poniedziałek, 25 października 2010

Imagine sycamore tree

Sobie szanowne Państwo Czytelnictwo wystawi:
wesele.
Uczta dla zmysłów. 
Po pierwsze primo dla wzroku. Panna Młoda. Bo śliczna. (Pan Młody też.)
Po drugie primo, dla smaku. Tatar był. I pieczony dzik.
Po trzecie, bo zespół w składzie saksofon, perkusja (tak! zestaw z kotłem, talerzami i innymi dżinksami, ani śladu automatu), gitarrrra elektrrrryczna oraz klawisze. Klawisze nie jako wiodące, ani trochę.
I Imagine, Hey Jude, Ipanema (Mały Miś za każdym razem po dwu frazach: Znam to!), Knocking on heaven's door (z dedykacją dla MM), z ludowych i folklorystycznych tylko Corazon Espinado, Baśka i Przeżyj to sam (bo Pojedziemy na łów należy uznać za pieśń zawodową Pana Młodego). Był Vox i Niemen, Dire Straits i Ellington, a do Higway to hell naprawdę da się tańczyć! (po odpowiedniej ilości płynów). Zespół bawił się swoją pracą, a my bawiliśmy się muzyką. Żadnego Białego misia czy Żono moja (że to weselny mus wiem nawet ja). Nie jestem pewna jak ten brak repertuarowy wpływa na formalną ważność zawartego przed weselem związku, ale chyba niezbyt negatywnie.
W zasadzie to mnie brakowało tylko Sycamore tree, znanego pod innym tytułem,

a Pannie Młodej Samby, do której nie udało się przekonać nader skromnego w temacie swych możliwości zespołu nawet dekoltem a la Lisa Cuddy (uratowałam sukienkę za pomocą Małego Misia, krakowskiej pasmanterii i igły). O dekolcie to nie ja powiedziałam, tylko Bracki, więc nie jestem zarozumiała, tylko cytuję. Którą to sambę sobie pozwolę tu, z zaległą dedykacją od chrześniaka:

Zatem, donoszę, że było super. Faceci są przereklamowani i tyle (zwłaszcza w kontekście niezbędnego elementu ozdobnego na wesele). W sumie czy określenie "taniec towarzyski" logicznie i etymologicznie zakłada a. towarzystwo drugiej osoby b. towarzystwo tylko jednej drugiej osoby c. towarzystwo jakiejkolwiek osoby odmiennej płci? No. Mnie tam znów najfajniej się bawiło z Małym Misiem oraz w formacjach po trzy i cztery sztuki, a także w tańcach ogólnospołecznych, udało mi się nawet namówić do wygibasów Kuzyna, pi razy oko 2 m w kłębie - co prawda zginając się w pół poprosił wrzeszcząc szeptem "Prowadź, bo nie umiem", ale przecież i tak było ekstra!
Tym bardziej ekstra, im bardziej z ex-Blondie zaliczyłyśmy etap nieee chceee mi się iiiiść...Niechciejstwo miało mgliste związki z uprzedniowieczornym winem czerwonym w towarzystwie trzech gracji i decoupage'owej Audrey Hepburn, na której dokonałam próby zabójstwa poprzez utopienie w kolanku pod umywalką. Mały Miś urósł w moich oczach za rozkręcenie rurek nie tylko w stanie po semi-dry, ale bez konsultacji telefonicznej z Kapitanem (jak odbywają się takie prace w moim wykonaniu) czy innym osobnikiem przereklamowanego rodzaju. Audrey wiecznie żywa.
Dobranoc  

  

Suzanne

Mały Miś ma nieco inaczej na imię (nie że się tylko inaczej pisze), ale ponieważ ma dziś imieninourodziny czy też urodzinoimieniny (to u nas rodzinne, tylko Brackiego ominęło dwawjednym), przeto w głowie galopują mi całe tabuny piosenek. 
Knocking on heaven's door już miałaś w prezencie, uparte radio nie było uprzejme zadedykować Ci Organ Donor Jeremy'ego Samolot (pewnie dlatego, że ku zdziwieniu Rona, jakoś się piosenka owa nie przebiła przez papkę), więc pozwól mi na prezent związany z (żółtą?) płytą i filmem 

oraz na tytułową dedykację, nie żeby było to moje ukochane wykonanie, ale lubię. Bo mnie się skojarzyło tak w ogóle. 

Wszystkiego najlepszego, Mały Misiu. 
Didaskalia dla postronnych: już nie blondie, za sprawą dóbr szybkorotujących wytworzonych w fabryce chemicznej.  

czwartek, 21 października 2010

Bienvenue dans ma réalité

Muszę szybko coś napisać, zanim Okruszyna z Blondie mnie napomną, że się netowo opierniczam.
Ale nie ma tak, że nie piszę bo się nie dzieje nic - wręcz przeciwnie. Jak się śpi w porywach od 4 do 6 godzin na dobę to się nie kradnie czasu na bloga.
Z wieści: w sukience na wesele odkryłam dziś rozlazłe nitki przy lamówce. Powiedzmy, wyraźny zaczątek dziury. Mogę kląć? Co tu robić?!
Dołączyliśmy, w osobie Królewny, do pielgrzymów NFZetowych. Taniej i zdrowiej byłoby iść piechotą do Santiago, niż korzystać z tzw. służby zdrowia. Gest korp w postaci abonamentu dla dzieci na medycynę luksusową (zamiast podwyżki według mnie, wedle korp to jest właśnie podwyżka) przyszedł nie w porę, bo już pół ścieżki wydeptane, a poza tym luksusowa medycyna akurat nie świadczy takich różnych fanaberycznych badań, niektórych w czasie snu. Się wysoki połysk w recepcji zdziwił, że w ogóle pytam.
No ale jest muzyka. Może nie do końca znam francuski, ale ile trzeba zrozumiałam.


Koncertowy angielski zadał mi kilka zagadek, ale generalnie mam komfort w uszach i w tej części duszy do której na zasadzie puzzla się muzyka doczepia.

Inne rejony jakby troszkę wygniecione i wystrzępione...

niedziela, 17 października 2010

Wroclove


Mając z tyłu głowy obraz Amber z House'a, umierającej na skutek zatrucia środkiem przeciwgrypowym (oraz z braku nerek), żrę popularny lek na objawy przeziębienia i grypy. W malignie polekowej kontempluję płytę "Wrocław". Piosenka miejska była już na EPce "Don't think too much" i się będę stosować do tego tytułu. Wspominam, nie myśląc za wiele, czasy długonocnych przydrinkowych rozważań w Siedmiu Kotach nad brakiem wrocławskiego concept albumu. Ktoś nas podsłuchał, kolego drummerze. I dobrze.
Ale nie-myśląc ciężko jest słuchać nowych tekstów Natalii do innej wrocławskiej muzyki.

Mam nadzieję, że jak wrócę do pełni zdrowia (pojęcie, rzecz jasna, względne...) nadal będzie mi się to podobało.

Wracam do pozycji horyzontalnej żeby mniej się kręciło w głowie. Jutro znów obowiązkowo dobrowolny diner z pryncypałem. Są takie momenty, że mam ochotę stanąć na stole i zacząć wrzeszczeć na korporacyjny ład. A raczej nieład. Moralny, i płacowy, i w ogóle. Jak mawia Blondie, życie nie jest sprawiedliwe, i ch***.

Aha, ogłoszenie. Szanowny św. Mikołaju, potrzebuję praworęczny wachlarz, najlepiej typu flamenco. Od pożyczonej od Królewny zabawki bolą mnie ręce. 

wtorek, 12 października 2010

Miasto drzew


Jesień ma niewiele zalet. Poza orgią kolorów wśród drzew i bezkarnym objadaniem się czekoladą i smażoną kiełbasą (marzy się prawdziwa kaszanka - żeby obłożyć się izolacją termiczną na zimę), niewątpliwą zaletą jesieni jest możliwość zawinięcia się w koc, może być z kotem, i słuchanie tego wszystkiego, czego się latem nie da, bo albo jest zbyt ciepło, albo zbyt długo jasno. tego, co albo jest z półki nazywanej przez Tubę Rona "grzałkami", albo jest nostalgiczne i melancholijne. Dziś stawiam na grzałki, bo potrzebuję, yyyhm, dopalacza.
Po maratonie ostatnich dni (torba spakowana w zeszłą środę wojażowała ze mną aż do późna w niedzielę, i do teraz stoi....) dziś, zaraz po pacyfikacji dzieci, od 20.01 planuję po prostu leżenie i gromadzenie wyżej wymienionej izolacji. Niech mnie Anioł Stróż broni przed pokusą sprawdzenia poczty służbowej.
Z planowanego repertuaru, trochę nowości, trochę odkurzanych płyt.








BTW - ostrzę sobie uszka w oczekiwaniu na nowe Fleet Foxes - jak donoszą na portalu, płyta jest na wykończeniu, oraz na Asę - coś mi w radio nowego mignęło. Będzie czym się delektować.      

poniedziałek, 11 października 2010

Откроем томик Есенина...

Smutno mi. Nic, tylko rosyjskie romanse. Nic, tylko poeta samobójca.


Będąc tancerką w wieku podeszłym i na dwu lewych nogach - się poczułam niby Maja Plisiecka (taaak... moja osobista siostra nie bardzo wiedziała kto to... hmmmm.... jestem stara, z innej bajki), czyli też Rosjanka. Poczułam się tak bosko na skutek zapraszającej sugestii, iżbym do regularnego zespołu raqs się dotańczyła. I na tym koniec miłych wydarzeń z minionych dni.
Albo raczej nic innego nie pamiętam, bo dobre chwile wszystkie mi z głowy uleciały, z nocą przetańczoną i z tequillą na czele. Mam problem z chlaniem. Wstaję rano rześka jak skowronek skąpany w strumyku, i biedna muszę wszytko pamiętać, i wysłuchiwać, jak inni zaliczają syndrom after. Ech.
Głowa zaczęła mnie boleć, i to mocno, dopiero wieczorem, kiedy do zasłyszanej w radio lewym uchem informacji o wypadku polskich autostopowiczów w Portugalii, dołączyło inne, mniej publiczne info, że tam była E. Wstrząs. Wypadki zdarzają się innym. W radio mówi się o statystycznych ofiarach, a nie o ludziach z którymi się człowiek zderza biodrami w szatni tanecznej.

Chyba wciąż nęka mnie szok.
Jak się żegna tancerzy? Tańcząc?
Mam nadzieję, że kto jak kto, ale Ona poszła do nieba w butach. Do tańca.
***
Ze wspomnień z ubiegłego tygodnia: dla tych, co, jak red. Mann Wojciech, kręcą nosem na Santanowe Guitar Heaven. Gitarrra ma niejedno imię, a dzięki dwóm, można usłyszeć na nowo nawet coś, co zna się na wylot i do znudzenia (to heaven to koincydencja. Wierzę, że E. tańczy w tym prawdziwym).

***
I jeszcze. Trzy kolory: żółty. Dawno temu, w sobotę, na szczycie Raduni (nie mylić z Radunicą).

środa, 6 października 2010

Co dzień toczę walkę

A właśnie że ja coś napiszę, bo, droga Blondie, chyba zaczynamy wpadać w letarg. O ile z doła można w coś wpaść.
Co się naszukałam tej płyty… Oficjalnie regał jest objęty klątwą która u każdego ruszającego moje płyty wywołuje kurzajki, ale i tak w tajemniczy sposób CD przemieszczają się po domu. A Junior robi niewinną minę i pyta: „ale sukas laoce?”

***
Wszystkich zaniepokojonych moim poniedziałkowym urlopem informuję, że źle znoszę rocznice, na przykład rocznice śmierci Mamy, a takowa się w poniedziałek zdarzyła. I mam w nosie że profesjonalny psycholog z Krk powie że to żal patologiczny. Cała wszak jestem patologiczna, rozbita, i w ogóle. Moje dzieci jako jednocześnie z rodziny wielodzietnej oraz rozbitej są patologicznie podwójnie, a nawet potrójnie, bo co to za patologia jak matka nie chleje, nie ma fioletowego oka, a dzieci noszą do szkółki drugie śniadanko? I czyja to wina? Moja! Od jutra (nie, od poniedziałku), rzucam robotę, zaczynam chlać, wyprowadzam się na działki (a może ktoś ma przyczepę kempingową), leję dzieci żeby siniaków nabyły, przyswajam słownik, kurwa, przekleństw (czuję, ja pierdolę, że jestem tu niedouczona…. w zasadzie już wyczerpałam repertuar). Może ktoś wtedy uwierzy, że jest mi, kurwa, kurewsko ciężko. Bo z wierzchu jestem lukrowana, samochód (służbowy), szpilki (sprzed trzech lat), wrodzony optymizm (ale wszystkie wady da się leczyć, Amerykanie dadzą radę) oraz wredne, złośliwe wobec rzeczywistości, założenie, że muszę sobie poradzić z całym kramem. Z wierzchu jest OK., nie widać ze nie daję rady. Wkurwia mnie to. A jak zamiast próbować utrzymać swoje życie w kupie siądę i będę publicznie wyć, rozmazując tani, grudkowany tusz po twarzy, albo zacznę chlać, to ktoś się zlituje, może nawet MOPS rzuci sto pięćdziesiąt złotych, a dentystka nie będzie się dziwić, że leczymy się na NFZ, bo skoro nie mamy dziurawych butów to przecież należy bulić trzy stówy za plombę.
Będę kląć, bo muszę ćwiczyć. Będę pluć, bo rozjeżdża się znowu organizacja życia – dwudniowa delegacja, dzieci, szkoła, odbieranie, nocleg… Znów stoję pod ścianą. I kolczyki mnie się przekrzywiają od walenia głową w mur.
***
Okruszyna słucha Chopina (nie mogłam napisać Szopena, bo się nie rymuje). A mnie spadła z regału inna płyta

aczkolwiek Chopina tez się da tańczyć, i jeśli kto nie zna, niech koniecznie obejrzy jednoaktówkę Sylfidy (nie mylić z baletem do muzyki Schneitzhöffera który był do nabycia w kioskach). Jeden z moich ukochanych baletów, i nawet nie z muzyka rosyjskich Mistrzów! (za to układ Fokina, orkiestracja Strawińskiego). Poezja.  
***
Jesienią Jesienin sam się narzuca. Będę do niego wracać. On bardziej niż nawet Puszkin śpiewany do muzyki Czajkowskiego wywołuje u mnie żal, że się nie nauczyłam rosyjskiego.

***
W sprawie optymizmu, który mi wczoraj zalecano a propos Murzyna i sztucznego biustu – nie mam wyjścia, jak tylko wciąż widzieć pełne pół szklanki. Ale ile lat można? W pewnym momencie to nie optymizm, tylko schizofrenia, którą zarażam się od zaprzeczonej rzeczywistości. Optymizm jest męczący, gdy za długo trwa bez reakcji ze strony losu.        
***
I znów cover. Ale czy coś innego mi zostaje?

***
Nie rozumiem, dlaczego Ron od Tuby nie rozumie ciążenia muzyków rockowych (konkretnie na przykładzie Comy, której nie jestem o.f., Pępkowaty jest) ku muzyce tzw. klasycznej, w przypadku Comy - symfonicznej. Dla mnie to proste jak drut. Jeśli ktoś ma talent, na poważnie chce zająć się muzyką (literaturą, tańcem, sportem, nevermind) musi wcześniej czy później zająć się korzeniami - więc albo zerka na folklor, albo na bluesa, albo na The Doors, zależnie od tego jak jest młody i co dla niego oznacza klasykę i korzenie (dla Latorośli klasyka to Armia sprzed 20 lat...). Stąd w ogóle mnie nie dziwi Sting, Mekong Delta czy Emerson&Lake&Palmer, albo kariera YoYoMy i Bobby'ego McF. Jakby nie pielęgnowali korzeni, nie czerpali z nich, nie coverowali, przemknęli by przez historię jak listek na wietrze, oderwani od pnia - takich sezonowych idoli jest na pęczki. Może mały panelik?      

poniedziałek, 4 października 2010

Tango triste


Nietzsche powiedział, że czasem dochodzimy do momentu, w którym robi się tak ciężko, że można uczynić tylko jedno z dwojga - śmiać się albo oszaleć. Trzecią możliwością jest taniec.
Zdanie powyższe bezczelnie pożyczyłam bez pytania. I nie oddam.
Bo właśnie jest tak ciężko. A nawet bardziej, taniec nie przystoi.
Nikt przecież nie cofnie czasu. To wzięłam urlop, nie odbieram telefonu -  Blondie, wczoraj o 21 to ja byłam w chlorowanej wodzie, a telefon znalazłam dopiero rano.
Pięć lat temu to wtorek był. 
Wzięłam urlop na płakanie, bo tak.
***
Tak ciężko, że można uczynić tylko jedno z dwojga - śmiać się albo oszaleć
Mur. Ściana. Bez okienka, bez pomysłu w którą stronę, którą nogą. Bez nadziei, jakkolwiek obrazoburczo to brzmi.
Nikt wszak nie kupi mojego mieszkania wraz z zawartością żywą i nieżywą, tylko po to, żebym przez jakiś czas mogła zasypiać i budzić się bez bólu żołądka z powodu myśli o kredycie i o banku, który wyciągnie łapy - jak nie dziś, to jutro.
***
Więc będzie o pierdołach.  
Z balu wróciłam głęboko zniesmaczona. Dygresja. Znam jedną prawdziwą księżniczkę. Taką z rodziny białej, co uciekła przed czerwonymi, i w Polsce przetrwała. Kobietę, co żadnej pracy się nie boi, ale zawsze ma klasę. O książęcym rodowodzie, bo nie ma nazwiska Romanowa, dowiedziałam się po latach i przypadkiem, od jej męża obecnego.
Znam też principessę, co wpada na bal spóźniona, z pretensją że część oficjalna nie zaczekała, marudzi że mięso nie w kolorze, a zupa za ciepła, krytykuje wino, narzeka na ustawienie stolika i zaczyna rozmowę o nieprzyzwoitościach. Potem robi krytykancki przegląd strojów i toalet w okolicy. Po 30 minutach pół stolika jest zmęczona i czmycha, świadoma że zaraz podlega krytyce, drugie pół kombinuje jak zrobić to samo i pluje sobie w brodę że trzymało jej miejsce.
Część oficjalna rozkłada mnie na łopatki. Główny akcjonariusz, ten z różnych list najPolaków, wychodzi na środek w obrzydliwie wiszącym na ramionach, dwurzędowym garniturze w kolorze burym, z reklamówką. Tak. Z foliową torbą. Nie od Gabbany, tylko z sieciowego megastore’u. I wręcza prezesowi okolicznościowy medal, głośno oświadczając, że nabył go za 29,99 zł. Dobra, medal z ceną można podciągnąć pod fun, ale reklamówkę?!
Część artystyczna balu udającego Moulin Rouge składa się z pokazu tańca a la Avatar, ni przypiął ni przyłatał, oraz z tańca z krzesłem, niby erotycznego, wykonanego przez panią z oponką i wałeczkami, ale za to bez biustu. Wredna jestem? Nie, obiektywna. Może taniec miał być w porze obliczonej na bycie w stanie wskazującym i niezauważającym. Po wątłych oklaskach i pytaniu rozentuzjazmowanego konferansjera „Bis?” rozległo się gromkie „Nie”. Co świadczy że nie tylko ja byłam zdegustowana.
Poszłam więc sobie, nie gubiąc czerwonego pantofla na szpilce, gdyż sprytny plan spalił na wejściu, z braku obiektu. Jedyne co, żeby mieć jakiś fun, wyszłam z bodypaintem, który też był ni przypiął, ani Moulin, ani Avatar. Ale co mi tam.   

***
Po powrocie dałam popis znajomości chemii, tak kontynuując poprzednie przygody.
Pralka się zepsuła i na wyświetlaczu dała Ha-dwadzieścia. Dżissss, całą instrukcję przeczytałam, po polsku, angielsku i po węgiersku – nic. W necie – nic. Po godzinie upiornej wizji prania na tarze, chcąc obmyć zroszone potem (z wysiłku intelektualnego) czoło, odkryłam, że to Ha-dwa-O, a nie H20. Pralka mówiła, że znów wody nie było.
Koniec pierdół.
***
Popłakałam nad przeszłością, teraz pora na opłakanie braku przyszłości. 

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.