wtorek, 24 stycznia 2012

Glory, hallelu-jah...

O tym, z czym kojarzy mi się Led Zepps było do znudzenia.
O tym, że piosenkami z Liverpoolu jestem nasiąknięta od oseska, większość z Was wie. 99% dzwonków w moim telefonie od lat jest zrobiona z piosenek The Beatles...i każdy ma swoją przypisaną.
Poza tymi dwoma pasjami-obsesjami muzycznymi Mój Ojciec miał jeszcze inne zalety.
Ale najbardziej kojarzy mi się z Nim nie Imagine, ale Glory, glory, hallelujah! Zwrotki śpiewał Tato w jakimś niefilologicznym, nie mam pojęcia czyim, tłumaczeniu - ale duch abolicjonisty tchnął z tego tekstu z całą mocą. Zresztą, to ob. John Brown zainicjował moją przyjaźń z Norwidem.

W zupełnie innym tłumaczeniu jako dziecko słyszałam także to, okraszone gwizdaniem (i nikt nigdy już Opery za 3 grosze nie zaśpiewa tak, jak mój Ojciec. Nigdy).
Tak. Bezpieczny, dobry mężczyzna to ten, który gwiżdże, swobodnie i radośnie.
Napisałam komplement. Bardzo wielki.

Ciężki to był dzień. Zmierza wszystko jakby lekko w dobrym kierunku, dzwoni ten oczekiwany telefon...Ale i tak spędzam większość dnia skulona w kłębek, chcąc przespać zimę. 
Dzieją się też niedobre, niezrozumiałe rzeczy komu innemu. Niesprawiedliwie i boleśnie. 
Wpadam na ludzi, na spotkania z którymi nie jestem gotowa mimo upływu lat. Słucham mizoginicznych monologów, z których wyrosłam i nie chcę. Odklejam się i zwijam w kłębek. 

Pieką mnie oczy, co chwila płaczę, taki dzień.
Dokładnie pamiętam dzień sprzed 10 lat, ból, szok, bunt, niezgodę, rozpacz. I do dziś tak samo mnie ten brak boli. Czas nie leczy ran. Ta dziura w duszy jest dokładnie taka sama. Dziś nie potrafiłam w nią nie wpaść.

Jego duch żyje pośród nas*.

Na szczęście ktoś, kiedyś, gdzieś wymyślił skype'a, a ja nauczyłam się go używać. 5 h 18 min trzyma mnie w pionie, choć zwiniętą w kłębek.
Dziękuję.


Tak mój Tato śpiewał  His soul's marching on!. I nie wiem, z kim teraz chodzi po niebieskich połoninach, wspina się na szczyty, z papierosem w kąciku ust: z Brownem czy Lennonem. Ale na pewno z owczarkiem w typie Lassie. I wiem, nie skorzystał z rajskich salonów. Śpi w namiocie, we fioletowo-pomarańczowym śpiworze, pachnącym ogniskiem. A kawałek dalej jest rajdowe, terenowe auto. 

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Airplane

Nie że znów mam nawrót słabości do harcerstwa dla dziewczynek, znaczy, trochę mam zawsze. 
Ale chodzi o to, że postępuję zgodnie ze swoim sumieniem. Idę za swoją bajką. Wiem, czego chcę. Wiem, czego potrzebuję. Wiem, czego mi brak. Wiem co mogę, a czego nijak nie dam rady. Mam precyzyjnie wyznaczony i zwizualizowany cel. Nawet SWOT. Wiem, co by mogło być gdyby tak, gdyby nie. Wszystko cacy. 
Tylko że to nie działa.
Czuję się jak pilot krążący nad lotniskiem na oparach paliwa za cholerę jasną nie mogący wylądować.
Wiem, czego chcę i nie potrafię tego osiągnąć. A nie ma mgły!
Za chwilę dojdzie do katastrofy. Bez głupich skojarzeń, litości! 
Chyba że zadzwoni właściwy telefon z właściwą informacją. Najszybciej we wtorek. Tynk ze ścian mam już obgryziony, paznokcie też. Dwa kilo w plecy (nie że na plecach, tylko z wagi zeszło. Te skrzętnie tyte i obrastające tłuszczem).
Kciuki, czary, modlitwy, co kto praktykuje....
Nie daję rady. Więc sobie pinku-pinku słucham. 

sobota, 21 stycznia 2012

...no, kto umie budować szałas?!

Nic już nie należy do mnie.
Tylko wiatr.
I koszmarny niepokój w sercu, którego wiatr - nawet transatlantycki - nie jest w stanie przegnać. 
Holistyczne podejście do sztuki i kultury. 
- A może zrobimy coś kurturarnego, mamo? - zamyśla się Królewna na półmetku ferii. 
- Na przykład? 
- Pójdziemy zobaczyć jakiś balet i zjemy gulasz.

Spadło mi zaludnienie w domu. Nieswojo. Staro. Mój maleńki syneczek podróżuje całkiem sam. Zaraz stopem zacznie jeździć. 
Brownie nakarmi mi Latorośl innym miastem, snem i odpoczynkiem. 
A mnie zostaje niepokój. Nie że o dziecko.

Samoistny, wiatroodporny. 
Jak przekleństwo. 
Błogosławieństwo wydrzeć jest tak trudno!

czwartek, 19 stycznia 2012

Daj mi Panie, bo nie puszczę, błogosławieństwo

I to takie w prostackim ujęciu, nie żem pastereczka, ale jak w ewangelii sukcesu, jak u protestanta kapitalisty. Błogosław mi w pieniądzach i w pracy. Raczej wolałabym, jeśli łaska, taką właśnie kolejność.
Nie jestem wielką fanką patriarchów, ale kobiety w Biblii też mi średnio: na Rut nijak się nie nadaję, próbowałam. Metody Estery jakoś mi niezbyt podchodzą. Judyta, o, lubię Judytę. Ale obcinanie męskich głów to za dużo nawet jak na mnie. Sara - szybciej. Rebeka - też. Obie wydają mi się mądre osobną, matriarchalną, nieizraelską, niezasymilowaną i jeszcze nie stłamszoną kobiecą mądrością la brui
Debora, kobieta na męskim urzędzie.
Ale ostatnio Jakub, ojciec córki swej Diny, dla mnie - bohaterki, pierwszej chyba biblijnie opisanej ofiary patriarchalnej kontroli nad kobiecą zmysłowością i wolnością. Ale nie o tym.
Bo ja też się wadzę. Kolano co prawda, a nie biodro, mi dokucza. Ale wolność i błogosławieństwo warte są całej nogi. Retorycznie i gorzko pytam, czy Boga można szantażować? Czy tylko przedstawiać argumenty, ewentualnie tupiąc nogą?
Jakże genialny był w swym widzeniu tego sporu Kaczmarski, człowiek wszak niechrzczony (dopiero na łożu śmierci).
I jak śpiewa to inny - bandyta z twarzą poety.

Od tego wiersza już niedaleko mi do całego boxa z Kaczmarskim, w ciągu doby przesłuchaliśmy połowę płyt. Co rusz któreś z moich dzieci wpadało i strzygło uszkami. Królewna na "Wierzyńskiego", Junior na wszystkie Karmaniole, Latorośl na historię polską i światową wierszem i obrazem opowiadaną.
A w Galerii Trietiakowskiej w Moskwie wisi obraz Pawła Andriejewicza Fiedotowa Encore, jeszcze, encore:


Bohater trwoniący swój talent w zadaniach niegodnych jego osoby. Mundur, stół, niska powała muszą mu starczyć za cały świat, pozostawiony za oknem. Skromna, licha izba zbyt mała, aby pomieścić wszystkie ambicje bohatera…


Boże, jaki to musi być ból, kiedy mundur pije pod pachami, choć przecież skrojony idealnie. Kiedy życie jest gdzie indziej, miało być inaczej, i ciężko zrobić krok i wyciągnąć rękę, żeby złapać mocno swoje własne życie za dupę.


środa, 18 stycznia 2012

Cały wielki świat należy do mnie!

Warczy, straszy, groźnie ściąga brwi,
Byle jeneralisko, obwieszone gwiazdami.
- Panowie! Przestańcie udawać lwy!
Dowiedzcie się, że tutaj - My,
Zamyśleni przechodnie,
My jesteśmy tu jenerałami!

Nonszalancja, pompa, szlify, szyk,
Tajemnice sztabowe, adiutanci, bale,
Słówko rzuci - i robi się krzyk:
"Dziękujemy! Panie Jenerale!"

Śmieszne rzeczy. No, bo niby co?
Bierzcie ze mnie przykład: chodzę skromnie,
A mam władzę, panowie, ho-ho!
- Cały wielki świat należy do mnie!

Nie dosłuży się żaden z was
Do tej rangi - Wolnego Poety!
Bóg nie rzuci wam takich gwiazd
Na mundury i na epolety!

Nie powierzy wam żaden sztab
Naszych słodkich i strasznych sekretów!
Nie znajdziecie na żadnej z map
Tajemniczej ojczyzny poetów!

Wam - czerwone wyłogi za rzeź,
Za morderstwo, gwałty i pożogi!
My - do serca nagą rozdzieramy pierś:
Takie mamy szkarłatne wyłogi!

Z armat waszych - pocisków grad
Śmierć i dym zostawia, bomb Miotacze!
Ale życiem i ogniem
Nawet za tysiąc lat
Będą pękać naszych słów kartacze!

Więc przestańcie udawać lwy,
Śmieszni ludzie, obwieszeni gwiazdami.
Pamiętajcie, że tutaj - My,
Zamyśleni przechodnie,
My jesteśmy tu jenerałami.*

Cóż się stało, że czytam żydowskiego pacyfistycznego nihilistę? 
Ano, primo, miałam się odmóżdżać filmem o żeglowaniu, ale ściągnęło mnie na półkę z "Good morning, Vietnam!". Więc pacyfistycznie i nie ma wojen sprawiedliwych. 
Secundo, nie tylko Leśmianem, Lipską i Herbertem żyje dusza. Żydzi, prawnicy, poeci. 
Tertio, dziecię me w toku nauki przedferyjnej przyswajało historię metodą najłatwiejszą (via Kaczmarski, znaczy), potem zmieniło repertuar i jakoś poszło, aż do sedna doszło. 
A że mam nieuleczalną słabość do nowoczesnych aranżacji nieco przykurzonych wierszy, viola: 


Od Julka do Bolka wcale nie jest daleko, jeszcze zatem taka kocia perełka o tym drugim piórem pierwszego: 

Na płot, co własnym swoim płoctwem przerażony,
Wyziorne szczerzy dziury w sen o niedopłocie,
Kot, kocurzak miauczurny, wlazł w psocie-łakocie
I podwójnym niekotem ściga cień zielony.

            A ty płotem, kociugo, chwiej,
            A ty kotem, płociugo, hej!

Bezślepia, których nie ma, mrużąc w nieistowia
Wikłające się w plątwie śpiewnego mruczywa,
Dziewczynę-rozbiodrzynę pod pierzynę wzywa
Na bezdosyt całunków i mękę ustowia.

            A ty płotem, kociugo, chwiej,
            A ty kotem, płociugo, hej!** 


"Bez wody można przeżyć dwa dni, bez poezji - nie". Przez jakiś czas pamiętałam to jako stwierdzenie Baudelaire'a. A teraz mi świta że może to jednak Rilke? Nieistotne, ale zajmuje mi mózg. Nie mniej, poezja jest narzędziem do zatrzymywania czasu. I muzyka też. Oswajam burzę w sobie. 

* Julian Tuwim, Do jenerałów! 1922
** Julian Tuwim, Jak Lesman napisałby wierszyk "Wlazł kotek na płotek"


wtorek, 17 stycznia 2012

da się lubić (?)

nie wiem, czy można znaleźć tam szczęście.
Ale pracę - być może.
Po bolesnym oswojeniu komunikacji miejskiej (przez ostatnie kilkanaście lat bywałam tam albo samochodem, albo w towarzystwie obeznanych z systemem ludzi) przekonałam się na własnej skórze, że nie wystarczy być najlepszym kandydatem. Kandydatką. Najlepszą, lepszą od najlepszych i zajebistą kosmicznie. Nie. To jest dokładnie jak w reportażach. Czyli zdaje się, że się zdarza innym. Bo co ja jestem? Mały robaczek, o wątłym branżowo nazwisku. Nikomu nie zagrażam, jam robak wegetariański. Ale to nic nie znaczy. Jak robaczek wlazł  między niewłaściwe trybiki, to się z niego zrobił dżem. Wiśniowy.
Pojawił się we mnie cień podejrzenia że nawet jeśli nie da się lubić, to może da się nie-nie lubić.
Jestem naprawdę na to gotowa. Na zmianę, odklejenie, na to, żeby Szef wysłuchał jęków Juniora o auto na wakacje w Bieszczadach. Nie jestem gotowa na czekanie, na "będzie". Najwyższy czas na "jest", tu i teraz.
I jeśli kto się modli, proszę o modlitwę.
Jeśli kto czaruje, niech rzuci urok.
Jeśli kto zabobonny, niech pluje i kciuki trzyma.
Jeśli kto mnie kocha, niech... Wiem, są granice brawury w niedowierzaniu w Miłość.
I nie tylko o transatlantyckie wsparcie mi chodzi, Brownie! Wszak to dzięki Ci mam prąd. Jeszcze. Mam więc się czego bać.
*
Mam fadofazę na najnowszą Marizę, i tłumaczę sama sobie że fado jest piękne bardziej niż smutne. I ja też. Uwierzcie mi na słowo, wciąż we mnie więcej nadziei niż bez-nadziei, jakkolwiek to wygląda via telefony, skajpy i inne takie.
Huśta mną nadal helter-skelter, ale na spokojnej ulicy. To znów burza na oceanie: na powierzchni. Wewnątrz mnie jest pestka. Świat sobie na niej złamie zęby.


póki żyjemy i mam Cię obok
złączyć się jednym przyjemnym deszczem, pochodzić razem nocą po mieście
zimnym zachłysnąć się majem, siedzieć i patrzeć na nasze tramwaje
wypić z worka oranżadę i wyprowadzić się na stałe

siedzę na ławce patrzę na słońce
chyba już dzisiaj nigdzie nie zdążę
chyba już nigdy nie będzie lepiej
nie będzie dobrze wiec się nie spieszę

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Helter Skelter

meaning: in chaotic and disorderly haste.
Oszaleć można.
Jeśli się Wam wydaje, że ze mną oszaleć można, macie rację: wydaje Wam się.
Bo ja jestem o tym przekonana. Szaleństwo jest naturalną konsekwencją przebywania w mojej okolicy. I co ja mam powiedzieć, skoro siedzę w samym środku?!
No, teraz to siedzę w pkp i łapię zasięg. Też jak w kolejce w lunaparku.
I'm fed up.

Pewnie na czasie dzisiaj byłby Puszkin, ukochany Mojej Mamy, czytany w oryginale. Mama zresztą nawet Mickiewicza po rosyjsku czytała. Dziś Jej urodziny. Siedzi przy kawiarnianym stoliku z Puszkinem, nad kieliszkami calvadosu (nawet jeśli Aleksander Siergiejewicz nie pijał calvadosu, to przecież Galinie nie odmówi w niebie!), zerkają przez gęsty papierosowy dym na Annę Pawłową i słuchają Rimskiego-Korsakowa, może nawet Prokofiewa.
Ja to WIEM.

[*]

niedziela, 15 stycznia 2012

Go out and make it

"Zamiast marzyć o idealnej pracy - znajdź ją". Zostałam dzisiaj zmolestowana takim oto hasłem jednego z portali pracowych, na bilbordzie zasłaniającym mi pół nieba.
Phi.
Praca jest przereklamowana. Totolotek też.
Niby po przedwczorajszym dole zostały tylko ślady, udeptane z grubsza po zasypywaniu (trwającym zdalnie do 2 w nocy, kiedy po prostu odpadłam...), ale ogarnia mnie panika. Panika i paraliż, nawet Minerva Diaz Perez nic nie poradzi.
Za 5 godzin wsiądę w pociąg, absurdalnie drogi, i absurdalnie długo pojadę zanurkować w tamto miasto, a tramwaje jak ryby, i proszę, módlcie się, trzymajcie kciuki, whatever, ale pomóżcie.
Nie jestem idealna, ale jestem dobra, wystarczająco dobra żeby mi płacić za ciężką pracę.
Transatlantyckie różnice czasu pozwolą mi się skupić na walce o ogień, o złoto dla zuchwałych, ale jednak brak mi "mała" i "michu".
Żeby to nurkowanie zależało tylko ode mnie!

I nie mówcie że będzie dobrze.
Niech JUŻ JEST.
*

Go out and make it and do not fake it, it's up to you, dive in your life
Go your own way, forget the old days, do not run away, dive in your life!

Are the stupid things in your life goin' on (but) u dont recognize is it right is it wrong
so stop make it break reset and relise what's goin' on in your head
rid of the old bad habbit(s) pulling you down

Go out and make it and do not fake it, it's up to you, dive in your life
Go your own way, forget the old days, do not run away, dive in your life!

dive dive dive in your life
dive in your life

take a distance from everything people say in your life
better do it your own way and make your own style
dont stop break out, make it if u dont kiss every fake it
rid of the old bad habbit(s) pulling you down

Go out and make it and do not fake it, it's up to you dive in your life
Go your own way, forget the old days, do not run away dive in your life!

dive in your life

piątek, 13 stycznia 2012

Capriccioso

Mam kaprys mieć doła. I wara!
Mam kaprys marudzić, bo tak!
Mam kaprys przeżywać stan "nic nie wiem, nic nie umiem, nikt mnie nie potrzebuje".
Mam kaprys kląć jak szewc, pardon, hydraulik, nad spłuczką. Sławojki chcę!
Mam kaprys nie odbierać telefonów wyglądających na windykację.
Mam kaprys bowiem nie płacić zusu i rat.
Mam kaprys wpadać w panikę!
Mam kaprys dobijać samą siebie przeglądaniem cen mieszkań do wynajęcia tam, gdzie może ktoś będzie miał kaprys mnie jednak kupić po miesiącach sprzedawania się pisemnego, wdzięczenia do zleceniodawców i różnych takich.
Mam kaprys niechcemisię Wam opowiadać o niesamowitym, o łaaaa, koncercie Jelonka (zajrzyjcie do netu!!!) wczoraj, dawno się tak nie bawiłam. Starość mi w oczy zajrzała, kiedy stałam i patrzyłam na Latorośl noszonego na rękach pogującego tłumu. I się zastanawiałam czy mnie wypada się dołączyć, czy nie będzie dla dziecka obciachu. Ostatnie pogo zaliczyłam ze dwa lata temu z Pępkowatym, włóczyliśmy się potem i przedtem po miasteczku studenckim w innej prowincji kraju. A wczoraj okołopogowe smsy skończyły się - ta-dam! - dołączeniem rzeczonego P. do wiadomego portalu. Zawsze miło mieć kontakt i podgląd "na bieżąco" a nie kosztem snu, o północy...albo z okazji kanonicznych świąt.
Mam kaprys, o czym wszak wiadomo, kochać tego faceta od lat dwudziestu z wzajemnością platoniczną bratersko-siostrzaną. 

O cholera jasna, a jak okaże się że inne kaprysy są tak samo długotrwałe?! O ja cierpię dolę! Marną!

Ło matko, jak ja nie znoszę kapryśnych bab!!!.

środa, 11 stycznia 2012

Samowystarczalna robi wszystko sama


Czy ja już mówiłam, że Obrazotwórczy jest geniuszem? Mówiłam! Patrzymy w prawo --->
*
Nawet w tak bzdurnej sprawie jak stereotyp kiepskiego dnia tygodnia nie wpasowuję się w normę społeczną. Kolejna środa okazuje się biczą kutą na cztery nóżki, poniedziałek to przy niej był aniołek. Suma pierdół znów zgina mi plecy. Ale co tam. To minie. 

*
A, zapomniałam. Przecież jestem bezczelnie szczęśliwa. Żadnej zmiany poziomu. Tu i teraz. Jest jak ma być. Żadnego zaduszania sobą, zbytniego przygniatania moją codziennością. Dlatego tak mi głupio było, że głupia byłam, proszę Pana.
*
Ja umiem przetrwać zimę bez ciepłych jego rąk,
(Mogę) do pieca drewno przynieść, zarobić, spłacić prąd.
Bez jego męskiej siły (bez), udźwignę każdy ciężar.

Pytanie czy chcę?

Bez jego męskiej siły (bez), udźwignę każdy ciężar.

Czuję, będę jeszcze kochana, nikt nie będzie już kłamał.
Dobra będzie z nas para. 
Wiem, że ciągle się gubię bo dużo wątków jest naraz. 
I choć bardzo się staram
potrzebuję by ktoś czasem mnie czasem mnie znalazł
i znaleźć spokój mi pomógł, zaprowadził do domu.
Z uwielbieniem do rana kochał mnie i słuchał.

Samowystarczalna robi wszystko sama.

Mogę - Pytanie czy chcę?


Z uwielbieniem do rana kochał mnie i słuchał.


*
Jasna cholera, spłuczka się zepsuła. I nie umiem jej naprawić. 
Nareszcie. Niech cieknie, nie muszę umieć naprawiać spłuczki. 
Czasem nie muszę. Bo w sumie z cieknąca spłuczką da się żyć. Więc, nomen-omen, olewam.
Wdzięcznam.

PS. Dedykacja dla Brownie z wielkim wezwaniem o pisanie.

niedziela, 8 stycznia 2012

wyjdź na gościniec do bramy nieba


Lubię jeździć. Zwłaszcza daleko. Zwłaszcza do nieba.
Zwłaszcza jak mi się auto tankuje samo.
W ramach nie-dyskutowania o etylinie 98, ale dążenia do równowagi we wszechświecie, zabieram sakwę podróżną z autostopowiczką, miłą, młodą blondynką która zachwycającym zaśpiewem pyta, czy do Wroclllawia. Prawdziwie słowiańskie miękkie "ł". Dwie i pół godziny rozmowy kończymy tym, że lekarka z białoruskim dyplomem anestezjologa rekomenduje mi siebie jako opiekunkę do dzieci i pomoc domową. I sama nie wiem co jej odpowiedzieć. Że słucham jej z lekkim przerażeniem i po raz kolejny obiecuję nie narzekać? Że w moim życiu naprawdę jest tylko jeden, jedyny, syngularny problem: brak kasy?
Co z tego, że bank mnie zlicytuje? Jestem wolna.
Jakby kto z Czytelników szukał niani...

Rozmowa z emigrantką zazębia mi się z opowieścią Mai Plisieckiej o życiu w komunizmie. Wiedzieć Wam bowiem trzeba, że książki czasem spadają z nieba, jeśli na ziemi są poza zasięgiem.
I teraz mi w głowie kotłuje się to wszystko, co lubię (jednak) w kontekście słowiańszczyzny, rosyjskiej też, i ta irlandzka zima zupełnie nie pasuje mi do wspomnień z Rosji i o do obrazu Mamy, w styczniu urodzonej, rusofilki. A w łebku galopada dźwięków i urywków wierszy.

I Bułhakow, w karczemnej Moskwie. Brownie, czy oni nie wydają czego nowego?

*
Powinnam pójść na jaki kurs wyrażania wdzięczności. Tego się chyba można nauczyć. Z twardych umiejętności na razie nauczyłam się naprawiać wieczne pióra. Ale obsługiwać nokii nie.
*
Lewituję, nowy rok zaczął się na dobre. Bardzo dobre.
O pieniądzach nie będę myśleć, ich dotkliwy brak odezwie się jutro, z konta, kąta i lodówki.
O firmach szkoleniowych, podgryzających sobie nawzajem gardła i zacięcie trenujących nielojalność, a zwłaszcza zarzucanie jej bogini ducha winnym trenerom, pomyślę jutro. Tak jak i o tych firmach, które w swym zadufaniu i głupocie zaprzepaszczają swą wielką szansę na zatrudnienie MNIE. A ja nie jestem droga, miesięcznie wyżyję z dziećmi w wynajętym mieszkaniu za to, co gwiazda branży żąda za dzień szkoleniowy. A ja jestem ładniejsza. No dobra, niech będzie za dwa dni. Kupiłabym nowe buty.  
*
Na razie jestem w bajce międzykulturowej, która nieco rozczarowała, być może poprzez niedocenienie precyzji pytań z sali. Jestem też w bajce o etyce zabijania (pardon my french i sprzeczność moralną w tym sformułowaniu), nawet na tle zastałej formuły o lex iniustissima  non est lex, która wiąże mi się w mózgu z całkiem kuszącym założeniem o nie-niezależności ius ad bellum od ius in bello (czyli zaprzeczamy tradycyjnej teorii wojny sprawiedliwej - jakkolwiek to brzmi). Inaczej wygląda to "na papierze" marki pdf, kiedy autor jest akademikiem, a inaczej w grze komputerowej paf-paf, trrrrr czołg jedzie, a jeszcze inaczej, kiedy rozmowa jest z Panem Szanownym Oficyjerem, zupełnie inaczej też kiedy Majakowski wojnę za higienę świata uznaje, a potem mówi, że
w tym życiu
umrzeć nietrudno
stworzyć życie
jest o wiele trudniej
Rozkminianie inspiruje do oderwania się od narastającej paniki finansowej. 
Jakby mi mina urwała nogę, to bym się nie przejmowała pierdołami....
*
Postanowienia noworoczne są.
A teraz lista noworocznych życzeń: punkt drugi: żeby Brownie wróciła do pisania. Bloga, bez aluzji. Zapomniałam o tym pomyśleć o północy, bo z całych sił wymadlałam życzenie numer jeden, trzy razy.

*
A wiecie, że Peter Gabriel nagrał płytę bez perkusji?

środa, 4 stycznia 2012

nie kłam sobie

Sięgam do Kaczmara, do szant, do Brechta/Weilla, do Saint-Saensa. Diagnoza: zły dzień. Naprawdę zły dzień. Nic to, myślę, drugi z rzędu, ale co tam, wytańczę. Ale nawet to się sypie, i nawet z belly wychodzi, za przeproszeniem, dupa.
Tyle ostatnio czytam, że zanim pomyślę, to się zastanawiam, czy ktoś już tego nie napisał....
Bo wiecie, czasem łatwiej sobie poradzić jak się coś sypie jednego, ale ważnego, niż jak zbiera się mnóstwo pierdół, z których każda jest do zniesienia, ale mają brzydki zwyczaj spadać na moją głowę stadami. Tabunami.
Henry Miller napisał "Jeśli wpadniesz w wystarczająco głęboką rozpacz, wszystko będzie dobrze". Dlatego mam problem. Suma wszystkich pierdół z tabunu, czy ich tuzin czy kopa, nie czyni jednej tragedii, więc nie ma dna rozpaczy od którego się można odbić. Bagno. Obrzydliwe, grząskie i oślizłe. I wtedy zostaje już tylko płakać, że się nie daje rady, albo oglądać "Across the Universe", albo "Happy-go-lucky". Albo oba. Acrossa dawno nie oglądałam, z 10 dni chyba... Więc nawet nie patrzę, leci po prostu. Troszkę koi.
Góra prasowania mnie załamuje. Nie mam siły wstać i sobie z tym poradzić. Nie mam siły posprzątać. W sumie kurz toksyczny bardzo nie jest. W lodówce echo. Nie mam siły już nawet czytać, w myśl Salingerowego ostrzenia inteligencji, która i tak szczęścia nie daje. Gapię się więc tępo w telefon. 
Prudence włazi przez okno z nowhere, zaraz po tym jak JoJo mówi, że music is only thing that makes the sense anymore, maaan. Wiem to na słuch, nie na oglądanie... jak oni ładnie mówią po angielsku angielsku i po amerykańsku!
*
Te zewnętrzne stada niefajności spadają na moje rozterki wewnętrzne. Robi się z tego nieznośny bigos.
"Wolność to prawo do niekłamania", Camus z kolei.
Wolność nie tylko moja, także cudza. Jeśli wolność, nie mam prawa mówić "zrób to". Podobno, jak donoszą amerykańscy badacze, w przyrodzie zdarza się nawet fraza "zrób to dla mnie". I co? Jaka wtedy wolność? Nie mam nawet prawa powiedzieć "proszę". Nie potrafię go sobie dać. Ale skoro niekłamanie warunkuje wolność, mówię sobie sama prawdę. Nie kłamię sobie, więc przyznam z całą mocą i zdziwieniem, że ja, tu i teraz, i powtórzę to jutro, w nowym roku kiedy zacznie się na dobre, że ja, jakkolwiek pół roku temu nie było to do pomyślenia pod żadnym warunkiem, i jakkolwiek Łosiasta dziś pokręciła głową z wielkim niedowierzaniem, ja, tu i teraz, chcę. Chcę!!! żeby to zostało zrobione. Jak to pogodzić z niepowiedzeniem "proszę, zrób to"? Jak w wolności i non-violent chcieć czegoś od kogoś tak, żeby nikogo nie skrzywdzić?
Siebie zwłaszcza.
Co jest w living together apart najważniejsze? Together? Apart? Living?
Za dużo tego wszystkiego na moja małą główkę, co pojąć obsługi nokii nie potrafi, i na naiwne serduszko.
Idę sobie ronić łzy.
Ale jak płakać, to tylko przy takim muzyku, jak James, co nie?!

A! Zapomniałam! Jutro na dobre nowy rok, za 22 godziny. Wszystko inne minie ze starym rokiem, te małe niedobrości. I tego się łapię pazurami, trzymam resztą sił, jak Yennefer z Vengerbergu skarpy. I nie mam, jak ona, podparcia dla nóg, oparcia w żywiole ziemi. Ale ono, oparcie, tuż-tuż.

I kiedy skieruję oko swej jaźni na byłą tęsknotę, jej tam nie będzie. I strachu też nie. Nie będzie kłamania, będzie rozmowa. W wolności.
I będzie tylko więź. Bez jakiegokolwiek braku.

PS. Zapomniałam, że coś tam jednak mi dziś poszło nieźle! Sama wykombinowałam baner, i jeszcze żeby link się otwierał w nowym oknie! Klikać, pomagać! Ale już!

wtorek, 3 stycznia 2012

czarny mój cień

I must not fear.
Fear is the mind-killer.
Fear is the little-death that brings total obliteration.
I will face my fear.
I will permit it to pass over me and through me.
And when it has gone past I will turn the inner eye to see its path.
Where the fear has gone there will be nothing.
Only I will remain.*
Strach, jak ja nie znoszę się bać, i jak bardzo mnie ten strach napada! Nie lęk-anioł ciemny, ale strach: gwałtowny, ściskający, kurczący nie tylko serce, ale całą mnie, czuję jak strach przelatuje przeze mnie gwałtownie, jak uderzenie pioruna (elektryczność napawa mnie lękiem) i jak robię się od tego mała i szara.

Ciskam się między Herbertem (Frankiem) i Stachurą (Edwardem) choć wolałabym Leśmiana, Pounda czy Herberta (Zbigniewa).
Wypisuję, wysłuchuję i wypluwam z siebie strach, zwijam się w kłębek i chcę zasnąć! Bez demonów we śnie (aczkolwiek, a song in my head, a demon in my bed - jest gdzieś jeszcze we mnie inna dziewczynka, nie szara, w sukience w truskawki! ale teraz, dziś, się zgubiła)

A Brownie mówi, że matkoteresizm to nie wada genetyczna ani wgrany na zawsze kawałek hard ware'u, ale usterka. Do usunięcia. Drogą amputacji czy nareperowania?

*Litania Bene Gesserit przeciw strachowi, Frank Herbert, Diuna, w tłumaczeniu M. Marszała
Nie wolno się bać, strach zabija duszę.
Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie.
Stawię mu czoło.
Niech przejdzie po mnie i przeze mnie.
A kiedy przejdzie, odwrócę oko swej jaźni na jego drogę.
Którędy przeszedł strach, tam nie ma nic.
Jestem tylko ja

Lullaby

Jeżdżę po Connaught Place. Po zewnętrznym Circus, M Block mijam, jadę "Indirą". Jeżdżę, w kółko, ciągle, nie wiem które robię okrążenie, kiedy dociera do mnie, że coś jest nie tak. Nie powinnam móc tak jeździć, przecież TU się stoi w korku. W styczniu święto narodowe, tym bardziej! Pachnie tak, jak tylko TU może, niebo najbłękitniejsze pod słońcem, jak tylko TU. Zastanawiam się czemu nie zatrzymuje mnie policja, a powinna!, przecież ja mam koszmarny problem ze zmianą biegów w aucie gdzie kierownica po prawej, stwarzam realne zagrożenie! Nie muszę patrzeć w lusterko, wiem że znów mam tilak i sari, czerwone, z Pahar. I jadę, ciagle jadę, żadnego korka, gwar, skwar, a ja jadę. Ciągle jadę. Mniej więcej wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że przecież TU na policję nie ma co liczyć, nawet – a może tym bardziej – gdy jest się jasnym, budzę się. Przytomnieję przez ułamek sekundy. Komórka. Znowu! Jeździłam jakiś kwadrans. Moja siostra jakby się uwzięła, dziś pisze o 0:38, że nie istnieje, bo ma nieobecny zaworek od sieci. Olewam chwilowo w imię spania. Bardzo chwilowo. O 0:39 dostaję następnego smsa, dobranoc, więc zasypiam ponownie i wtedy właśnie zaczynam tę rundkę w lewo, po Circus, wielkim rondzie, w Azji. 0:57, sms, koniec jazdy, nocna rozmowa, której nie chcę i nie potrafię się oprzeć.

*
Uparcie, po raz drugi w tym roku, kładę się spać o przedpółnocnej porze, uprzednio dając upust swojej potrzebie kontaktu z normalnymi ludźmi w tym innym, nikogo nie obrażającym, znaczeniu. Piszę maila do Okruszyny. Piszę do Obrazotwórczego, bo kłuje mnie sytuacja która miała wyglądać inaczej, i mam wyrzuta na sumieniu. Na fali mózgowej wspólnej z O. próbuję rozgryźć Wittgensteina i Russela teorie poznania w języku: stosunek świata i myśli o świecie. Zmagam się ze światem wewnętrznym tam, gdzie nie tylko styka się on z innym wszech-światem wewnętrznym, ale nagle okazuje się, że został już przez kogoś - Ericę Jong - opisany! Trafnie całkiem! Patrzę więc w tę przestrzeń logiczną Wittgensteina, wspominam Habermasa i zarzucam czytanie. Jestem jednak z bajki gdzie słowo ma moc sprawczą, a Wielcy jakby nie wzięli pod uwagę prawa, całej tej sfery słowa, gdzie ma ono największą i realną moc kreacyjną. Stwarza rzeczywistość zewnętrzną, a nie tylko opisuje. Im bardziej zmagam się z własnym wnętrzem, im moja dusza się bardziej kłóci z transcendencją, tym bardziej mi potrzeba reguł i zasad, blablabla, biedna Brownie, zaraz jednym tchem wrzucę tu Dworkina i Harta. 

*
Nikt normalny nie czyta traktatów filozoficznych po nocach, porzucam więc te dywagacje i sięgam po choinkowego Niedźwiedzia i w pół godziny łykam większość książki, dziesięć przed północą gasząc światło i posyłając go ślizgiem pod kaloryfer, bo się rozpłakałam, i żeby nie czytać dalej, przecież idę spać. Dwa razy w ciągu doby płaczę nad książką. Raz, nad trafnością cudzego opisu mojego stanu, dwa, tak o - nad zdjęciem. Do muzyki prezentowanej przez Niedźwieckiego stosunek mam ambiwalentny. Do niego samego też. Nie czytałam jego bloga z podróży, dochodząc do wniosku, że on ma swoje Indie, ja swoje. On w poprzednim wcieleniu był Hindusem, a ja w reinkarnację nie wierzę. No, chyba że w przyszłej inkarnacji będę żoną Jacka White'a. Raczej jednak nie, bo Jack, mimo iż wnuk Krakowianki z Krk, raczej oficerem WP nie zostanie, a ja na żonę się nie nadawam, testowane.  
Ale nie! U Jong przeczytałam dziś swoje emocje i swoje relacje, u Niedźwieckiego zobaczyłam swoje zdjęcie Hawa Mahal. Moje! Wiem, zdjęłam pudełko z półki i porównałam. Więc w płacz, i potem spać.

Jak to dobrze wiedzieć, że świat istnieje nie tylko dlatego, że postrzega go banda stukniętych fenomenologów. 
Albo ja. 
Jak to dobrze wiedzieć, że coś, Ktoś, Ideał, Jaipur - zdarzają się Innym
Bo jeśli Inni są, to znaczy, że to jest Prawda, a nie szalony sen o jeździe w kółko.

I proszę sobie nie myśleć, że zarzucam postanowienia noworoczne. 
Smsy całodobowe czynne są tylko dla MB i dla Sis.
Dobranoc. 


poniedziałek, 2 stycznia 2012

wild divine&burdens


Z postanowieniami noworocznymi było tak:
Ubiegłoroczne zostały podsumowane, niektóre nawet zaliczone.
Tegoroczne zostały sformułowane.
Także to, niezmienne, o chodzeniu spać przed północą. Wcielone w życie z całym posylwestrowym zapałem. Do 0:20, kiedy to moja ukochana Brownie zapragnęła siostrzanego kontaktu. Niby niewinny sms, niby malutki telefonik... Każda pora dobra, ale ja potem ani rusz. Napisałabym, że się z boku na bok, ale to nieprawda, bo na jednym boku w ramach świątecznego prezentu jest nowy kolczyk w uchu i spanie na małżowinie wykluczone. Następnym razem, kiedy kosmetyczka poczuje się zobowiązana i zaproponuje gratisową usługę, wybiorę tipsy. Różowe! Brownie zaniemówi na dobre, a ja się wyśpię. Czy ktoś wie, czy tipsy wpływają na zasypianie?!
*
Co by tu zatem po nocy? A, poczytałam sobie dla odmiany (o, jak pragnę odmiany! Poza koniecznościami matki i zaangażowanej obywatelki - oraz rozmowami - mam tylko czytanie ogłoszeń, książek, gazet, maili... Oraz pisanie cefałek, nuuuda. I pism do wierzycieli obecnych i potencjalnych. Bank uprzejmie mnie informuje, że ma w dupie i nie widzi podstaw do zawieszeń. Co za palanty, mogli zarobić na odsetkach. Bezduszni. A ja musiałam to czytać.).


Wyczytałam modlitwę, taką o:
"Panie Boże, czy ja się mylę, sądząc, że gdybyś dał mi Mężczyznę na moja miarę, z którym stalibyśmy ramię w ramię, patrząc w tę samą stronę i czując bliskie ciepło drugiego ciała - przynieślibyśmy światu wielki pożytek? Czy nie mógłbyś, Boże, spróbować?"
I tak leżąc na drugim uchu, między trzecią a czwartą nad ranem, uświadamiam sobie dwie rzeczy:
1. To nie jest moja modlitwa! Byłaby nią dwa i pół miesiąca temu, płynęłaby z moich trzewi i z głębi duszy. Dziś NIE. Alleluja!
2. Najgorzej mają się moje uszy z okazji pierwszych przekłuć, tej pary złotych kolczyków dostanych na komunię. Szacowna kościelna instytucja, pochylając się nade mną, pyta o czterysta złotych. Bolą i puchną na czerwono te pierwsze przekłucia, puste, do zagojenia. Willigis Jager (urlopowany kapłan i w zawieszeniu benedyktyn) napisał, kiedy największa wokół niego i jego chrześcijańsko-zen nieortodoksyjnej teologii była zawierucha, że "Niektórzy ludzie odchodzą od kościoła, aby dojść do Boga". Patrzę w to instytucjonalne pismo z kwotą i nie wiem, czy jeszcze mi zależy. Po co? Dla czego? Pytania retoryczne, ale takie też sobie trzeba zadawać.

*
"Wróbel" (tytuł z Mt 10,31!). Leży zawsze pod ręką, ostatnio czytam w oryginale.
Towarzyszę w modlitwie moim dzieciom. Nie wiem jednak, czy ja sama jeszcze się modlę, czy już tylko z Panem Bogiem wadzę. O pieniądze. A przecież kłótnie o pieniądze zabijają miłość.
Nie jestem wróblem, zostawiłam nieetyczną pracę, bo taki wybór był jedyny możliwy, co z moimi, do cholery jasnej, włosami?!

niedziela, 1 stycznia 2012

Rainy sunday afternoon

Nie poważam zbytnio, niestety, tzw.muzyki imprezowej, dlatego za pierwszy usłyszany w nowym roku utwór uznaję to

Cały dzień spędzamy muzycznie. I będzie dziś post z ruchomymi obrazkami.
Nie, nie wyrosnę z podsumowań. Ale nie zastanawiam się już nad degradacją słuchaczy, nad tym, że łatwiej u-słyszeć jakiś November Rain niż Kashmir (pomijając już moje skrzywienie na temat tego ostatniego).
Przychówek nuci to Hey Jude, to znów Strawberry, a nawet - zamiast PJowego Glorious Land i Sennika Mikromusic, Lemon Tree. Bracki ofiarując Królewnie komórkę zmienił repertuar domowy, i nawet Junior odpuścił sobie kolędy. Spędzamy zatem leniwe popołudnie, wasting our time, wygrzebując na YT ulubione rodzinne kawałki. Czasem naprawdę nie jest łatwo wpaść na to, o co komu chodzi, bo młodzież kuleje z angielskim, o łacinie nie wspominając...

Zważywszy, że kanoniczny okres Godów kończy się za pięć dni, na co czekam z utęsknieniem (Nowy Rok się u mnie wtedy rozpocznie na dobre, właśnie tak: NA DOBRE), nie omijamy kolędy wszech czasów (kiedy na Topie jakieś miernoty U2 czy Gunsi).

A co? Myśleliście, że nie puszczę? Że ktoś zdołał mnie przekonać, że istnieje piękniejsza kolęda? Tylko to redżem andżelorum mnie trzęsie nieco, ale w sumie, kto słyszał rzymską łacinę? No kto?
Łudziliście się, że nie wygrzebię tego wykonania (zaiste, wykonań Adeste mam więcej niż przeciętny człowiek płyt w domu!)? Ha!

A że zima ciepła, zielona i deszczowa, nasze serca wędrują do Dublina...
Wyobraźcie sobie zachwyt Królewny nad tymi filmikami....
I jak zwykle rodzinne przesiadywanie na YT kończymy nieśmiertelnym:
To będzie DOBRY rok.
Tak, oczywiście, mam postanowienia, wiszą na lustrze. Jedno z ważniejszych: Będę BOGATA. Ordynarnie, bez metafizyki. Postanawiam po prostu w tym roku mieć kasę. Albo raczej nie-nie mieć kasy.
Amen.

*
"Dziękuję Ci Panie Jezu za wcolajsego sylwestla i plosę Cię zeby w nowym loku mama nie miała takiego małego auta" modli się Junior przy obiedzie, on bowiem postanowił, że pojedziemy w Bieszczady na wakacje, "po festiwalu ocywiście mamo".

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones