poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Sister Moon


Drugi dzień spędzamy gnilnie-kanapowo, racząc się lekturami wizualnymi. Brakuje nam tylko cioci Blondie. I jemy, chociaż na pewno skurczyły się nam żołądki, jak cioci. Zwłaszcza Junior jest dziś wyjątkowo powściągliwy. Gdzie te czasy, kiedy Łosiasta lirycznie i pieszczotliwie nazywała mnie jamochłonem… Skurczyła się też zamrażarka, do której trafia większość nadgryzionych zaledwie wiktuałów.

Kinowe seanse zaczynam ja, wieczorem wczorajszym późnym, od filmu ważnego, na którego ponowne obejrzenie zawsze brakowało czasu. Daje do myślenia, stuka w czółko, mógłby leżeć na półce z filmem religijnym. Chociaż może nie. Keanu jest stanowczo zbyt nieprzyzwoicie i niemoralnie pociągający. Takie bożyszcze panienki pensjonarki.

Dziś z Latoroślą oglądamy Brata Słońce. Może są lepsze, wierniejsze filmy o Franciszku, ale ten jest piękny, no i Donovan – bezcenny. Mam pewne wątpliwości co do dokładności biografii (np. nie pada ani razu prawdziwe imię Franciszka, z papieżem w sumie idzie gładko itp.). Maluchy się nudzą między piosenkami, bo film z napisami, ale Latorośl prawie nie oddycha. Hoduję hipisa, nie ma co. Przytomnie jednak dziecię me nieodrodne zauważa, że w całym filmie słowa „Bóg” i „Jezus” pojawiają się dziwnie rzadko. Dzieło to niebezpiecznie pachnie Spinozą i niuejdżem, i pewnie gdyby film nie miał tylu lat, ile ma, wpisałby się idealnie w teorie takiego choćby Wilbera. W związku z czym zarzucam nudne kazanie zapobiegawczo-ochronne. Szukam nawet jakiejś chrześcijańskiej krytyki Kena W. w necie, ale – o dziwo – niewiele jej. Nie zawodzi mnie tylko Posacki, świeżo zresztą habilitowany, pisząc, co prawda w kilku zaledwie linijkach, o „teozofii oraz propagowaniu synkretyzmu wokół buddyjskiej osi przedefiniowanego bóstwa czy to bezosobowego, czy to o janusowym, dwuznacznym obliczu, będącym jakąś bliżej nieokreśloną jednością przeciwieństw”. Brak mi odniesienia do wilberowskiego „holistycznego holizmu”, który naprawdę jest kuszący, a przez krytykę „klasycznego” New Age – niebezpieczny, bo usypia czujność. Koniec dygresji.
Junior z Królewną oglądają w czasie naszych rozmów okołofranciszkowych hagiograficzny i słodki do bólu zębów (aż dziw, że z 2000 r., a nie z Hollywood lat 50tych) film o św. Patryku (nie tylko idealizm, ale i miłość do Eire jest zaraźliwa, o ile nie dziedziczna). Tu więcej jest Boga, ale są i legendy. Podkreśla się „odwieczną” odrębność Irlandii od sąsiedniej, złośliwej i napastliwej Wyspy, ale film jest po angielsku, i ani razu nie pada imię Sucat, ani nawet Naomh Padraig, a słowa celtyckie są może ze dwa. Nic to. Czepiam się chyba. Potem mamy ogólnodomowy spór, kto był fajniejszym świętym. Argumenty na poziomie „Franciszek miał brudniejsze nogi”. Imaginujcie sobie.
A my teraz przerwiemy gnicie i pójdziemy do kościoła. Nie do franciszkanów.

Blondie donosi telefonicznie, że "jestemchoraniemaminternetu" i ja się zastanawiam, czy to jeden fakt, czy dwa?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones