środa, 15 września 2010

The question run too deep for such a simple man czyli kaktus


Nie miałam chyba okazji albo czasu albo weny żeby napomknąć o nowościach korporacyjnych. Świadczy to pewnie niechlubnie o moim zaangażowaniu w życie zawodowe (nie mylić z pracą). Stało się tak, iż po moim powrocie z urlopu okazało się, że pracuję gdzie indziej, mam kolejny raz w tym roku nową wizytówkę oraz nabyłam drogą nadania przez pryncypała bezpośrednią formalną szefową. Robię dalej to samo, ani na jotę nic się nie zmieniło, i dobrze. Zmiana szyldu na wizytówce to ustępstwo wielkiego ekonoma na rzecz jego wyrobników, choć musiał na swoim postawić w kolejności słów. A niech ma, grunt że po 7 miesiącach pokazał możliwość kompromisu. Bufor między mną a el principale w postaci formalnej dyrekcji ma swoje plusy dodatnie, i to sporo. Zwłaszcza że się jej to należało, młoda, zdolna, dyspozycyjna i naprawdę sobie zasłużyła na awans. I jeszcze na domiar złego ja serio serio ją lubię. Szczyt wszystkiego, lubić szefa swego. Ale do życia zawodowego w korporacji dalej się nie nadaję, dalej nie łapię zawiłości korytarzowej polityki i czuję się jak ucho z ramieniem do wypłakania. A przecież „przyjaźń” i „korporacja” to dwa oddzielne zbiory, w moim wszechświecie przynajmniej. Jak to powiedzieć wiszącej na ramieniu? Co rzec osóbce, która właśnie wróciła z tego samego integracyjnego wojażu, zintegrowana z przedstawicielem męskiej części korp aż nadto. Co rzec w organizacji, w której nie istnieje słowo moralność, etyka jest mglistym pojęciem z folderu reklamowego i dotyczy tylko utopijnej etyki biznesu, a wierność jest wstydliwym, dalekim synonimem lojalności – zawsze w kontekście klienta? Wysłuchałam zagubionej co to jej się mąż znudził, a teraz się zakochała naprawdę, i z wzajemnością, a poza tym posiadanie misia na boku jest trendy, zaś największym problemem jest plotka w kuchni – nie mąż, nie jakieś tam śmieszne zasady. Wiem, wiem, pół literatury jest o tym, trzy czwarte filmów i dziewięćdziesiąt procent piosenek.

Ale litości, melodramaty są w nadmiarze niestrawne i banalne. Zwłaszcza cudze, niestety. Pogłaskałam po głupiej główce, poradziłam, żeby pomyślała na zimno i nie zrobiła sobie w życiu krzywdy. A potem się zadumałam, policzyłam wszystkie tego typu rozmowy (każda o tym samym choć z kim innym, scenariusz rozterek identyczny), wyciągnęłam średnią statystyczną i znowu, bez zmian, ale jednak wciąż z tym samym zaskoczeniem skonstatowałam, że Wiśnia jest innego koloru. Wiśnia jest z innej bajki, zagubiona w świecie bezwzględnej gry „Corporation&sex&success 20.10”, bo nikt nie dał scenariusza. Pewnie dlatego, że tu zasady nie istnieją. Ja chcę do innej bajki, niech mnie ktoś teleportuje.

Z dobrych wieści: grypa przegnana. Poszła sobie w siną dal. Zabierając ze sobą mój glos, niestety. Banalne… Ale za to mogę pracować na zwolnionych obrotach.
Z lepszych wieści: odebrałam właśnie zaproszenie na warsztat tańca z wachlarzem, w kimonie. Prawdziwym. Nie mogę się doczekać! Suknię z XIX wieku już zaliczyłam, sari mam w szafie, czas spróbować wbić się w jedwabne kimono. Będę się przechwalać i donosić.
Z nawiązań: geniusz dziedziczny w Polsce także bywa. Pamiętacie genialną bajkę-grajkę o Muminkach (co piszę mając w uszach hatifnatowe kolczyki od Okruszyny)? Otóż dziecko śpiewające o poziomce dorosło, przestało być Piotrusiem i nagrało płytę jako Piotr, syn tego Woźniaka, którego piosnka kojarzy mi się ze smutną jesienią, ale kojąco i nadziejodajnie:

Płyta syna z kategorii smętów muzycznoliterackich, czyli jak znalazł na jesień, przynajmniej z tego, co mi się udało w nocy z radia wyłowić.    
      
Idę tańczyć Alf Layla Wa Layla

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.