Ten post będzie sie pewnie długo pisał, jednym palcem, i to raczej lewej ręki, bo Mały Człowiek woli mleko z prawej piersi.
To ma być post rocznicowy. I chcę, żeby sie opublikował bez antydatowania.
Tak, można przewrócić oczami i westchnąć. Ale zbieżność dat dziennych jest miła, proszę Pana.
To ważna data. Z jednej strony data życiowej porażki, z drugiej - radości, ulgi i wolności. Data, która zamknęła rozdział kiepskiego opowiadania, żeby otworzyć całą, bogatą księgę z wartką akcją, choć nie zawsze od razu to da się wyczytać, bo bywają egzaltowane opisy i grafomańskie porównania, a niektóre ilustracje są kiczowate do bólu.
Bo 1 grudnia to data w rogu bardzo ważnej kartki. Karty w życiorysie.
Że sąd w imieniu Rzeczypospolitej orzeka, rozwiązuje i postanawia.
To było dobre, mądre, rozwijające pięć lat. Ciężkie, czasem bardzo biedne, materialnie i duchowo, niekiedy rozpaczliwie samotne. Czasem w matni, w labiryncie własnych emocji. Ale DOBRE. Spokojne. To lata wychowujące mnie do przekonania, niemal pewności, że w moim życiu gorsze już było. Do wiary, że nie jestem odpowiedzialna za całe zło i za wszystkie własne rany, zadrapania i krzywdy. Za cudze niedoskonałości i wady. Za nie-moje lenistwo i zaniedbania.
Nie uważasz, że to rodzaj pychy, brać na siebie odpowiedzialność za cały świat? Nawet za to, na co nie masz wpływu? zapytał kiedyś Pan Oficer. Coś sobie wyrzucałam, gryziona przez chore i nienasycone, wiecznie głodne poczucie winy, wyhodowane we mnie przed 1 grudnia. Hodowane skrupulatnie przez 13 lat przed, suto dokarmiane i nawożone.
To pytanie mnie otrzeźwiło, jak młotem w głowę.
*
Nie potrafię sobie przypomnieć,
kiedy zaczęłam się bać.
Ani kiedy przestałam.
Pamiętam jednak dobrze wstyd,
upokorzenie i poczucie totalnej klęski, kiedy dwa tygodnie po ślubie – nieważnym
z przyczyn leżących po stronie pozwanego, jak 15 lat potem zgodnie stwierdziły
dwa dekrety Szacownej Instytucji – z podbitym okiem i opuchniętym nosem
jechałam tramwajem i zobaczył mnie mój były chłopak – czy raczej udawał, że nie.
Doskonale rozumiem, że nie, jak miałby się zachować, skoro zasłaniałam się jak mogłam
włosami i gapiłam w okno. Miałam wtedy jeszcze włosy, którymi można było się trochę
zakryć. A użyteczne były w ogóle, bardzo. Np. do ciągnięcia za nie. Do
zakrywania siniaków i guzów, w epoce, która nastąpiła po odkryciu, że można bić
tak, że nie widać śladów. W głowę - tam, gdzie włosy najdłuższe i najgęstsze.
Pod brodę – nikt nie gapi się wiecznie w sufit, nie zadziera głowy – siniaki niewidoczne,
a boli tygodniami. Tak samo na, za przeproszeniem, pośladkach – im bliżej
środka się kopie, tym boleśniej - nie tylko na fotelu. W WC też. Tygodniami. Przebitej
błony bębenkowej też nie widać. Połamane palce już bardziej się rzucają w oczy,
ale przecież jak ktoś uprawia sporty, to nic dziwnego.
Pamiętam, że zaraz potem, jak
porządna katolicka para udaliśmy się na rekolekcje. Miały nam ułatwić start. I
było tak, jak przez wszystkie kolejne warsztaty, dialogi, spotkania… Ja miałam
nadzieję, że tym razem coś pęknie, i dla odmiany nie moje kolejna kość. Ale żeby dwoje chciało na raz… Przed zmianą łatwo jest
uciec: wystarczy zgłosić się na ochotnika do obsługi muzycznej z gitarą i
stosem śpiewników, i wszystkie czas na pracę w parach spędzić na próbach. Jak
babie zależy, niech sobie pracuje. Po powrocie natomiast z czystym sumieniem zapytać:
i co? Nic się nie zmieniło? Bo ta metoda pracy w parach nie działa, i już.
W zmianę można wierzyć. Ale lepiej było wtedy uwierzyć tym, którzy patrząc z boku wiedzieli jedno: psychopata się nie zmieni. To jednak niezmienne: nadzieja na zmianę i głupia, naiwna wiara w to, że właśnie nam się uda. Że właśnie on jest tym wyjątkowym przypadkiem. Nadzieja, niestety, zdycha ostatnia. Jej agonia trwa latami...
Na tych pierwszych rekolekcjach był
dominikanin, jeden z tych znanych. Zapytał mnie kiedyś w przelocie czego ty się
boisz? Cały czas widać, że się boisz.
Niemal wyśmiałam pytanie.
Nie wiedziałam jeszcze, że to, co się
ze mną dzieje, to strach.
Nie przypuszczałam nawet, że można
się bać wszystkiego: zgrzytu klucza w zamku, a potem dźwięku hamującej windy i
zgrzytu klucza – bo nigdy nie wiadomo, jaki humor, i co okaże się wyzwalaczem
agresji. Nigdy nie śmieszyły mnie kawały o zbyt słonej zupie – pokłosie całkiem
niezłej kampanii. Ani o gnijącej wątrobie. Zresztą, zupa mogła być jeszcze
zawiniona. Za zupę byłam odpowiedzialna. Ale ponoszenia odpowiedzialności za korki, scysje z szefem, awarię stuletniego malucha, cenę pieluch
czy sera (mojego ulubionego, bo kurczak z rożna nigdy nie był zbyt drogi. Nie
lubię kurczaka) nauczyłam się dopiero potem. Im bardziej bolało, tym uczyłam się szybciej.
Nie pamiętam, kiedy przestałam się bać.
Wiem tylko, że długo, długo po rozwodzie przyszedł jednak taki moment, w którym
hamująca winda nie wiązała mi już supła za mostkiem.
A dziś?
Dziś jestem bardzo dzielna. Nie
wybucham płaczem od razu, gdy ktoś podnosi przy mnie głos. Nie trzęsą mi się ręce przed
przeczytaniem maila. O tak, byłam półtora roku temu baaardzo asertywna i
oświadczyłam, że wszystko mailem – forma pisemna petryfikuje inwektywy
i epitety. A w zasadzie je eliminuje, czego telefon nie potrafi.
Jestem jednak nadal
niesentymentalna: nie lubię kwiatów, bo kojarzą mi się z przeprosinami po zdradach
i po złamanej ręce. W czasach, kiedy w słowniku było jeszcze słowo „przepraszam”.
Nie smakuje mi udko z kurczaka, nie mogę tego przemóc.
Nie zapuszczam włosów, własnoręcznie
ogolonych w 2004 w samoobronie.
Jestem głupia i trzymam się konwenansów,
nie mogąc się wyzbyć wrażenia, że mówienie mi „dzień dobry” przez kogoś, dla
kogo bezpowrotnie roztrwoniłam ponad trzynaście lat, miałoby dobry wpływ – jako
przykład - na wychowanie dzieci. Ale pewnie się mylę, tak jak mylę się w
rachunkach, z których wychodzi, że skoro jeden ojciec wyliczył, że utrzymanie
dziecka kosztuje miesięcznie x (a dziecko owe było wówczas dopiero w brzuchu) i
to x uiszcza, to utrzymanie trojga w tym
samym domu i w tych samych warunkach powinno kosztować 3x. To jednak tylko złudzenie,
fanaberia. Utrzymanie trójki to także x. Bo przecież jestem pazerna.
cdn