Pamiętacie taki wiersz Poświatowskiej?
Czy ja czasem nie mędziłam już o korzeniach poezji, heksametrach i o słabości do organicznego związku mowy wiązanej z muzyką?
Kilka tygodni z GPSem powoduje, że bez niego zapominam mapy i błądzę. Podwarszawskie sypialniane wioski są takie same wszystkie. Kończy się trzaśnięciem drzwiami samochodu i spacerem po lesie, żeby ochłonąć. Szpilki po tej eskapadzie już do niczego się nie nadają. Potrzebuję nowych butów. Ale to nie moja wina. Winę bierze na siebie kto inny, a przecież to tylko błędne założenia oczywistości i brak uważności. Tak nie chcę.
Mimo słuchania do upadłego dla podniesienia poziomu wiary w siebie (i w to, że jestem warta miłości) Soy la magia, soy la luz, czepia się mnie Poświatowska w męskiej interpretacji. I nie będę analizować wtf. Bo nie!
Wracam do domu po 12 godzinach (w tym 1 w porannym korku, 1 na bizneslancz, 1 na spory i kłótnie, 1,5 błądzenia...) i łzy same mi lecą z żalu za urlopem którego nie mam i za niespnającymi się aspektami życia. Kocham swoją pracę, ale zmęczenie zżera tę namiętność, rozwadnia ją, bagatelizuje i trywializuje, niczym barchanowe majtki udomawiające dziki seks.
(Prawie) pełnia Księżyca przepala mi mózg, jestem zmęczona, drażliwa, kłótliwa i psuję popołudnie Oficerowi, szarpiąc w swoją stronę rzeczywistość, opierającą się kosmicznym wymaganiom i pytaniom, których zdawać nie należało.
Mój związek z uniwersum Triduum sprowadza się w tym roku do słuchania Brackiego z płyty, i do konstatacji, że skoro Pępkowaty będzie we Wro, a ja sernik zawiozę do Krk, to się miniemy - więc kanonicznie Święta i tak nie będą ważne. Moje Święta wszak, moja rezurekcja, to ten jedyny w swoim rodzaju Facet, bez którego byłabym kim innym i gdzie indziej.
Może mniej bolałoby, że te dni spędzam co prawda z ludźmi, których kocham - ale znowu nie ze wszystkimi na raz, fizycznie blisko (bez podtekstu - fizycznie znaczy na wyciągnięcie ręki). Marzy mi się takie świętowanie jak naście lat temu, zatrzaśnięte drzwi, spakowane torby i wypad grupowy gdzieś z dala od brudnych okien, w towarzystwie będącym światem całym i środowiskiem, i wsparciem. Ale na to czekamy do majówki.
Może mniej bolałoby, że te dni spędzam co prawda z ludźmi, których kocham - ale znowu nie ze wszystkimi na raz, fizycznie blisko (bez podtekstu - fizycznie znaczy na wyciągnięcie ręki). Marzy mi się takie świętowanie jak naście lat temu, zatrzaśnięte drzwi, spakowane torby i wypad grupowy gdzieś z dala od brudnych okien, w towarzystwie będącym światem całym i środowiskiem, i wsparciem. Ale na to czekamy do majówki.
Rozmawiam z przychówkiem, że nie daję rady, zmęczenie jest silniejsze ode mnie. Oni jednak nie chcą słyszeć o wagarach z Soboty. Wielka-Noc, znaczy noc w kościele, dzwoneczek, świeczki i pracowita pszczoła exultetu, oraz bębny nad brzegiem Czerwonego Morza. A ja nie wiem, czy dociągnę, czy nie zasnę w pół drogi do Krk....
Siły, życzcie mi na święta fizycznej siły. Albo cudownej umiejętności życia bez snu.
Życzę stabilizacji. Wisienko, nie daj się ukatrupić!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że do zobaczenia na majówce :-*
OdpowiedzUsuńSpokojnych Świąt Tobie, Skakance, Grzybkowi i Boskiemu
Dziękuję, zatroskanym serduchem ogarniam krwiopijczą W-wę i Was - by było pogodnie, rodzinnie, świetliście.
OdpowiedzUsuńKraków :-) Brownie z Brackim nas wyrwali z krwiopijczych szponów, co jednakowoż powoduje dziką tęsknotę za innymi warszawskimi czynnikami.
OdpowiedzUsuń