Sobie szanowne Państwo Czytelnictwo wystawi:
wesele.
Uczta dla zmysłów.
Po pierwsze primo dla wzroku. Panna Młoda. Bo śliczna. (Pan Młody też.)
Po drugie primo, dla smaku. Tatar był. I pieczony dzik.
Po trzecie, bo zespół w składzie saksofon, perkusja (tak! zestaw z kotłem, talerzami i innymi dżinksami, ani śladu automatu), gitarrrra elektrrrryczna oraz klawisze. Klawisze nie jako wiodące, ani trochę.
I Imagine, Hey Jude, Ipanema (Mały Miś za każdym razem po dwu frazach: Znam to!), Knocking on heaven's door (z dedykacją dla MM), z ludowych i folklorystycznych tylko Corazon Espinado, Baśka i Przeżyj to sam (bo Pojedziemy na łów należy uznać za pieśń zawodową Pana Młodego). Był Vox i Niemen, Dire Straits i Ellington, a do Higway to hell naprawdę da się tańczyć! (po odpowiedniej ilości płynów). Zespół bawił się swoją pracą, a my bawiliśmy się muzyką. Żadnego Białego misia czy Żono moja (że to weselny mus wiem nawet ja). Nie jestem pewna jak ten brak repertuarowy wpływa na formalną ważność zawartego przed weselem związku, ale chyba niezbyt negatywnie.
W zasadzie to mnie brakowało tylko Sycamore tree, znanego pod innym tytułem,
a Pannie Młodej Samby, do której nie udało się przekonać nader skromnego w temacie swych możliwości zespołu nawet dekoltem a la Lisa Cuddy (uratowałam sukienkę za pomocą Małego Misia, krakowskiej pasmanterii i igły). O dekolcie to nie ja powiedziałam, tylko Bracki, więc nie jestem zarozumiała, tylko cytuję. Którą to sambę sobie pozwolę tu, z zaległą dedykacją od chrześniaka:
Zatem, donoszę, że było super. Faceci są przereklamowani i tyle (zwłaszcza w kontekście niezbędnego elementu ozdobnego na wesele). W sumie czy określenie "taniec towarzyski" logicznie i etymologicznie zakłada a. towarzystwo drugiej osoby b. towarzystwo tylko jednej drugiej osoby c. towarzystwo jakiejkolwiek osoby odmiennej płci? No. Mnie tam znów najfajniej się bawiło z Małym Misiem oraz w formacjach po trzy i cztery sztuki, a także w tańcach ogólnospołecznych, udało mi się nawet namówić do wygibasów Kuzyna, pi razy oko 2 m w kłębie - co prawda zginając się w pół poprosił wrzeszcząc szeptem "Prowadź, bo nie umiem", ale przecież i tak było ekstra!
Tym bardziej ekstra, im bardziej z ex-Blondie zaliczyłyśmy etap nieee chceee mi się iiiiść...Niechciejstwo miało mgliste związki z uprzedniowieczornym winem czerwonym w towarzystwie trzech gracji i decoupage'owej Audrey Hepburn, na której dokonałam próby zabójstwa poprzez utopienie w kolanku pod umywalką. Mały Miś urósł w moich oczach za rozkręcenie rurek nie tylko w stanie po semi-dry, ale bez konsultacji telefonicznej z Kapitanem (jak odbywają się takie prace w moim wykonaniu) czy innym osobnikiem przereklamowanego rodzaju. Audrey wiecznie żywa.
Dobranoc