Wróciłam. Ćwiczyłam zdolność widzenia dobrych stron i pozytywów.
Hotel jak hotel, nie ma co narzekać, nie wszystko jest horską chalupą. Dzięki swym zdolnościom do natychmiastowej dekompresji zawartości torby i do pewnej, nazwijmy to, dezorganizacji przestrzeni czterogwiazdkowej, test na przetrwanie w górach w warunkach ekstremalnych zdałam celująco. Wynikł z tego niejaki kłopot, gdy o 2.30 współlokatorka miała wizytę i obudziłam się w nieodpowiednim momencie. Na szczęście koleżanki w pokoju obok miały rozkładaną kanapę, a torbę kompresuje się błyskawicznie. I Okruszyna wsparła mnie smsem na kółkach.
Pozytywem igrzysk na koszt korpo było odnalezienie ludka, co to ma zbliżone częstotliwości fal, i razem ze mną marudził na brak czasu na spacer w góry oraz na brak dostępu do radia i muzyki innej niż biesiadno-taneczna. W dalszym toku konwersacji okazało się, iż ludek muzykę praktykuje, i nawet (sprawdziłam dyskretnie) z Brackim na tej samej płycie się udzielił. W ramach kontestacji igrzysk udało mi się zmontować małą grupkę posiadającą buty do chodzenia i wybrać się wieczorem w deszczu na wyprawę po kurorcie i lesie za hotelem, co jest pozytywną namiastką pójścia w góry naprawdę, a nam przysporzyło sławy dziwaków, rezygnujących z niezrozumiałych przyczyn z darmowych napitków w ilości nieograniczonej. Zapadł jednak zmrok, więc uzupełniłam i zaktualizowałam wiedzę o reklamie tefau. Pomijam kwestię przydatności tej wiedzy, ale mam poczucie bycia bardziej na bieżąco.
W ramach warsztatów bardzo korpo Wiśnia została autorką tekstu piosenki, mimo że warsztaty były na inny temat. Piosenkę zagrał ludek, na gitarze. Mimo działań obok tematu szkolenia przywiozłam trofeum w postaci piernikowego rycerza na koniu, ku dzikiej radości moich dzieci. Rycerz został rozszarpany, Królewnie przypadł rumak, Junior najadł się rycerza.
W sumie z góry wiem, że dzieło me zaginie w otchłani historii, jako że w tym szołbizie cała sława przypada wokalistom i muzykom, a tekściarzy piosenkowych pokroju Kydryńskiego, Omernik, Leśmiana czy Szekspira i tak kojarzy się z inną działalnością.
***
A propos: Okruszyno, to jest tak, że po primo, nasza śp. Mama, niespełniony filolog i literaturoznawca romantyczny, w oryginale czytywała Puszkina, a i Majakowski też się trafiał (zawsze się zastanawiam, czy stąd moja miłość do rosyjskich kompozytorów). Babci, której to Blondie chyba nie pamięta za dobrze, zdarzało się na równi zakląć w języku niepolskim, jak i zacytować Goethego i Rilkego oryginalnie. Secundo, mówiłam już kiedyś, że to geny. Zaprzyjaźniony psycholog twierdzi, że człowiek myśli obrazami. Ja (nie wiem jak Misiu Mały) mam jakąś mutację, bo wydaje mi się, że myślę przede wszystkim dźwiękami, i – co z tego wynika – brzmieniem słów. Stąd niesamowitą uwagę przywiązuję do tekstów, z ang. lyrics, przypiętych do muzyki. W ten sposób odkryłam wielu poetów. Rzeczywiście dużą rolę odegrała też szkoła, konkretnie: koleżanka z ławy oraz pani od angielskiego, obie maniaczki. I dzięki nim wiem, że nie ma takiego tłumacza, który przełożyłby wiersz idealnie. Na szczęście moja bierna znajomość języka zagranicznego wystarcza do zachwycania się brzmieniem i melodią słów wiązanych w bukiety.
Poezję zasadniczo bierze się z książek, a te z półek, ale w dobie biegu nieustannego odkryłam istnienie strony, gdzie wiersz po polsku na każdy dzień można sobie zamówić, i wpada on w pocztę zaraz po mateuszu. I daje inspirację, a czasem impuls do szukania oryginału.
Na szkoleniu zaliczyłam też przejażdżkę wehikułem czasu, ale wrócę do tematu jak zdobędę dokumentację fotograficzną.
Dobranoc.
Alu, wreszcie jesteś.
OdpowiedzUsuń