Wypomniano mi mimochodem uprawianie filozofii egzystencjalnej. Zabrzmiało to naonczas nieco zbyt ambitnie (a może i prześmiewczo), ale z drugiej strony, jeśli zamiast umyć okna pół dnia spędzam na myśleniu (filozofowaniu) o swym życiu (znaczy egzystencji), to może jednak to prawda?
Mniej więcej o 10.30, wraz z ostatnią porcją burej i zapiaszczonej wody wypluwanej z pralki, spływa ze mnie resztka radości i poczucia, że zasadą świata jest klasyczna harmonia, dobro i piękno. Ignorując mój urlop od rzeczywistości, wykorzystując telefonię komórkową dopada mnie wszystko to, od czego wydawało się, że na chwilę uciekłam. Dopada wraz z bardzo przykrą konstatacją, że za parę dni czeka mnie wyjazd mniej więcej powierzchownie podobny. W góry. Z ludźmi. Statystycznie w ostatnich latach tymi, z którymi dzielę większość swego czasu i energii. Korpoyntegracja. Więcej ludzi, żadnych wycieczek, zero dzieci, zamiast rozmów o rzeczach ważnych i porywających – biznesowa mowa-trawa, zamiast gry w bierki – luksusowy ale zimny i bezosobowy basen, zamiast bliskości i szczerości – obrzydliwy rum z colą, zamiast ciasta marchewkowego – narzekanie na hotelowe menu albo na wielkość porcji. Atmosfera lansu i autopromocji wewnątrzfirmowej. Ludzie, wśród których pytanie o preferencje wyborcze nie jest pytaniem intymnym, bo jest po prostu pytaniem niemożliwym, jak złożenie oświadczenia że dzieci mają anginę albo że się nie lubi korporacyjnego fitnessu. W imię politpoprawności można co najwyżej porozmawiać o krawacie prezesa. W superlatywach. Po naładowaniu baterii jakiego doznałam, ogarnia mnie zniechęcenie. Może dlatego, że doskonale z autopsji znam stan opisany przez Boskiego – człowiek przebywający w toksycznym i śmierdzącym środowisku po jakimś czasie zastanawia się, czy – jak „wszyscy” twierdzą – powietrze wokół niego pachnie bzem, a tylko on jedyny ma chory węch….
A może na pytanie Kapitana powinnam odpowiedzieć twierdząco i entuzjastycznie: tak, rzucam korpo w *** i będę owce wypasać na połoninach? Brak mi siły Okruszyny, by robić to, co kocham, bez zaplecza spółki giełdowej. Brak mi determinacji i odwagi. Brak mi zdolności organizacyjnych i odrobiny sympatii do urzędników i aparatu państwowego. W związku z czym mamy typowy dla Wiśni stan: z jednej skrajności wpadłam w drugą (ale bez przesady, to tylko mały sztormik na powierzchni powierzchownego życia z korpo w tle).
Niech mnie ktoś przytuli.
***
Święto wczorajsze było muzyczne, w dwu turach: tura pieśni patriotycznych oraz tura Polskiego Topu. Pierwszy etap był zbiorowy, a patriotyczny w szerokim znaczeniu… Hej bystra woda wraz z Ułanami, Rozmarynem i Pałacykiem Michla, wszystko znane max do 3 zwrotki; ale i tak dziś była petycja Mamo, zaśpiewaj o sokołach, ale takim glubym głosem jak wujki oraz Nie, mamo, o konikach co chciały pić. Drugi etap już bardziej indywidualny (jeśli nie liczyć łączności smsowej), za to obarczony zjawiskiem ciarkania po plecach oraz ściskania w gardle, a także kilkoma łzami ukradkowymi. Sentymentalna się robię. Jednak sentymenty sentymentami, a subiektywne rozczarowanie inna sprawa: ani jednej AMJ, za to aż 8 wyczynów niejakiego Kazia (nie że go nie cenię, bo cenię, ale noooo), 5 Lady Panków (nie żeby punk is ded) i tylko 1 Kaczmarski?! Do ilości dzieł G.C. (11, ale za to bez Odchodząc) oraz Niemena i Dżemu nie zgłaszałabym zastrzeżeń, gdyby nie jeden tylko Woźniak oraz VooVoo… Rację przyznać trzeba Porąbanej J. że edukacja muzyczna w Pl nie istnieje. Ani twórcza, ani odbiorcza. Za to są keyboardy. I napadają mnie wątpliwości, czy nie powinnam odciągnąć Juniora od Prokofiewa, o którego walczył dziś pół wieczoru z Królewną (zwolenniczką, a jakże, Abby), a za to pozwolić mu na słuchane radia mocno fkurzającego. Żeby nie czuł się w życiu jak mama w korpo – jak krasnal z innej bajki.
***
Spędzam dziś z rodzicielskiego obowiązku 10 minut w placówce opresyjno-edukacyjnej. 3 minuty rozmowy męczą mnie jakbym maturę pisała. Wcześniej jednak potykam się o rozciągnięty na korytarzu model Odry wykonany z recyklingu czegoś nieokreślonego i czytam gazetki ścienne. Się dowiaduję, że nauczyciela słuchać należy, bo stoi on pod godłem państwowym. Jakby słusznie, ale idę o zakład, że 99% towarzyszy niedoli Latorośli stuka się w głowę na takie argumenty. To tak (prawie) a propos patriotyzmu.
W związku z kampanią mutacji ewolucyjnej ulega mój narząd słuchu. Uaktywnia się automatyczny wyłącznik uwagi jako reakcja na charakterystyczną polityczną intonację głosu w studio. Dociera do mnie jednak wieść, że Matka Prezydenta jeszcze nic nie wie. I, w zestawieniu ze szkolnym korytarzem, wraca fala emocji i wspomnień. Przyjaciółka mojej Mamy, jedyny znany mi osobiście nauczyciel-entuzjasta, osoba od której nigdy nie można było usłyszeć cienia skargi na pracę, płacę czy uczniów, chorowała na to samo (w nekrologach zakodowane jako po długiej i ciężkiej chorobie), odeszła w dwa miesiące po Mamie. Nikt przez te 61 dni nie był w stanie Jej o Mamie powiedzieć. Usprawiedliwialiśmy się Jej dobrem, spokojem, nawet tym, że może się domyśla, więc po co mówić głośno coś, co jest znane… Nie oceniam rodziny Prezydenta, nie wiem, czy sama chcialabym się dowiedzieć będąc taką chorą matką, ale wróciło do mnie moje zastarzałe uczucie bycia tchórzem tającym coś ważnego, chowającym się za etykietką etyki i litości. Nie można chyba tej rodzinie pomóc pozbyć się obciążenia emocjonalnego i rozterek. To jest po prostu straszne, i pewnie zostanie z nimi zawsze, nawet kiedy pomyślą, jak ja kiedyś: ale to musi być miła niespodzianka, pójść na Drugą Stronę i spotkać najbliższego przyjaciela, który już zajął stolik i zamówił dwie kawy z koniakiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz