Zostawszy właścicielką fabryki, zaczęłam generować koszty. Na razie głównie koszty kawy oraz herbaty. Kawa dla mnie, herbata dla interlokutora wysłuchujacego moich pomysłów. Generalnie wszystkie pomysły można posegregować na rzeczy, które
- umiem
- wydaje się że umiem
- umiem i chcę robić, ale nie wiadomo czy na chleb będzie....
- umiem, nie chcę robić, ale dają kasę
- umiem, chcę, kasy nie dają
- wydaje się ze umiem, chcę, ale...
itd.
Listowanie w postach to też chyba dowód na to, że staram się nieco poukładać w swojej łepetynie.
Oprócz segregowania własnych pomysłów, posegregowałam relacje. Odnalazłam ludzi sprzed lat piętnastu, z którymi dzielimy częstotliwość fali mózgowej. Oni się zmienili, ja się zmieniłam, ale wciąż nosimy ten sam numer buta, więc wchodzimy w swoje życie znowu, z tą sama czystą, zdystansowaną radością. Ludzie, z którymi i dla których lubiłam pracować, nawet za marniutkie grosiki. Szkoda, że teraz się tak nie da. Przeglądam różne fejsy i złote linie, i myślę, z kim chciałabym pracować. Ludzie, którym ufam, ludzie, z którymi relacje sa rewelacje, ale z drugiej strony jakby się coś skwasiło, bo wiadomo, Winnetou, jak to w byznesie, to serce mi pokrwawi, ale bić nie przestanie. I co? I wychodzi na to, że ja fajna jestem. Że z kim pracować jest. Że każdy niewykluty do końca pomysł będzie miał niewielkie, ale gorące stadko do wysiadywania i ogrzewania. Paraliżujaca mnie panika i wizja kredytu przeistaczajacego się w najgorsze monstrum o północy, pożerajace cały mój świat, nieco bledną. Siła jest w ludziach i interakcjach. Nie mogę się doczekać powrotu Siostry z Wyspy-Na-Której-Rosną-Funciaki. Brak mi jej obecności, nie wiem, czy bez Niej mózg mi działa prawidłowo.
Żeby jeszcze jakiś argentyński milioner zechciał mnie posponsorować, bo przecież kapitał się przyda...
Z braku jednak milionera, po kilku dniach przekonywania z róznych stron, nieco stłamsiłam libertariański honor i zasady, co są zazdrosne i zaborcze, i rzuciłam okiem na sprawę dotacji, tfu, mumijnych. Dotacje są komunistyczne. Dotacje są feministyczne. Dotacje są dla kobiet, ale raczej niuniek. Nie potrafię niuńką być. Należy być od 3 miesięcy co najmniej bezrobotną, lub wracać z urlopu macierzyńskiego, należy mieć mało albo dużo lat, byc z małego miasta, czekać na dotację kwartał albo i pół roku, oraz, last but not the least, nie można sobie poradzić za dobrze. Rozwaliło mnie to na łopatki dokumentnie. Znaczy, należy być miernym, biernym, markować biznes przez rok za mumijne, czyli nolens volens moje, pieniądze, bo jak się po roku wykaże za dobre wyniki w stosunku do biznesplanu, to znaczy, że jest się świetnym i że dotacja została zmarnowana - należała się komuś mniej zaradnemu. I wtedy trzeba oddać. Znacie mnie, wiecie co i gdzie mi opadło. Pomijam warunki dotacji.... jak ma wyżyc matka z trójką dzieci przez trzy miesiące z zasiłku? No chyba że ktoś mi użyczy materiału genetycznego w celu pójścia na macierzyński, sumując naturalne i mumijne okresy oczekiwania plus kodeks pracy chroniący wszak macierzyństwo oraz rodzinę, dałoby radę. Oferty z wynikami badań oraz stanem konta...
A może jednak niekoniecznie....
Równolegle do przechodzonej rewolucji umysłowej w zawodowych modułach kory mózgowej, życie zmusza mnie do przetasowania danych w innych partycjach. Co dowodzi tezy o integralności człowieka, a nawet kobiety, i niemożności oddzielenia osobowości zawodowej od prywatnej.
Nie muszę sama sobie radzić. To proste zdanie powoduje przewrót iście kopernikański. Uczę sie siedzieć i patrzeć, jak spalone nagłym zwarciem gniazdko elektryczne (imaginujcie sobie, z moją fobią elektryczną!) oraz rozszczelnione rurki i wężyki pod zlewem wymieniaja męskie dłonie. Nie moje. Nie muszę! Teraz uczę się wyrażać podziękowania jasno, stanowczo, raz. I nie mieć wyrzutów sumienia, że Ktoś coś za mnie zrobił. Zrobił dla mnie. Bo tak, bo mnie lubi, bo chciał, mógł, umiał. A ja n i e m u s z ę poradzić sobie ze wszystkim. A w każdym razie n i e s a m a.
Wdzięczność i nadzieja, nieznacznie podszyte lękiem. Taki stan.
Cytat z Wieszcza:
Niewolnicy wszędzie i zawsze niewolnikami będą – daj im skrzydła u ramion, a zamiatać pójdą ulice skrzydłami.
Mój cel: nie zdegradować własnych skrzydeł do poziomu korporacyjnej ulicy, na której właśnie włączyłam migacz i zabieram się do manewru skrętu w boczną, ale urokliwą uliczkę. Unosząc się na poziomie kwitnących drzew czereśni. A do tytułu tytułowej płyty dodałabym the soul.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz