wtorek, 15 marca 2011

Tokyo boogie-woogie


- Musimy. Taką sobie stworzyliśmy cywilizację, że wszystko jest live, wszędzie jest jakaś kamera - odpowiedział radioekspert na poranne pytanie, czy musimy oglądać tsunami i krajobraz po japońskim końcu świata.

Mam w d* taką cywilizację podglądaczy. Dajmy braciom Japończykom cierpieć w spokoju, o ile tak się da. Dylemat aparatu, dziecka i sępa. 
100 tysięcy dzieci straciło dach nad głową lub zagubiło rodziny. Dzielę tę liczbę przez kanapki do szkoły, kontrolę tornistra i trzy poranne buziaki. Przerażające. Nie muszę widzieć fal, zwałów błota czy jak tam wygląda. Pamiętam zdjęcie pękniętej ulicy w Frisco na początku ubiegłego wieku - znacie ten obrazek. Wystarczy.    

Z dzieciństwa niosę nieco już obdarty plecaczek strachu. W głównej komorze jest strach przed prądem elektrycznym i piorunami. Co z tego, że chyba pojęłam działanie pickupa z uzwojeniem pod struną gitary, i zasadę że czarny kabel przewodzi lepiej do wzmacniacza. Nie rozumiem prądu, boję się go. Wiem czemu: czytałam z Fi Dostojewskiego w ostatniej ławce, przez cały moduł na fizyce, zaprzepaszczając szansę oswojenia demona w gniazdku. 
W zewnętrznej kieszonce jest łatwy do wydobycia strach przed atomem, nieźle nakarmiony lata temu przez edukację historyczno-polityczną i propagandę o złych Amerykanach i żydowskich naukowcach, i o origami w Hiroshimie. Z każdą relacją radiową o wybuchach w elektrowniach po trzęsieniu cierpnie mi skóra, a strach coraz śmielej wyłazi na świat. Niedobrze. Mocno niedobrze. Paraliżuje mnie to od środka, miotam się w pół drogi między krzątaniem się wokół własnej, względnie sytej wszak i bezpiecznej codzienności, z głęboką wdzięcznością że to nie ja, że nie mnie, a stanem nihilistycznego zawieszenia w uznaniu kompletnej nieważności tej codzienności w obliczu cudzej utraty wszystkiego, z korzeniami - nie z decyzji, jakkolwiek umotywowanej, tylko tak po prostu - że się żyje. Melodramatyzuję. Winny li niewinny, tu dramatyczne szarpanie strun gitary, kiepsko nastrojonej, szamotana, teatralne westchnienie. Cofnęłam się w rozwoju do drugiej licealnej. A może nigdy z niej nie wyrosłam? Chyba nie chcę wiedzieć.      

Muzyka dzięki uprzejmości domowego maniaka japońszczyzny, słuchającego serwisów radiowych ze łzami w oczach. Rodzinnie cierpimy na całkowity brak nie tylko grubej skóry. Naskórka nawet.

4 komentarze:

  1. Także wstrząsnęła mną dzisiaj informacja o 100 tysiącach dzieci.
    Na BBC live namiastka tego, na czym mi zależało: podróż między zwykłych ludzi z ich prywatnym końcem świata. Tylko szkoda, że z kamerą, kamera niesie ze sobą to coś, co podważa szczerość ludzkich gestów.
    I jeszcze jedno: szukając zapisków szarych obywateli na temat tego, co się dzieje w Japonii w tej chwili, znalazłam jedynie doświadczenia ludzi z Zachodu, którzy tam mieszkają i pracują. Często od lat, ale jednak z zewnątrz. Empatia ma swoje granice, wiele rzeczy wyobrażamy sobie, ale współ-odczuwanie to nadal inna liga.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podzielam Twój strach i wrażenia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niewinne dzieciątka cierpią zawsze najbardziej.
    aż wstyd siedzieć w cieple przed kompem jak one tak cierpią

    OdpowiedzUsuń
  4. Najboleśniejsza jest dla mnie bezsilność, taka zupełna bezsilność i złość "bezkierunkowa". Nie ma na kogo zwalić winy. Kiedy dzieci cierpią np. z powodu wojny, zawsze mogę się wyzłościć na dużych chłopców którzy łopatki z piaskownicy zamienili na karabiny i się bezmyślnie nap***, nie zwracając uwagi na niewinnych...., mogę im w swojej głowie jaja pourywać przy samych pustych łbach. A tu? Najgorsze do zaakceptowania jest cierpienie dzieci, a niezawinione przez nikogo - rozwala mnie. Nie mogę, nie potrafię, serce mi pękło, znowu.

    OdpowiedzUsuń

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.