Myślę, że
niektórzy czytelnicy zdziwiliby się i nieco rozczarowali, a nawet zwątpili
może, gdybym nie wyskoczyła z jakąś – smutną, ale takie się trzymają mocniej –
rocznicą. A jakże. To dzień śmierci mojej Babci, tej od biblioteki. Tej, która
wpoiła mi – przez osmozę, bez głośno wypowiedzianych słów – przekonanie, że dom
to książki. Po latach przeczytałam coś w ten deseń u Jagielskiego. Było na
blogu o tym – Bird żyje, w poście z grudnia 2010. Tak, u tego Jagielskiego,
młodego filozofa. Podobnoż jest on synem ojca swego słynnego, jednak jak
wiadomo, nie czytuję Wybiórczej, to nie wiem. Nie oglądam wiadomości,
nie czytam reportaży z wojen - w pas kłania się nieśmiertelna Susan
Sontag. Nie pragnę widoku cudzego cierpienia, więcej - wystrzegam się
go, znam granice swojej (nad)wrażliwości.
Ale filozof
ma także matkę. Się z radia dowiedziałam, i po książki sięgnęłam, między
rozrywkowym Goodkindem a zawodowym Lachowskim. Książki osobiste, o tyle łatwe w
czytaniu, że babską emocją, niczym krwią na cyrografie z diabłem napisane. A w
naszym patriarchalnym piekiełku, nawet jeśli która ofiara uciekła z kotła, to
każdej, każdej powiadam, zapach przysmażonej kobiecej doli jest znany – choćby
przez babcię czy matkę, czy ogląd z boku. Zrozumieć i wczuć się – nic trudnego.
Nie znam reportaży wojennych, nie znam książek wcześniejszych, z całej rodziny
tylko ten filozof, twierdzący, że kobieta wyglądać może jak piosenka Dylana.
Miłość z
kamienia i Anioły
jedzą trzy razy dziennie zezłościły mnie. Wkurwiły do granic bezsilności.
Kluczowe
wydały mi się dwa fragmenty:
gdy lekarz Jesteśmy w symbiozie z Wojtkiem i mamy tak
zwane „niezrównoważone ja” – mówi
niechętnie
oraz
przytrafiła mu się jedna z głupszych
i nieodżałowanych rzeczy, jakie się mogą człowiekowi przytrafić – przegapił to,
że był bogaty
Primo:
On jest
uzależniony, ona się leczy.
Kobiety nie
mają swoich nazwisk. Albo mężowskie, albo ojcowskie. Od zawsze, patronimicum,
prawo rzymskie, blablabla… Dobra, tradycja, kultura, korzenie, jestem w stanie
to zaakceptować. Ale dlaczego kobiety zgadzały się na bycie
dodatkiem? Może i takie to czasy były, OK. Nagrobki męskie głoszące że
doktor, inżynier… i damskie, głoszące że wdowa po…Może i wygodniej tym kobietom
było, nie musiały pracować, były ku ozdobie męża. Czasy takie.
Ale, na
boginię pierwszą z brzegu, dlaczego w wieku XXI, na – nie szukając daleko –
wiadomym portalu społecznościowym aż roi się od wspólnych, małżeńskich i
parowych profili, skąd bierze się tyle kobiet które zamiast swojej twarzy
pokazują zdjęcie, na którym w ogóle ich nie ma - jest twarz dziecka/dzieci,
ewentualnie z tatusiem? Skąd nierzadkie opisy „żona X-a”, „szczęśliwa mama
Y-a”? Skąd kobiety z wykształceniem, inteligencją - ale bez tożsamości, żyjące
życiem faceta i/lub dziecka/dzieci? Ja rozumiem, można kochać, można kochać
bezgranicznie, bezwarunkowo, bardzo, najmocniej.
Ale symbioza
to nie miłość. Do miłości trzeba odrębności, osobnego ja, podmiotu.
Wieczne my
książki mnie irytowało. Wszystko było nasze, wspólne, nic własnego, osobnego.
On wyjeżdża, ona czeka. Czeka tak bardzo, że staje się czekaniem: zaczynałam
czekać niespodziewanie, między jedną czynnością a drugą, prawie niezauważalnie,
w momentach, które tego nie zapowiadały, w trakcie zamiany płaszcza na żakiet,
w drodze do łazienki. Dlatego te okresy były takie zdradzieckie – nie dawało
się uchwycić ich początku, kiedy orientowałam się, że czekam, było już za
późno, by z tym walczyć. Tkwiłam już przy telefonie albo przed ekranem
telewizora. Nie chodziłam do pracy, do sklepu po chleb, na wywiadówki w szkole.
Nie da się
kochać prawdziwie, nie mając własnego ja roztapiając to ja w
przedmiocie miłości - kimkolwiek by on nie był - i pozbawiając się
podmiotowości.
Prawie
napisałam, że może zdrowiej byłoby dla niej oddać się tak bez pamięci dzieciom,
żyć życiem piaskownicowo-przedszkolno-szkolnym – takich kobiet są tysiące,
setki tysięcy, miliony.
Są też
kobiety pasji licznych i różnych. Pasje służą jednak jednemu celowi - to sposób
na złapanie męża, a w zasadzie dawcy nasienia i dostarczyciela
mamutów do jaskini. Bo pasja jest tylko po to, żeby mieć dziecko. Potem się
ją zapomina, odkłada do szafy. Kobieta nie zajmuje bzdetami, pasjami,
hobby. Bo dziecko najważniejsze. Kobieta traci swoje ja, jest już tylko
mamą Zdzisia, Misia, Oleńki.... I tak się definiuje, podpisuje, to jej życiowa
misja. Dramat kobiety zaczyna się jak Zdzisio dorasta i wychodzi z domu. Albo
wcześniej, kiedy z domu wychodzi tatuś, znudzony kupą i kobietą, której w
miejscu ja wyrosło dziecko.
Prawie
napisałam, bo nie wiem czy to zdrowsze, czy tylko powszechniejsze, zwyklejsze i
przez to mniej dramatyczne, prawie normalne… a przecie z tak samo chore!
85 lat po
Virginii Woolf świat się jej nadal boi.
Czytam do
leniwego śniadania gazetę, z tych
szmatławych, co trafiają szybko do koszyka w WC. W gazetce wywiad z modną
ostatnio matką boską schodakowską, do której modlą się tysiące machających
nogami dzierlatek. I ta kobieta, jakże nowoczesna w pozie i związku
partnerskim swym, psuje mi smak porannej kawy idiotycznie beztroskim bo on
(pan mąż znaczy, południowiec), ma w osobnym pokoju biuro, a ja mam biuro
tu, na kanapie. No przecież oczywiste. Ona robi karierę, propaguje fitnesy,
usiłuje wyglądać na okładkach. Ale biuro ma on. Ona, niczym siostra Szekspira,
własnego biura nie ma. Ma kanapę. To takie oczywiste, że gwiazdka między jednym
fikołkiem a drugim, bez biura, nie czuje żadnego zgrzytu w tym stwierdzeniu,
ciągnie dalej opis sielankowego fitnesowego życia.
Wkurza mnie
to. O ile S-Chodakowskiej nie podejrzewam o czytywanie Woolf do poduszki
(poduszka pewnie jest tucząca), ale Jagielską tak.
Jagielska
miała pewnie nie tylko pokój, ale i całe mieszkanie. Dom nawet. Ale w głowie
ani metra kwadratowego (dla) siebie.
Secudno:
On jest
chory.
Na wojnie
nie ma mocnych, każdy sra ze strachu. Tak mawia pewien zawodowy żołnierz, a ja
mu wierzę. Jeśli kogoś na wojnę ciągnie, jeśli upatruje tam prawdziwego życia –
o, przepraszam. Jest chory, chorszy – a że nie trup, to cud.
Niby on
przestaje, niby rezygnuje. Ale jej już nie ma, nie ma w niej samej tak bardzo,
że książkę kończy tak, że zastanawiam się, czy ona i on w ogóle są razem, czy
tylko obok, w jakimś przedziwnym danse macabre – ona przeżywa za niego
wojny, choruje na stres bojowy, zgwałcone kobiety siadają jej w fotelu, on
- rezygnuje z tego dla niej, ona niepewna, czy on jest zadowolony. Nie
pyta siebie, czy jej jest lepiej. Tylko czy jemu. Ciągle tylko o nim, wieczne
„my”.
Książka mnie
zmęczyła. Anioły łyknęłam tylko dlatego, że były w pakiecie. I dla
pełnego obrazu.
Nie polecam,
nie odradzam. Jak kto woli.
Zawsze będą
ludzie czytający po 15 razy Cichy pokój czy Lot nad kukułczym
gniazdem.
Choroba
psychiczna jest jak wojna – nastolatkom i psychotykom może wydawać się
romantyczna i wzniosła.
A tak
naprawdę jedno i drugie to tylko urwana pociskiem głowa.
I'm under
your spell (…)
And you're no doubt aware
That I don't stand a chance no
You don't care
Please set me free