Telefon z działu kontroli radości oderwał mnie od obiadu o 19:30, za to z Ernestem Bryllem (pod linkiem można posłuchać!). A co tam. Przestawiłam się na nocno-pozagodzinowy tryb życia. Niczego nie planuję. Wszystko pod znakiem zapytania.
Głowa boli 10 dzień. Co ja piszę. Łeb mnie napieprza, delikatnie mówiąc. Zaczęłam się już przyzwyczajać. Tak jak do stawów opuchniętych do stanu uniemożliwiającego cokolwiek, poza leżeniem i marudzeniem, i patrzeniem jak Brownie sprząta mi mieszkanie, sarkając na alarm wszczęty przez lekarzy, że samozapłon opon. Brownie pociągiem na sygnale przygnała, a tu pożaru nie było, nie wiadomo co jest, ból jak zwykle. Gryzą wyrzuty, że obiecane, zaplanowane, że obowiązkowe - ale rady nie dam. Czuję się struta lekami i tak sfrustrowana, że nie chce mi się nawet słuchać muzyki.
Frustracja nie oznacza braku radości. Radość jest pierwotna i nienaruszalna, metafizyczna i mistyczna.
Święta bez TSO kanonicznie nieważne, jak bez przyjazdu P. z Krk. Tradycji staje się zadość. Radość.
Narzucone, niezależne od woli, wkurzające slow. Lekcja pokory. Nie odrobię tego zadania, zrywam się na wagary.
A w temacie joy - na deser i dla równowagi - dziewczyna z gitarą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz