Poniedziałek znowu. Chora jestem.
Życie gna, bolą mnie skrzela czy oskrzela czy co tam mam.
Się wymądrzam i uśmiecham, i snuję wizje, i uczę się pilnie. A po cichu jedną nogą rozdeptuję obrzydliwe zaprzeszłe robale i kopię czaszki trupów co bezczelnie nadgniłe głowy podnoszą. Jak w komnacie Sinobrodego. Do drugiej nogi mam przyspawaną kulę w postaci hipoteki. Chciałbyś wzlecieć za widnokrag, miasto ci się śni (...) w korowodzie złych dni. Ale się mnie teksty czepiają. Brrr.
E tam, nie chce mi się blogować, wracam do pozycji horyzontalnej, przegryzając inhlacje z nebulizatora antybiotykiem.
Jedyne co mnie zmusi do ruszenia ręką to zmiana płyt. Przytulać się będę do "Jadąc do Babadag": Mogła być niedziela, jeśli w takim miejscu w ogóle działał kalendarz oraz: .... święto oznaczało łagodny bezwład materii. Ludzkie ciała poddawały się grawitacji, jakby chciały powrócić do pierwotnego stanu, gdy duch nie był jeszcze uwięziony, nie szamotał się, nie próbował formować gnuśnej powłoki na jakie takie podobieństwo.
Jak śpiewała panna Imogena: the dust has only just begun to form. Ale teraz kolej na inne dziewczynki.
A moja powłoka gnuśnieje. Świadomie. Na zdrowie.
(Brownie, Ty wiesz, że ostatnie jest z dedykacją 4U i wiesz, dlaczego).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz