Jako się rzekło, system działa z wyjątkiem wakacji. Wszystko się rozłazi i rozjeżdża, a różne życiowe phi i zmory wykorzystują te luki i wsypują piachu w trybiki, o podstawianiu nogi nie wspominam. Rozwala mnie to, wytrąca z równowagi tak kruchej, że w większość z tej mniejszości wieczorów kiedy stwierdzam, że nic mi się nie zawaliło na łeb przez cały dzień, ogarnia mnie euforyczne zdziwienie, że oto znów przeszłam po linie nad przepaścią, i to bez asekuracji (jak z filmu Lemura).
Ale ja się pozbieram i wysmaruję za pomocą Brackiego laurkę, i niech wadza (jakkolwiek ambiwalentne, żeby nie napisać anarchistyczne, jest moje do niej nastawienie) coś przedsięwźnie (jak to napisać po polsku?!) w materii.
A z pozytywów na plus: red. Jaślar opowiadał dziś o jakimś zaspole typu umpa umpa i powiedział: "byli tak przystojni, że wszystkie panie zgromadzone przed telewizorem w świetlicy ośrodka Neptun płakały i rozmazywały sobie świeżą opaleniznę". Perełka, czyż nie? Jak w zalewie informacyjnym mundialowym (jestem jednak z kosmosu) jedyne moje skojarzenie z tym sportem: Goicoechea. Za skarby piratów z mórz południowych nie pomnę, jaki to mundial i w jakiej drużynie grał, ale pamiętam że był na bramce. No i to brzmienie nazwiska: poezja!
Wciąż mam w środku żal do losu o moją niebytność na The Dead Weather. Nastrajam się zatem na OFF. Z braku na liście festiwalowej moich ulubionych Hatifnatów dziś nastrajaliśmy się LaoChe gremialnie, a ja w zaciszu moimi upatrzonymi w programie wykonawcami (rodzimymi) jazzowymi i jazzawymi. O VooVoo było niedawno, o Brygadzie Kryzys dawno, o reszcie pewnie będzie powoli. A na razie czekamy na nich:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz