czwartek, 4 lutego 2010

Gnome

Się nie potnę, bo nie mam czego już. Ale powodów wciąż dość.
Bo: Samosię i Tonieja przygotowały gruzowisko. I bombę biologiczną (w tym to im pod kuchennym stołem pomógł Gryzoń większy). Nie żeby to miało związek z pasją malarską, kaskadowo rozprzestrzenioną od Latorośli przez Królewnę po Juniora. To nie oni. Na pewno tylko te złośliwe gnomy. A może trolle. Skoro trzy osóbki zgodnym chórem twierdzą, że podejrzani i winni to Tonieja i Samosię, to drogą demokratycznej statystyki wychodzi na to, że mają rację. Potrzebuję żony. Coby posprzątała, przychówek umyła, zrobiła mi obiad. A ja wyskoczę na bro, popracować nad postawą własną w zakresie kompetencji zarządzania zmianą tudzież innymi iwentami dnia. I poszukam kogoś, kto mnie przytuli. Żona w zasadzie może być mechaniczna.
Bo: korpo się mści. A ja o samych plusach, nooo. Dość powiedzieć, że w ramach ulepszania mojej pracy dziś stwierdziła, że nie potrzebuję biurka. Ani kabla od internetu. No fakt. Pracę mam taką, że potrzebuję akurat tam, gdzie korpo mieszka, raczej rzadziej niż częściej. Odkąd popsuł się ekspres do kawy w pomieszczeniu socjalnym, to potrzebuję jeszcze rzadziej. W temacie korpo skończę na tym, bo jak napiszę więcej, to nie wiadomo co jeszcze może się stać.  
Bo:
- Maamooo, a kiedy ciocia kończy sesję?
- Nie wiem, nie pisze na blogu, a ja nie pamiętam.
- A zadzwonić nie możesz?
- Mogę… ale ciocia śpi albo się uczy.
- To zadzwoń jak ciocia pójdzie siku.
Yyyyy.
Bo: Łosiasta cały czas na nartach, więc odpadła czwartkowa kawa sfroterowana. A jest mi do życia w kruchej równowadze psychicznej niezbędna. Łosiasta znaczy. Latte to tylko podstawa diety. Choć Mały Miś twierdzi, nie wiedzieć czemu, że ani kofeina ani latte to nie jedzenie. Wot, nowoczesne teoryje.   
Bo…
Bo…

***

Ponieważ zarówno little Grey, jak i Okruszyna, nawiązały do pewnego zjawiska tiwikultury, to się przyznam. Tak. TV nie posiadam, natomiast posiadam nałóg. Polega on na oglądaniu seriali. Hamerykańskich. W rzutach i zrywach. Po odcinków wiele (bywało i 7 dziennie/nocnie). Zasadniczo ilość epizodów zależy od ilości czekającego prasowania. Ewentualnie jeden ep do chodzenia na stepperku. Mam także pewną skłonność do wczuwania się. Do dzikiej i everlasting miłości do Chrisa-O-Poranku, do fryzury a la Maggie, do empatii z Cristiną i całym układem twistedsisters (choć cokolwiek mnie Greysów sezon ostatnio nudzi), ale także i do radości że House nie jest lekarzem na kontrakcie enefzetu. Co do Ally McBeal, wyrosłam troszkę, aczkolwiek się utożsamiam w związku ze skłonnością do gaf i dziwnych zbiegów z okoliczności. Wszelakich. Oraz że single. I że trochę tak w ogóle. Że I’ve been searching my soul tonight.  

Serialem natomiast nie do pobicia i nie do znudzenia jest Battlestar Galactica. I kropka. A że nikt tego nie ogląda, to nie rozpiszę się o tle filozoficzno-religijnym oraz psychologii Starbuck. Jakby ktoś chciał, dysponuję pełną diwidigrafią wszystkich epizodów wszystkich sezonów obu wersji oraz dodatkami. Jako narzędziem nauki obcych języków, gdyż polskich subtitlów brak.   

To ja idę sobie pooglądać, jakie Ally miała biurko. Swoje. W pracy. Jak lotnisko.   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komunikat radiowy

Linki tytułów, paginy i marginesów w większości odnoszą się do YT. O ile jednak nie jest to belly lub nie jest to zaznaczone, walory wizualne nie mają żadnego znaczenia. Muzyka jest do słuchania, a oczy rozpraszają uszy :-) Wklejane pliki mp3 znalazły się w sieci metodą prasowania mojej własnej płytoteki. Miłego słuchania.

Bygones