czwartek, 30 września 2010

I know something

I know something
Nothing new. Piosenka się przyczepiła podczas ostatniego napadu oglądactwa Ally.

Wiem to coś od dawna. Wy też.
Po prostu: niektóre rzeczy zdarzają się tylko AllyMcBeal oraz Wiśni.
Otóż, było to tak.
Jutro bal. Korporacyjny, wybieram się żeby spełnić zawodowy obowiązek, prezesom pokazać, akcjonariusza posłuchać, zniknąć jak Kopciuszek przed północą (plan sprytny poboczny nawiązania kontaktu aktualny). Jak zwykle mam się w co ubrać, luz, kiecka czarna sprzed trzech lat, buty też, wygodne dzięki temu, pełny luz.
Ale jak się cały tydzień słucha, że wszyscy robią manicure, pedicure, tu kosmetyczka, tam fryzjer,  gdzieś niemal liposukcja, silikon…. Uległam trendom i histerii. Liposukcja odpada, właśnie świętowałam przytycie 2 kg. Manicure? Ja i lakier na pazurach?! Eeee. Postanowiłam wykorzystać maseczkę, co ją miesiąc temu Blondie porzuciła w łazience z karteczką „zużyj mnie” (niczym w innej opowieści o Ali)*, i przy okazji poprawić sobie kolor włosów, niedawno jak zwykle sprowadzonych do długości 2 cm.
I teraz, drogie panie, imaginujcie sobie: dzieci śpią, spokój, cisza, nakładacie chemiczne paskudztwo na włosy o godz. 20.50, o 21.05 maseczkę, o 21.20 należy zmyć jedno i drugie.
21.20 Wody brak. W łazience sucho. W kuchni sucho. W czajniku pusto, w dzbanku na wodę dla zwierząt pusto, jedyny rezerwuar H2O, spłuczkę, opróżnił Junior po zrobieniu siku przed snem. Sklep czynny do 21.00, a nawet jakby, w domu zero gotówki, a Latorośl za wodę kartą nie zapłaci….. Sąsiadka z siódmego!!!.
21.30 Zakładam na głowę worek, na worek ręcznik i zgarbiona, przyklejona do ściany przemykam na dół. Cicho, ciemno, zamknięte.
21.35 Sąsiadka z dziesiątego. Ale ona ma ten sam pion, mimo że mieszkanie nie nade mną.
21.40 Maseczka starta wraz ze skórą za pomocą papieru toaletowego.
21.45 Farba rozpuściła cebulki włosowe
21.50 Farba wypaliła dziury w skórze
21.55 Wpada sąsiad z góry i udając że nie widzi mojego beznadziejnego położenia informuje, że pękła rura od centralnego (więc jednak to nie moje kaloryfery są trefne) i dlatego nie ma wody, ale za to się leje. Fakt. Nie zauważyłam że mam wodospad w WC. Rzeczony sąsiad swego czasu miał zwyczaj zalewać mnie to z wanny, to z pralki, średnio raz miesiącu. Robiąc remont zażyczyłam sobie gumy czy szkła, nie pamiętam – jakiegoś wodoodpornego cudu chemii budowlanej na sufit. Woda leje się po ścianie, tam, gdzie cud się kończy. Będzie zimno, w nocy nikt instalacji centralnego nie nareperuje.
22.10. Farba przeżera kości czaszki
22.11 Zaczynam się zastanawiać, czy nie napłakać sobie do miednicy. Ale jedyne wspomnienie z chemii jakie przychodzi mi do głowy to piosenka śpiewana na całe gardło z przytupem przed lekcją**. Nie jestem więc pewna, czy sól z łez nie pogorszy sprawy, i nie skończę jak Ania ze Wzgórza – z włosami zielonymi jak czupryna syreny o świcie.
22.15 Zaczyna mnie piec mózg.
22.20 WRACA WODA. Sprowadzona awaryjnie prosto z lodowca roztopionego przez efekt cieplarniany.
22.30 Mam na głowie czyściutkie sopelki lodu przyczepione do marnych resztek włosów.
Dwie opcje: albo się golę na Sinead, albo opalam się w solarce, a potem poprawiam samoopalaczem – wiadomo, Murzynom włosy rosną w kępkach. Jedno i drugie rozwiązanie ma wadę: zarząd mnie nie pozna, i znów wyjdę na outsiderkę co nie poszła na bal, nie mówiąc już o tym innym, tajnym planie. Podryw na łysą czy Murzynkę może być zbyt hardkorowy.
Wniosek: mogłam polakierować paznokcie.
Ma ktoś perukę?

* Ok, karteczka zaginęła i jest tylko domniemaniem, które musiałam uczynić żeby nie mieć wyrzutów na sumieniu.
** Ok, przyznaje, mistyfikacja. Wszyscy wiedzą, że mi słoń nadepnął. Nie śpiewałam. Od śpiewania była Łosiasta oraz reszta. Ja tupałam. 

środa, 29 września 2010

Belfast


Nie wiem, czy nazwa tego miasta nie pochodzi od "piękny" i "szybki"? Może to słówko jest jak husbandry?
W każdym razie przejechałam sama sobie filmem po sentymencie, o czym napomknęłam wczoraj, a skoro idzie zimno, to mnie ciągnie w wiadomym kierunku, o czym było dawniej. Po namyśle stwierdzam, że pogodę mamy jak w Eire, więc żeby te ciągoty i sentymenty połączyć bez rujnowania się na bilety lotnicze (które uparcie do Dub nie kosztują 1 zł, tylko yyyyyy, do tego jeszcze razy pięć, bo postanowiliśmy tym razem zabrać Blondie),  zadowalam się Irlandią Północną w wykonaniu hiszpańskim. O Boże, idzie zima, orzekł przychówek, przecież ich ostatnia płyta ubiegłej zimy prawie przymarzła w samochodzie do odtwarzacza. Cóż, mam nawrót fazy i tyle.


Dowiedziałam się od tej samej progenitury, że wcale nie mam wady wymowy, przecież mamo KydRRRyński mówi podobnie, poza tym, my rozumiemy co mówisz. (Czyżby???) Pretekstem była pogadanka pedagogiczna pt Korzyści z chodzenia do logopedy (i, młodzieży, koniec dyskusji). Próbowałam ich stRRRaszyć, że będą mówić R jak mama (czyli wcale), i masz Ci los.

***
Drogi Misiu Bląd, informowanie mnie o urodzinach Lemura o 21.30 daje mi małe pole do popisu z racji odległości. A życzenia mailem są płaskie i bezpłciowe. Sama wiesz.  
***
Podejmuję uroczyste zobowiązanie do nieuprawiania wywnętrzeń politycznych ani filozoficzno-prawnych o ordynacji z racji się zbliżających wyborów. Jednak, jak się dowiem, ze NIEKTÓRZY nie pójdą głosować, to zamarudzę na śmierć, jakem upierdliwa starsza siostra, przysięgam.  
Obiecuję też nigdy więcej nie tańczyć bez rozgrzewki. Głupota aż mnie w oczy kole jak patrzę w lustro, bo boli mnie wszystko, nawet pięty. Ale to nie do końca moja wina, to korki na Legnickiej, Braniborskiej i pl. Orląt - o 19.00!!! Nie wiem, co się dzieje z moim miastem... Bębny pilnie potrzebne!

Było, było, wiem, ale skoro już tknęłam Mago de Oz, to tak dla nastroju nie podaruję staroangielskiej ballady po hiszpańsku.

A dla równowagi Irlandia po dublińsku (też było, ale pasjami uwielbiam).



Dobranoc.
PS. W sumie wpadłam tu dziś tylko dlatego, że O. i B. wywołują u mnie poczucie winy. Z przymrużeniem.
PS.2. Z pikniku sobotniego wnioski: jak ktoś jest artystką z zawodu, to nawet w koszu piknikowym nieświadomie robi kompozycję, zamiast go spakować jak człowiek - na łapu-capu. Prawa autorskie na pół, bo koszyk Pani Grafik, a fotka moja. Jak nie lubię fioletu, tak mnie zachwyciło.

wtorek, 28 września 2010

Wśród ptaków wielkie poruszenie


Nie żebym o.f. Osieckiej była, nie. Umiarkowanie doceniam. Ale czy cokolwiek pasuje do jesieni bardziej? Może tylko Niemen genialny z Tuwimem mimozowatym (nie, to nie jest epitet pod adresem skamandrytów).

Tydzień z hakiem przemknął, zapełniony mnóstwem spraw i sprawek, izbą obrachunkową która wzrok sokoli kieruje ku ciału społecznemu okołoszkolnemu. Wieczory oraz noce pełne księżyca spędziłam na pisaniu uchwał z pamięci – bo wszak doskonale pamiętamy wszystkie decyzje z czterech lat ostatnich podjęte na mocy paragrafu blebleble ustawy o systemie oświaty, blebleble. Sprawdzam tylko czy nie były podejmowane, ups, w niedziele. I tworzę tę pianę, blebleble. Czy przypadkiem nie przekonywałam kogoś ostatnio, że rada rodziców to słodycz sama? Głupia byłam.
Pełen muzyki tydzień był, jasna rzecz. Sister dostała misję zdobycia droga radiową Santany, ale nic z tego nie wyszło. Skończyło się na nabyciu drogą internetową marnych empetrójek. Póki co. Starzeję się. Skąd wiem? Coraz większa we mnie miłość do coverów, coraz większe wzruszenie, i coraz więcej przypomnień-wspomnień-wypomnień…


Genialne, genialne! W oryginałach i w coverach. Miód na duszę, balsam na ucho.
***
Tak…powyższe zaczęłam pisać w sobotę, po czym nastąpiła inwazja kasztanowej armii, przywleczonej z pikniku w Parku Sz. Ostatnie leżenie na trawie w tym roku i takie tam. Następnie zaś oddaliśmy się tworzeniu jeży, koników, pająków i co tam komu do głowy przyszło o kształcie obłym z czapeczką lub w kształcie kasztanowatym (nie ma w UE przepisów jakiego kształtu ma być kasztan?! Żadnych wytycznych jakie odstępstwo od kuli jest akceptowalne?!).
Sen weekendowy czternastogodzinny mnie sfrustrował. Poczułam się niedoceniona w swym intelekcie. Moja własna podświadomość mianowicie zafundowała mi sny tak sugestywne, wyraziste i pozbawione wszelkiej subtelności i symboliki, że było to aż uwłaczające. Jakbym świadomie o tym wszystkim - tęsknotach swych, brakach i marzeniach, a także pewnych takich niedoskonałościach, nie wiedziała, no litości, naprawdę.
Wyspana, po śniadaniu, leniwa, ale szczęśliwa (oraz w piżamie całodziennej) dokonałam rzeczy karygodnej: odebrałam pocztę służbową w niedzielę. Zapalenie płuc, awaria, cza ratować firmę. Żeby sobie nie psuć humoru, postanowiłam zająć się tematem w nocy, jak dzieci śpią, po powrocie z basenu, przez godzinkę-dwie. Godzinka-dwie pracy wykonanej z serca i z satysfakcją dała adrenalinę, adrenalina nie pozwoliła zasnąć, o 1.30 po przeliczeniu baranów w korp. odpaliłam AllyMcB. Kocham Jona BonJovi (niekoniecznie jako muzyka, nie jestem o.f). W serialu jest boski. Z wyglądu. Jak Korwin-Mikke z rozumu (da się posłuchać, polecam). O aktualnościach wywnętrzałam się u Blondie.
I tym sposobem w towarzystwie Jona i Ally nie mogłam zasnąć, w końcu zdrzemnęłam się 2 godziny i rano dowiedziałam się, że praca była niepotrzebna, bo jak wiadomo, w korp wiatr od zarządu wieje kędy chce. Zwłaszcza kiedy szefowa ma wypadek (blondynka za kierownicą w służbowym aucie z komórką przy uchu – no i z jej winy…). Ona leży, bo boli, a praca się sama nie robi. Piasek zatem pod powiekami mam i mieć będę, więc proszę docenić że jednak coś tu ściubię, przywołana do porządku. W piątek korpobal, kiecki, szpilki, parfiumy, a ja będę przysypiać na przemówieniu pryncypała i akcjonariusza.
***
Za trzy tygodnie wesele a ja nie mam tarczy obronnej przed omami i opami. Niech mnie ktoś wspomoże.
***
W blogu z boku pod datą jutrzejszą polecam wpis muzyczny o Dub. Pojechał mi filmik po sentymentach.
***
W głowie hoduję bębny, ciesząc się ciągle na Momo, a także oczekując przesyłki ekonomicznej ze strony internetowej Innego Artysty, co Sabla Tolo przecenił że grzech nie nabyć, naprawdę, zwłaszcza że to perełki.
Zawsze twierdziłam, że perkusiści są najprzystojniejszymi ogniwami w zespołach (pacz: Fred Young. Pacz: Tom M – uznany przeze mnie największym bębniarzem we Wro. Urwie mi głowę za ten wpis, ale wiem co twierdzę, wystarczy uchem rzucić. Didaskalia dla O.: bębni fenomenalnie kolega z tej pracy, co my z Boskim, ale nikomu się nie chwali, na koncertach się chowa za sprzęt). Mam słabość do drummerów i już. Argentyńsko-dublińska: spox, słabość jest teoretyczna, nie tykam muzyków zwłaszcza cudzych.

I mam słabość do bębnów: tabli, djembe, darbuki, taiko czy jak tam tym membranofonom i talerzom (saggaty to też talerze, nie?).



Na portalu multiinstrumentalista donosi, ze mu muzyka idzie cudnie, ale związek zdechł. Nie można mieć wszystkiego, poza tym że artyści jakoś tak yyy, no.... Nie mniej, współczuwam, zwłaszcza że jakaś plaga czy cóś, pogoda nie sprzyja. Aczkolwiek zmiany są dźwignią rozwoju. Taka oto archiwalna dedykacja żeby nie napisać o dwa słowa za dużo…
***
Leje. Leje. Nadeszła pora herbaty białej, gorącej, albo czerwonej. Idzie zima, Indianie nosza chrust a Wiśnia założyła skarpetki – niechybny znak, że zimno. Kaloryfery zapowietrzone ale raczej nie u mnie tylko gdzieś w pionie, bo ja odpowietrzam aż do smrodu wody dwa razy dziennie (mąż Ł w roku ubiegłym przeprowadził eksternistyczne szkolenie telefoniczne). Kolejka do fachmanów ze spółdzielni, tych od pionu, na półtora tygodnia, łaskawi są pracować od 9 do 15, no mniód.  
***
ZAPROSZENIE DO LEKTURY OBOWIĄZKOWEJ. Było o nich tu, byli oni tam - na OFFie znaczy. 
***
Czai się jesienna depresja (wskaźnik wzrostu spożycia czekolady jest tu lepszy od barometru) - ale co tam, jeszcze do wiosny się rozkręcę, jeszcze do wiosny się roztańczę. W realu i przenośni. 

sobota, 18 września 2010

Queen of Spain

Mum z racji się dobrego wycenienia nie miał przyjemności zagrać live przed moją siostrą. Ich strata, być w Krk i dla Blondie nie zagrać. Jonsi bez Sigur Ros jakoś mnie nie zachwyca, ale media dostają usznego, z przeproszeniem nieletnich, orgazmu.
Słońce od świtu świeci przecudnie, niebo niebieściutkie - ale takim lodowatym błękitem, powietrze ostre w nosie gryzie... Na pierwszy oka rzut ciepło, na otwarcie oczu obu i na resztę ciała - czuć jesień. I zmarzły mi paluszki. Się rzuciłam pranie na balkon wieszać z rana, przy sobocie, co to zaplanowałam sobie bardzo kreatywnie (45 czy 46 godzin jestem bezdzietna!), więc musiałam rozpocząć od generalnego odkażania mikrośrodowiska. A jak człowiekowi (kobiecie też) marzną paluszki, to tęskni za latem (czytaj OFF) oraz za ciepłym krajem (czytaj Barcelona). Albo za jednym i drugim, cóż że ze Szwecji.
W książeczce z OFFa napisano, że Mattson brzmi bardziej jak syn B. Dylana niż syn tegoż. Nie wiem, ale ten kawałek jest jak znalazł na tęsknoty za Barcą.

Nie jestem ortodoksyjną fanką (o.f.) popu skandynawskiego (pan od Tuby Rona się wyraził tak, że nie jest o.f. U2 – kupuję sformułowanie), gdyż ponieważ się mnię automatycznie z Abbą kojarzy, ale ta dziewczynka, jakkolwiek wygląda szwedzko i plastikowo, naprawdę słodko śpiewa słówko „Barcelona”. I jakby koło bluesa to leżało.

A jak się rozgrzewamy, to i rumba,

i Rufus, bo co to za kataloński wpis bez Kanadyjczyka.

Nie należy mieć nadziei, że Dżiulię  sobie podaruję
Por que, tanto perderse
Tanto buscarse, sin encontrarse
Me encierran los muros de todas partes
Barcelona
Te estas equivocando
No puedes seguir inventando
Que el mundo sea otra cosa
Y volar como mariposa
Barcelona
Hace un calor que me deja
Fria por dentro
Con este vicio de vivir mintiendo
Que bonito seria tu mar
Si supiera yo nadar   
Freddie’ego też nie odpuszczę, choć nie jestem o.f.
Nazwano mnie kiedyś, w okolicznościach przyrody, hiszpańską dziewczyną. Prostuję: katalońską jak już. Aczkolwiek było to nader miłe, osoba wypowiadająca naonczas te słowa mogłaby się czasem odezwać…

Blądi, nie zmieniłabyś w swej komórce dzwonka na mnie? Ja Ci go nawet wyprodukuję z „King of Spain”. Pomyśl w wolnej chwili.

Idę skorzystać z wolnego dostępu do kina domowego z odtwarzarką, nieważne że pilot nie działa i opcje językowe są nieaktywne. Sobie pogram na saggatach do wtóru DVD szkoleniowego z Momo Kadousem. Zobaczę go na własne oczy w styczniu, i nawet się uczyć będę od niego, korpo zapłaci przez magiczną kartę sportową (chyba że tfu,tfu, coś się zmieni). Czyż życie nie bywa miłe, nawet jeśli daleko od Barcelony? 

piątek, 17 września 2010

Siedemnasty

17 IX

Moja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźco
a droga którą Jaś Małgosia dreptali do szkoły
nie rozstąpi się w przepaść

Rzeki nazbyt leniwe nieskore do potopów
rycerze śpiący w górach będą spali dalej
więc łatwo wejdziesz nieproszony gościu

Ale synowie ziemi nocą się zgromadzą
śmieszni karbonariusze spiskowcy wolności
będą czyścili swoje muzealne bronie
przysięgali na ptaka i na dwa kolory

A potem tak jak zawsze - łuny i wybuchy
malowani chłopcy bezsenni dowódcy
plecaki pełne klęski rude pola chwały
krzepiąca wiedza że jesteśmy - sami

Moja bezbronna ojczyzna przyjmie cię najeźdźco
i da ci sążeń ziemi pod wierzbą - i spokój
by ci co po nas przyjdą uczyli się znowu
najtrudniejszego kunsztu - odpuszczania win
                                                (Zbigniew Herbert)

Mam nadzieję, że nikt z zaglądających tu nie łudził się, że odpuszczę w taki dzień pogadankę śniadaniową moim zaspanym dzieciom oraz Kaczmarskiego na deser.
A skoro już grzebałam w dziełach wszystkich wieszcza żeby się do pogadanki ilustrowanej  przygotować, to wyjęłam i program nr 13 wielkiej trójcy i Epitafium, które od kilku dekad wzrusza mnie do szpiku kości, i które chyba cytuję po raz kolejny

Wczoraj zaś był dzień bluesa, z racji urodrorodzin BiBiKinga. I się nasłuchałam Nalepy po uszy i innych blusiorów też.




Dobranoc.
Apgrejt posta popołudniowy:

środa, 15 września 2010

The question run too deep for such a simple man czyli kaktus


Nie miałam chyba okazji albo czasu albo weny żeby napomknąć o nowościach korporacyjnych. Świadczy to pewnie niechlubnie o moim zaangażowaniu w życie zawodowe (nie mylić z pracą). Stało się tak, iż po moim powrocie z urlopu okazało się, że pracuję gdzie indziej, mam kolejny raz w tym roku nową wizytówkę oraz nabyłam drogą nadania przez pryncypała bezpośrednią formalną szefową. Robię dalej to samo, ani na jotę nic się nie zmieniło, i dobrze. Zmiana szyldu na wizytówce to ustępstwo wielkiego ekonoma na rzecz jego wyrobników, choć musiał na swoim postawić w kolejności słów. A niech ma, grunt że po 7 miesiącach pokazał możliwość kompromisu. Bufor między mną a el principale w postaci formalnej dyrekcji ma swoje plusy dodatnie, i to sporo. Zwłaszcza że się jej to należało, młoda, zdolna, dyspozycyjna i naprawdę sobie zasłużyła na awans. I jeszcze na domiar złego ja serio serio ją lubię. Szczyt wszystkiego, lubić szefa swego. Ale do życia zawodowego w korporacji dalej się nie nadaję, dalej nie łapię zawiłości korytarzowej polityki i czuję się jak ucho z ramieniem do wypłakania. A przecież „przyjaźń” i „korporacja” to dwa oddzielne zbiory, w moim wszechświecie przynajmniej. Jak to powiedzieć wiszącej na ramieniu? Co rzec osóbce, która właśnie wróciła z tego samego integracyjnego wojażu, zintegrowana z przedstawicielem męskiej części korp aż nadto. Co rzec w organizacji, w której nie istnieje słowo moralność, etyka jest mglistym pojęciem z folderu reklamowego i dotyczy tylko utopijnej etyki biznesu, a wierność jest wstydliwym, dalekim synonimem lojalności – zawsze w kontekście klienta? Wysłuchałam zagubionej co to jej się mąż znudził, a teraz się zakochała naprawdę, i z wzajemnością, a poza tym posiadanie misia na boku jest trendy, zaś największym problemem jest plotka w kuchni – nie mąż, nie jakieś tam śmieszne zasady. Wiem, wiem, pół literatury jest o tym, trzy czwarte filmów i dziewięćdziesiąt procent piosenek.

Ale litości, melodramaty są w nadmiarze niestrawne i banalne. Zwłaszcza cudze, niestety. Pogłaskałam po głupiej główce, poradziłam, żeby pomyślała na zimno i nie zrobiła sobie w życiu krzywdy. A potem się zadumałam, policzyłam wszystkie tego typu rozmowy (każda o tym samym choć z kim innym, scenariusz rozterek identyczny), wyciągnęłam średnią statystyczną i znowu, bez zmian, ale jednak wciąż z tym samym zaskoczeniem skonstatowałam, że Wiśnia jest innego koloru. Wiśnia jest z innej bajki, zagubiona w świecie bezwzględnej gry „Corporation&sex&success 20.10”, bo nikt nie dał scenariusza. Pewnie dlatego, że tu zasady nie istnieją. Ja chcę do innej bajki, niech mnie ktoś teleportuje.

Z dobrych wieści: grypa przegnana. Poszła sobie w siną dal. Zabierając ze sobą mój glos, niestety. Banalne… Ale za to mogę pracować na zwolnionych obrotach.
Z lepszych wieści: odebrałam właśnie zaproszenie na warsztat tańca z wachlarzem, w kimonie. Prawdziwym. Nie mogę się doczekać! Suknię z XIX wieku już zaliczyłam, sari mam w szafie, czas spróbować wbić się w jedwabne kimono. Będę się przechwalać i donosić.
Z nawiązań: geniusz dziedziczny w Polsce także bywa. Pamiętacie genialną bajkę-grajkę o Muminkach (co piszę mając w uszach hatifnatowe kolczyki od Okruszyny)? Otóż dziecko śpiewające o poziomce dorosło, przestało być Piotrusiem i nagrało płytę jako Piotr, syn tego Woźniaka, którego piosnka kojarzy mi się ze smutną jesienią, ale kojąco i nadziejodajnie:

Płyta syna z kategorii smętów muzycznoliterackich, czyli jak znalazł na jesień, przynajmniej z tego, co mi się udało w nocy z radia wyłowić.    
      
Idę tańczyć Alf Layla Wa Layla

wtorek, 14 września 2010

Cień wlecze mnie, kałuże lśnią nam pod nogami


- Chooodź, pójdziemy na pilatesa, bodyarta czy co tam w wyciskalni potu serwują – ja.
- Yy-yyy. Nie-e – kolano.
I tak w sumie 10 dni. Naszpikowane lekiem o nazwie tak paskudnej że od samego jej brzmienia w żołądku się dziury wypalają, uraczone śmierdzącą maścią oraz mało twarzową opaską elastyczną rzeczone kolano przestało się narowić. Pani ortopeda na spółkę z doktor chirurg biadolą i straszą nawrotami. Tak, wiem, to jest nawrót właśnie, bo 9 lat temu miałam tak samo, tylko z tym drugim kolanem. Takie nawroty są do przeżycia, zwłaszcza że o wejście na dmuchaną (tak!!!!istnieją takie cuda) ściankę wspinaczkową oraz pójście na basen rebelianckiego kolana nie pytałam. Za to mój sprytny organizm, jak tylko wczoraj usłyszał ukierunkowaną aluzję „by trzeba do Warszawy….”, natychmiast zaraził się grypą. Nie wiem, czy od Rudej przez telefon czy od Okruszyny przez net. Dość, że stolica poradzi sobie beze mnie, a ja się wyspałam (szkoda, że wrzesień się nie skończył). Pogoda adekwatna do samopoczucia, nic tylko leżeć i czytać.
Śni mi się Connaught Place. Budzę się przez kolejne dni z zapachem Paharganj i Palika. Gdyby to było raz, uznałabym, że puszczona samopas podświadomość oszalała na myśl o warsztacie kathak i się jej skojarzyło. Ale nie. Tak jest przez kolejne dni, i zaczynam się zastanawiać, czy śnię obrazami, czy zapachami. I czy pamiętam bardziej obrazy, czy zapachy i światło. Wniosek jest taki, że to melancholia jesienna, dusza włóczykija podnosi głowę, ucieka od kolejnych zebrań w szkole i tęskni za innymi światami. Dziś podkarmiona zdjęciami Łosiastej z dzikiej Bukowiny i szalonego Utah (oraz chlebem kminkowym) snuję plany. Marzę. Kalkuluję. I wychodzi mi dokładnie drugi biegun imperium kolonialnego, jako że Argentyńska, na czas ważności rocznej wizy Pana Bębniarza, znowu została Blondie Europejską. Irlandzką nawet. Oglądam w chorobie Angela’s Ashes (pierwszy raz) i spina się wszystko w zgrabny pakiecik. I polowanie na loty za złotówkę, dla pięciu osób, bo własną Blondie też zabierzemy na wyspę zieloną jak włosy syreny. Dzieci się cieszą, pamiętają jeszcze poprzednia wyprawę. Miłość do Eire też jest dziedziczna. Oby te pięć złotówek się znalazło póki Blondie Dublińska nie pogna dalej w świat, bo jej nie dogonimy.   
Co do kathaka – o ile raqs sharki jest tańcem "od wewnątrz", opowiada o tańczącej, o jej duszy, ciele, kobiecości i wyrasta korzeniami z radosnego kultu płodności, to kathak opowiada epickie historie "z zewnątrz" tancerza, przekazuje mity, jest gitą i wedą  pauperum, że tak dwa języki niemal martwe pożenię. I jest piękny (oraz ma się do bollywood jak paso doble do choreografii Hair). A na razie wgrywam sobie na twardy dysk to:

muzycznie przepięknie, choreograficznie diablo trudne. Ale kto nie da rady? Ja?!  
Co do Blondie. Otrzymałam dziś mejlem trzy fotki oskalpowanej Scarlett J. Paparazzi? Ach, nie, to Lemur mojej siostrze fotki źle skadrował, i nie wiem w końcu, jak ona te włosy obcięła. Ale jest piękna, to widać nawet bez czoła i głowy. To u nas rodzinne i zaraźliwe. W linii żeńskiej przynajmniej. Konstanty I.G. się mię skojarzył piosenkowo:
        
Co do zaległej kulinarnej opowieści: było energetycznie, literacko i ślicznie. Prawie się nauczyłam robić pizzę (prawie, bo ciasto zrobiła pani grafik). Cudownym doświadczeniem było także wpuszczenie do domu osoby znanej tylko z netu (zaznajomioną przez wspólną znajomą z portalu, która to znajoma nie dotarła) i stwierdzenie, że ta nieznana nadaje na tej samej fali mózgowo-życiowej. Spirytus movens całego przedsięwzięcia utknęła na spotkaniu z zarządem. Menadżery nieroby, cały tydzień zarządzają, a w piątek w porze pizzy zabierają się za pracę. Biedna Urwana, jest o jedną pizzę uboższa. Patronką honorową akcji była Lisbeth Salander, bo wszystkie jak już będziemy dużymi dziewczynkami, chcemy być takie jak ona. I o tańcu też było trochę, bo część składu osobowego artystyczna była, i o facetach (bo jakże inaczej), a  Królewna nabyła nową psiapsiółkę o węgierskim imieniu. Następnym razem podobno ma być sushi, ku memu przerażeniu. Ale nie zdezerteruję. Energetyczny wieczór jest wart przełknięcia surowej ryby. Kto zaproszony był, a nie przybył, ma czego żałować, i musi nadrobić następnym razem.
Niestety, na skutek fochów kolana i wspomnianej wyżej grypy energia poszła w komin, i dopada mnie jesienny spleen, na razie na szczęście podszyty fajnym rytmem.

Jak rudość liści - na razie jest jak nalot, spod którego widać zielone. Co prawda świat wygląda jak zanurzony w wodzie z mydłem: pokryty warstwą mgły, światło nieostre, rozmyte, ale wciąż jeszcze pachnie i wciąż jeszcze nie nadszedł czas koca i kubka z herbatą.
Co do września: czuję się jak mała lokomotywa z wielkim wysiłkiem wciągająca wagoniki rodzinnej machiny na stare tory, na odnowione i gładkie szyny. Ciągle jeszcze nam odpadają kółka i nie możemy się rozpędzić, ale bezpieczny, przytulny grafik jest już niemal gotów. Zastanawia mnie, czemu wszystkie mejle z systemu elektronicznego dziennika szkolnego wpadają mi do folderu "śmieci i spam". He, he. Tylko dzieciom nie mówcie.      
Do rolowanych noworocznych postanowień koniecznie muszę dodać dwa nowe: żeby nie czytać bilbordów, bo frustrują i rodzą bunt. Że domy z bali drewnianych tanio. Z półki spada dawno odłożone i zakonserwowane marzenie, i złości mnie. Że Chris Botti. Nie rozumiem, czemu on dużym druczkiem, a Herbie, Garbarek i Jasmin Levy małym. Bo przystojny? Bleee. Gwiazda i geniusz to nie to samo, jak widać. A swoją drogą.

Jan jest już ojcem tej Garbarek, czy to ona ciągle jest córką tego Garbarka?

Tak się zastanawiam nad hierarchią muzyczną i dziedzicznością Garbarkowego geniuszu. To na pewno znacie:

Drugie postanowienie: nie oczekiwać żadnego katharsis po dziełach promowanych przez media, nawet jeśli to moja ulubiona stacja radiowa promuje. Się nacięłam. Na szczęście na koszt korp. Poszłam na mierną podróbkę Almodovara, zrobioną przez Coppolę. Uch. Strata czasu. Nie wiem skąd sobie ubzdrzyłam, że Tetro to film o tangu. Wygląda to tak, jakby Pedro zrobił porządek w biurze, wywalił na śmietnik stare scenariusze wraz z telefonami do kilku aktorów, a F.F.C. pozbierał to i posklejał na oślep, aktorów stylizując to na DiCaprio przed maturą, to na Del Toro. Film w którym od początku wiadomo o co chodzi, widz ma wrażenie że każdy kadr już gdzieś widział. Jeśli to miał być ukłon w stronę wspomnianego P. A. to sorry. Brak temu humoru, świeżości i lekkości absurdalnych wyczynów zboczonego szaleńca z La Manchy. Film ma jedną dobrą stronę – muzykę. Ale jak na tym blogu wiadomo, muzyka bez filmu się obywa świetnie. Film bez muzyki też potrafi, patrz dogma-tycy. Ale ten gniot – phpff. Milutki, niewymagający filmik do prasowania w najlepszym razie. Ujdzie jeszcze w tłoku konwencja kolorystyczna – „realne” i „bieżące” jest czarno-białe, "senne" i "retrospektywne" – kolorowe. Ale to też już było, tylko nie pamiętam gdzie. W każdym razie, jeśli się wahacie czy kupić bilet – nie warto.          
Dobranoc. Fervexik stygnie. 

poniedziałek, 6 września 2010

Wake me up when september ends

Źródło tytułu ma swoje lata i jest z płyty American idiot. Tak na marginesie.

Chętnie bym przespała ten miesiąc. Lata już nie ma, pięknej, kolorowej, pachnącej jesieni – jeszcze nie.  Nowego grafiku też, gdyż dwa miesiące wakacji to dla szkoły i instytucji pokrewnych zbyt mało, żeby zorganizować nowy rok szkolny – lekcje, treningi, świetlicę itd. - w taki sposób, żeby rodzic nie czuł się jak pijany partyzant. I zebrania. Moja pasja: zebrania. Roztrząsanie problemów kluczowych dla istnienia świata, jak to rodzaj podeszwy w tenisówkach oraz rodzaj plasteliny. Oczywiście zebrania wszystkich klas i grup są jednocześnie, żeby ktoś, kto ma więcej niż jedno dziecko przysłużył się idei autoklonowania. Gratis.
Szkoły nie lubię. Żałuję, że moje dzieci są do niej zmuszone chodzić, taki los. Ale gdyby obowiązkowa (tfu, tfu) nauka mogła zacząć się od etapu, powiedzmy, gimnazjum, nie byłoby tak źle.
Poza wszelkimi bulwersacjami okołoszkolnymi i okołopaństwowymi, naprawdę wytrąciło mnie z równowagi jedno: apel szkolny, a dokładniej zachowanie ludzi podczas hymnu (niech Bóg i ojczyzna wybaczą automatyczny efekt wah-wah w playbacku). Uwierzcie mi, sześciolatki zachowywały się godniej niż ich rodzice. Masakra. Swoją drogą, hymn jest jaki jest, ale w latach dwudziestych poprzedniego stulecia zastanawiano się nad różnymi pieśniami, np. tą też. Pomijając nagranie, czemu nie?
   

A poza tym, wróciłam z korporacyjnych wojaży, na których wystąpiłam w mafijno-baciarskim kaszkieciku oraz przekonałam się że paintball w żadnym razie nie jest zabawą dla dziewcząt z pensji, w odróżnieniu od wspinaczki skałkowej oraz chodzenia po linie nad przepaścią. Nawet udało mnie się zezem zerknąć w dół i przeżyć, bez zmiany koloru na zielony. Znaczy, rozwijam się. Nie wiem tylko jak oswoić wieże i schody. Aha, ruletka na fałszywe dolary też jest kul. W przeciwieństwie do złośliwego wkurzania mnie przez korporacyjnego kolegę, który trzysta razy chwalił się biletem na prawdziwe The Wall. Bilet wart kupę szmalu. Gdybym miała taki majątek, zastanawiałabym się czy Waters, czy Reda. A tak - mam dziurę budżetową jak krater Wezuwiusza i nie mam dylematu. Co nie znaczy, że nie chciałabym... Ale z trzeciej strony, bulić straszną kasę za stanie na stadionie i patrzenie w telebim?! Ty Blondie nic nie mów, bo też masz taki bilecik. Życie nie jest sprawiedliwe. Wcale ale to wcale!
W czasie mojego mykania po linie i moczenia się w błocie na quadzie zmagania ze szkołą oraz przytulanie kotów wzięła na siebie Blondie. Karla chyba jej teraz szuka w domu… Nie zdążyłyśmy odbyć zwykłych filmowych rytuałów, nie licząc siedzenia Gary’ego Oldmana podziwianego przeze mnie (ku zdumieniu Blondie) gdy moczył je w jeziorze. Nie zdążyłyśmy, bo zapadłam w sen weekendowy.

A z nowości – zakochałam się w saggatach, znaczy zillsach, znaczy w finger cymbals. Nad wzajemnością popracujemy. Sąsiedzi mnie pokochają bez dwu zdań.

To ja pójdę już na biznes diner, jak zwykle i co miesiąc - z dzikim entuzjazmem.   

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.