiam na siebie, i w ogóle, cud-miód królewna…
Tylko że ja mam dość bycia cud-miód, dzielną, silną i w szpilkach jak z amerykańskiego serialu o singlach. Mam ochotę pobyć małą dziewczynką. Nie-dzielną. I nie-singlem. I żeby Mr Dream kupował mi krówki. Ale nie ciągnące, tylko kruche. Jak się kupuje samemu, to nie smakują tak dobrze. A ja mam jeszcze all my life na te krówki… 
Radio, co sobie je Łosiasta właśnie do kuchni drogą kupna nabyła, i co wygląda dizajnem jak z lat 50tych wieku minionego, just like z kuchni mężatki szczęśliwej, to radio nastawione na dwadwasiedemtrójek złośliwie jakoś atakuje mnie wątpliwościami Mickiewicza z Grechutą i pościelówką Sade. I nie ma na to cenzury!
Roztrząsamy jeszcze chwilę, dlaczego faceci boją się kobiet silnych, mnie znaczy, a że nie odkrywamy niczego nowego i dochodzi trzynasta trzydzieści, makijaż korporacyjny poprawiam i postanawiam sprawdzić, czy mnie w pracy nie ma… 

środa, 27 stycznia 2010

Music when the lights go out



Na Pewnym Portalu (PP) zarekomendowano mi kakao o smaku karmelowym oraz kakao o smaku miodowym. Co zmusiło mnie do refleksji nad sprawami tzw. istotnymi. Bo kiedyś świat był prosty. Czarny charakter palił papierosy bez filtra, a blondynka zostawała dziewczyną superbohatera. Po 10 minutach było to już wiadomo, i można było się rozluźnić, ufnie czekając na happy end. Bo kiedyś było tak, że kakao smakowało jak kakao. A czekolada była brązowa i na wagę złota, bo miała kostek 24 na kartki, a miesiąc miał, w najlepszym przypadku, dni 28. Niereglamentowanych. A dziś? Istnienie czekolady białej wprawia mnie w nieustanne osłupienie, i nie do końca w nią wierzę. Ale moim dzieciom mleko truskawkowe wydaje się tak naturalne, jak mnie istnienie, dajmy na to, mleka w butelce. Szklanej. Ale nic już chyba nie jest proste. Nic nie może być własnosmakowe i własnozapachowe. I z jasnym podziałem, żeby dobro wygrywało. Kawa waniliowa. Czekolada wiśniowa. Papier rumiankowy. Chipsy grzybowe. Płatny morderca o gołębim sercu. A dobry film to taki, z którego, dajmy na to, wynika, że aby przyjść z pomocą zbłąkanej duszy, należy przespać się z kimś, kogo dusza kocha. I rzucić bez skrupułów. A potem ukraść wagon dolców i żyć długo i szczęśliwie, w trójkącie, z czarną lesbijką na wózku. A jeżeli się ktoś zatrzymał w rozwoju kulturalnym dwadzieścia lat temu, to na jego potrzeby do filmów w wersji DVD dodaje się OSTy. W starocerkiewnosłowiańskim nazywane pieszczotliwie muzyką filmową. Staroświecki człek, zatrudniony w korporacji, może z kolegami bardzo szybko, po roku mniej więcej, dojść do takiej zażyłości, w której tematy rozmów robią się nad wyraz intymne, i pada pytanie, czy widział arcydzieło ostatnie mistrza tego czy tamtego, i co o nim myśli. Delikwent jest w rozterce: jak odpowiedzieć, żeby uniknąć faux pas, jakim niewątpliwie jest w korporacji używanie śliskiego słowa moralność. I tu na pomoc przychodzi OST: zawsze się wybrnie, mówiąc, że muzyka…..         
Zaglądam do puszki i wygarniam resztki brązowych ziarenek. Delektuję się smakiem kakao kakaowego. Nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie istniało tak o, po prostu… tak jak nie wiadomo, skąd się wziął związek tego smaku z muzyką filmową.   

***

Rano szybka konwersacja w komunikatorze. Na podstawie starej umowy o barterowej wymianie muzycznych inspiracji dostaję od studentki blondynki linka do piosenki i usiłuję zrozumieć, o czym ta pieśń rzewna jest. I przechodzą mnie ciarki. Love goes cold in the shades of doubt. Albo to kwestia mojej (naszej) takiej sobie znajomości obcych języków, albo rzeczywiście w mowie zagranicznej największe banały brzmią świeżo. Nie żeby Jej Chłopiec (taaak. To słodkie, jak ona mówi bardzo staroświecko: mój chłopiec) był wybitnym moim ulubieńcem, ale co tam ja. Nie jest do pozazdroszczenia kryzys, agonia, shades of doubt. Zwłaszcza że ciagną się jakiś czas. I pewnie mocno niefajnie jest, skoro sytuacja zmusza ją do rozmowy przed czternastą…Dyskutujemy jeszcze naprędce, czy forgive me w tekście jest bliżej czy dalej apologize. Ale przecież i tak nie ma za co! Ciarki nie chcą się odczepić. A co, jeśli my mamy defekt genetyczny? Rodzinne pokolenie trójki singli? Siostry z kotami, brat z wężem? Może mamy, blondynka i ja, za duże wymagania, za silne jesteśmy, za ładne, za samodzielne? To ruletka rosyjska jest, znaleźć JEGO. Ja już raz strzeliłam sobie w łeb, i co prawda paraliż nie był nieodwracalny, ale operacja wyciągania pocisku była skomplikowana i krwawa. I pobolewa mnie to tu, to tam. Tak bliżej serca jakby. Przygoda ta wcale, ale to wcale nie sprawiła, że łatwiej mi usłyszeć szczęk w pistolecie. Chciałbym jej pomóc, powiedzieć: tak, to ten. Albo: nie, to nie ten, uciekaj! I nie umiem, nie mogę. 
Ale z drugiej strony zazdroszczę troszkę: ona ma przynajmniej nabój. A ja śpię z wytartym tygryskiem pluszowym, maskotką dokładnie w moim wieku…   

wtorek, 26 stycznia 2010

I just call to say…



Nie lubię dzisiejszej daty. Radio dwadwasiedemtrójek budzi mnie wczesnym świtem wiadomością o ekshumacji. I od razu jestem w pełni świadoma. Zawieram ze sobą jednak umowę, że odkładam to na czwartek. Ja swojej żałoby nie muszę ekshumować. Jest ciągle nie do końca pochowana.

***

Jadę rankiem przez fotografię. Moją ulubioną ostatnio. Bez ramki czerwonej, bez ściany, za to z bardzo twórczo tnącą, przez sam środek zamglonej bieli, szarawą autostradą. Z artystycznego letargu na piątym biegu wyrywa mnie o ósmej dwie telefon w którym damski głos z powodu z przykrością informuje że odwołuje. Słodycz służbowych przeprosin spływa z telefonu i cieknie mi po łokciu. Nie, no nie ma sprawy, przejechałam dopiero dwieście kilometrów, naprawdę. Jestem wściekła. Odpowiadam więc oczywiście w takim samym biznesowym tonie, mając nadzieję że miód zatka paniusi uszy. Boleśnie. A miało być tak miło. Śniadanie z siostrą. Jakieś dobre. Z pogaduchami. Takimi prawdziwymi. A kończy się jak zwykle. Przez telefon.
Zawracam na zjeździe numer jakiśtam i rzutem na taśmę mieszczę się w godzinach pracy Urzędu i zdobywam Dokument potrzebny w Sprawie. Od czegoś trzeba zacząć.

***

Moje życie emocjonalne i duchowe ugrzęzło na łączu komórkowym oraz w światłowodach, cokolwiek to jest. Oraz na forach i portalach. Jeśli coś jest wirtualne, to istnieje, czy nie?     

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.