wtorek, 14 września 2010

Cień wlecze mnie, kałuże lśnią nam pod nogami


- Chooodź, pójdziemy na pilatesa, bodyarta czy co tam w wyciskalni potu serwują – ja.
- Yy-yyy. Nie-e – kolano.
I tak w sumie 10 dni. Naszpikowane lekiem o nazwie tak paskudnej że od samego jej brzmienia w żołądku się dziury wypalają, uraczone śmierdzącą maścią oraz mało twarzową opaską elastyczną rzeczone kolano przestało się narowić. Pani ortopeda na spółkę z doktor chirurg biadolą i straszą nawrotami. Tak, wiem, to jest nawrót właśnie, bo 9 lat temu miałam tak samo, tylko z tym drugim kolanem. Takie nawroty są do przeżycia, zwłaszcza że o wejście na dmuchaną (tak!!!!istnieją takie cuda) ściankę wspinaczkową oraz pójście na basen rebelianckiego kolana nie pytałam. Za to mój sprytny organizm, jak tylko wczoraj usłyszał ukierunkowaną aluzję „by trzeba do Warszawy….”, natychmiast zaraził się grypą. Nie wiem, czy od Rudej przez telefon czy od Okruszyny przez net. Dość, że stolica poradzi sobie beze mnie, a ja się wyspałam (szkoda, że wrzesień się nie skończył). Pogoda adekwatna do samopoczucia, nic tylko leżeć i czytać.
Śni mi się Connaught Place. Budzę się przez kolejne dni z zapachem Paharganj i Palika. Gdyby to było raz, uznałabym, że puszczona samopas podświadomość oszalała na myśl o warsztacie kathak i się jej skojarzyło. Ale nie. Tak jest przez kolejne dni, i zaczynam się zastanawiać, czy śnię obrazami, czy zapachami. I czy pamiętam bardziej obrazy, czy zapachy i światło. Wniosek jest taki, że to melancholia jesienna, dusza włóczykija podnosi głowę, ucieka od kolejnych zebrań w szkole i tęskni za innymi światami. Dziś podkarmiona zdjęciami Łosiastej z dzikiej Bukowiny i szalonego Utah (oraz chlebem kminkowym) snuję plany. Marzę. Kalkuluję. I wychodzi mi dokładnie drugi biegun imperium kolonialnego, jako że Argentyńska, na czas ważności rocznej wizy Pana Bębniarza, znowu została Blondie Europejską. Irlandzką nawet. Oglądam w chorobie Angela’s Ashes (pierwszy raz) i spina się wszystko w zgrabny pakiecik. I polowanie na loty za złotówkę, dla pięciu osób, bo własną Blondie też zabierzemy na wyspę zieloną jak włosy syreny. Dzieci się cieszą, pamiętają jeszcze poprzednia wyprawę. Miłość do Eire też jest dziedziczna. Oby te pięć złotówek się znalazło póki Blondie Dublińska nie pogna dalej w świat, bo jej nie dogonimy.   
Co do kathaka – o ile raqs sharki jest tańcem "od wewnątrz", opowiada o tańczącej, o jej duszy, ciele, kobiecości i wyrasta korzeniami z radosnego kultu płodności, to kathak opowiada epickie historie "z zewnątrz" tancerza, przekazuje mity, jest gitą i wedą  pauperum, że tak dwa języki niemal martwe pożenię. I jest piękny (oraz ma się do bollywood jak paso doble do choreografii Hair). A na razie wgrywam sobie na twardy dysk to:

muzycznie przepięknie, choreograficznie diablo trudne. Ale kto nie da rady? Ja?!  
Co do Blondie. Otrzymałam dziś mejlem trzy fotki oskalpowanej Scarlett J. Paparazzi? Ach, nie, to Lemur mojej siostrze fotki źle skadrował, i nie wiem w końcu, jak ona te włosy obcięła. Ale jest piękna, to widać nawet bez czoła i głowy. To u nas rodzinne i zaraźliwe. W linii żeńskiej przynajmniej. Konstanty I.G. się mię skojarzył piosenkowo:
        
Co do zaległej kulinarnej opowieści: było energetycznie, literacko i ślicznie. Prawie się nauczyłam robić pizzę (prawie, bo ciasto zrobiła pani grafik). Cudownym doświadczeniem było także wpuszczenie do domu osoby znanej tylko z netu (zaznajomioną przez wspólną znajomą z portalu, która to znajoma nie dotarła) i stwierdzenie, że ta nieznana nadaje na tej samej fali mózgowo-życiowej. Spirytus movens całego przedsięwzięcia utknęła na spotkaniu z zarządem. Menadżery nieroby, cały tydzień zarządzają, a w piątek w porze pizzy zabierają się za pracę. Biedna Urwana, jest o jedną pizzę uboższa. Patronką honorową akcji była Lisbeth Salander, bo wszystkie jak już będziemy dużymi dziewczynkami, chcemy być takie jak ona. I o tańcu też było trochę, bo część składu osobowego artystyczna była, i o facetach (bo jakże inaczej), a  Królewna nabyła nową psiapsiółkę o węgierskim imieniu. Następnym razem podobno ma być sushi, ku memu przerażeniu. Ale nie zdezerteruję. Energetyczny wieczór jest wart przełknięcia surowej ryby. Kto zaproszony był, a nie przybył, ma czego żałować, i musi nadrobić następnym razem.
Niestety, na skutek fochów kolana i wspomnianej wyżej grypy energia poszła w komin, i dopada mnie jesienny spleen, na razie na szczęście podszyty fajnym rytmem.

Jak rudość liści - na razie jest jak nalot, spod którego widać zielone. Co prawda świat wygląda jak zanurzony w wodzie z mydłem: pokryty warstwą mgły, światło nieostre, rozmyte, ale wciąż jeszcze pachnie i wciąż jeszcze nie nadszedł czas koca i kubka z herbatą.
Co do września: czuję się jak mała lokomotywa z wielkim wysiłkiem wciągająca wagoniki rodzinnej machiny na stare tory, na odnowione i gładkie szyny. Ciągle jeszcze nam odpadają kółka i nie możemy się rozpędzić, ale bezpieczny, przytulny grafik jest już niemal gotów. Zastanawia mnie, czemu wszystkie mejle z systemu elektronicznego dziennika szkolnego wpadają mi do folderu "śmieci i spam". He, he. Tylko dzieciom nie mówcie.      
Do rolowanych noworocznych postanowień koniecznie muszę dodać dwa nowe: żeby nie czytać bilbordów, bo frustrują i rodzą bunt. Że domy z bali drewnianych tanio. Z półki spada dawno odłożone i zakonserwowane marzenie, i złości mnie. Że Chris Botti. Nie rozumiem, czemu on dużym druczkiem, a Herbie, Garbarek i Jasmin Levy małym. Bo przystojny? Bleee. Gwiazda i geniusz to nie to samo, jak widać. A swoją drogą.

Jan jest już ojcem tej Garbarek, czy to ona ciągle jest córką tego Garbarka?

Tak się zastanawiam nad hierarchią muzyczną i dziedzicznością Garbarkowego geniuszu. To na pewno znacie:

Drugie postanowienie: nie oczekiwać żadnego katharsis po dziełach promowanych przez media, nawet jeśli to moja ulubiona stacja radiowa promuje. Się nacięłam. Na szczęście na koszt korp. Poszłam na mierną podróbkę Almodovara, zrobioną przez Coppolę. Uch. Strata czasu. Nie wiem skąd sobie ubzdrzyłam, że Tetro to film o tangu. Wygląda to tak, jakby Pedro zrobił porządek w biurze, wywalił na śmietnik stare scenariusze wraz z telefonami do kilku aktorów, a F.F.C. pozbierał to i posklejał na oślep, aktorów stylizując to na DiCaprio przed maturą, to na Del Toro. Film w którym od początku wiadomo o co chodzi, widz ma wrażenie że każdy kadr już gdzieś widział. Jeśli to miał być ukłon w stronę wspomnianego P. A. to sorry. Brak temu humoru, świeżości i lekkości absurdalnych wyczynów zboczonego szaleńca z La Manchy. Film ma jedną dobrą stronę – muzykę. Ale jak na tym blogu wiadomo, muzyka bez filmu się obywa świetnie. Film bez muzyki też potrafi, patrz dogma-tycy. Ale ten gniot – phpff. Milutki, niewymagający filmik do prasowania w najlepszym razie. Ujdzie jeszcze w tłoku konwencja kolorystyczna – „realne” i „bieżące” jest czarno-białe, "senne" i "retrospektywne" – kolorowe. Ale to też już było, tylko nie pamiętam gdzie. W każdym razie, jeśli się wahacie czy kupić bilet – nie warto.          
Dobranoc. Fervexik stygnie. 

2 komentarze:

  1. To się cieszę, że wieczór kulinarny wypalił w komin:)
    Garbarka uwielbiam za Officium.
    Jak zobaczyłam Bottiego, pomyślałam, że to inna wersja Bubble - niby high culture, ale w sumie coś a'la nasz Rubik. Za mało słuchałam u Kydryńskiego, by móc coś powiedzieć na temat muzyki.
    Zdrowia i sił na wrzesień.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję.
    Porównanie z Rubikiem trafne :-) łącznie z tlenionym fryzem. Nic do niego nie mam w sumie, takie sobie gra nieprzeszkadzajki, ale na nogi nie rzuca.
    Dziwi mnie po prostu "hierarchia" na plakacie, który dziś znów z racji korka w oczy kłuł.

    OdpowiedzUsuń

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.